Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2013. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2013. Pokaż wszystkie posty

piątek, 25 kwietnia 2014

Płyta: "100% po polsku", Sony Music, 2013 (część druga)

Kilka miesięcy temu pisałam o płycie „100% po polsku”. Jeśli ktoś nie czytał, link:

źródło: www.empik.com


Recenzowałam tylko pierwszą część dwupłytowego wydania. Chociaż recenzją bym tego nie nazwała, raczej luźnymi spostrzeżeniami. Nadszedł czas na drugą płytkę. Zbierałam się do jej przesłuchania ponad 4 miesiące, doceń!

Będzie trochę czytania, ale zapewniam, że warto, bo są prawdziwe perełki!
Kilka słów, mniej lub więcej, o każdym z utworów.

Marta Podulka – Nieodkryty ląd
Nóżka tupie, przyjemny wokal, pasowałby do repertuaru bardziej jazzowego, jest świeży, słychać uśmiech wokalistki, śpiewającej:

jak się lubi co się ma
cieplejszy wieje wiatr
życie ma lepszy smak


Wiatr, wiatr… „Zły to wiatr – odparło małe stworzenie – który niesie złe wieści” (Neil Gaiman, "Chłopaki Anansiego")

Polskim wokalistą, który śpiewał o wietrze już kilka lat temu, jest Artur Rojek:

cisza i wiatr
słońce i radość
deszcz na Twych skroniach
cóż więcej mógłbyś chcieć
gdy czas kończy się
nic się nie stało
nic się nie stało
kolejny idzie dzień

Oba utwory można uznać za takie lekkie piosenki, przebudzacze, obudzacze, poprawiacze nastroju. Można by się pokusić o wyrwanie i przemieszanie kilku wersów z dwóch utworów i scalenie w jedną piosenkę – nie zmieniłoby tosensu i nie nadwyrężyło jakości tekstu:

Życie ma lepszy smak
cóż więcej mógłbyś chcieć
cieplejszy wieje wiatr
kolejny idzie dzień

Co nie znaczy, że utwory są złe. „Cisza i wiatr” Artura Rojka kilka razy poprawiła mi humor, jest idealna do słuchania w drodze do pracy, na uczelnię, na piwo, w samochodowej drodze na wakacje chyba też. Uniwersalna? Dużo w niej słońca… i wiatru.


Pesymistyczna część mojej osobowości każe mi podejrzewać, że „Nieodkryty ląd” Marty Podulki to najlepszy numer na płycie, swego rodzaju wejście smoka – wejście Marty, i po tym utworze chyba wolałabym, aby kolejne piosenki pozostały właśnie takim nieodkrytym lądem. Ale idę, brnę, słucham dalej, jak idiota, szaleniec!


Ola – Lepszy Świat
Chyba jednak gorszy. Sto trzydzieści osiem dorastających dziewczynek ma taką samą barwę głosu jak Ola, i w ogóle, są w całości takie same jak Ola, czyli żadne, więc śpiewają tylko przy ognisku. Ta Ola postanowiła nagrać piosenkę, albo ktoś za nią zdecydował. Słabiutkie. 

Po deszczu wyjdzie słońce.
Nie wierzysz? - To takie proste!
Rozum mówi ''nie'', Tobą znów kieruje serce!
Po deszczu śladu nie będzie.
Nie wierzysz? - Unieś ręce!
Rozum mówi ''nie'', zimnej kropli nigdy więcej!

Niby optymistyczny tekst, a śpiewa, jakby była najsmutniejszą dziewczynką świata, smutniejszą niż Jula.


Ewa Jach – Przed nami
… nie ma żadnej przyszłości. Ani żadnej przeszłości za nami, na szczęście.


A.D.I. – Wiem, że
Kiedy wpisuję w Google „A.D.I.”, wyskakuje Acceptable Daily Intake, czyli „dopuszczalne dzienne spożycie, wskaźnik określający maksymalną ilość substancji, która zgodnie z aktualnym stanem wiedzy może być przez człowieka pobierana codziennie z żywnością przez całe życie prawdopodobnie bez negatywnych skutków dla zdrowia” (Wikipedia).
Takich ciekawych rzeczy się dowiaduję dzięki tej płytce!
 „Wiem, że” mój wskaźnik ADI w stosunku do słuchania A.D.I. na dzisiaj i na wieki wieków jest już wyczerpany. Nawet nie wiem co to jest. Chyba pop rock, chociaż pop rock pop rockowi nierówny.


Joko – budzi się noc
NIE MAM PYTAŃ! Pierwsze dźwięki – przerażenie. Musicie to zobaczyć i posłuchać! Czy to jest teledysk? Czy jakaś kpina? WordArt na najwyższym poziomie. Wsłuchajcie się dobrze: „Beściebie nie ma mnie, beściebie jest mi źle!”



Looking4 – Czekając na więcej
4 now, this is 2 much 4 me. Śpiewający chłopiec/chłopcy, czekający na więcej.


Kasia Gomoła – Jak chcesz
Nie chcę.


Aleksandra Dźwigała „Alex” – Jak Lew
Kolejna smutna dziewczynka spadająca na dno, bo „życie daje jej w kość i patrzy w nie-boooo, nie-booo, a łzy nieustannie lecąąąąąąą” (nie wiem jak u Alex, ale moje łzy płyną, a nie lecą). Nie poddawaj się, Alex, walcz jak lew! Jak lew Alex z „Madagaskaru”! Ksywa piosenkarki: Alex. Tytuł piosenki: Jak Lew. Przypadek? To nie może być przypadek! Czekam teraz na piosenkarkę o ksywie Julian, śpiewającą piosenkę pt. „Teraz prędkoooooo, zanim dotrze do naaas, że to bez-see-nsuuuu!”




Aspidistra ft. Maciek Pintscher – Noc nie kończy dnia
Tutaj mamy do omówienia dwie sprawy.
Sprawa pierwsza: Aspidistra. Brzmi jak nazwa jakiejś nieodkrytej planety. Ktoś chciał mieć bardzo intrygującą nazwę zespołu, a wyszło na to, że jest „byliną z rodziny szparagowatych, dawniej klasyfikowaną do konwaliowatych, myszopłochowatych, jeszcze dawniej do liliowatych” (Wikipedia). Wciąż poszerzam swoją wiedzę, tym z zakresu botaniki, dzięki tej płytce, która nie powinna nazywać się „100 % po polsku”, ale „+ 100 dla wiedzy zbytecznej, którą pochwalisz się podczas randki aby przerwać krępującą ciszę”. 
Wyobrażacie sobie?:
- Pachniesz konwaliowato niczym aspidistra…

Sprawa druga: Noc nie kończy dnia – to ci nowość. Dziś w programie TAK czy NIETAK sonda: Czy noc nie kończy dnia? Zapraszam do dyskusji na ten temat w komentarzach pod postem!

Szkoda, że piosenka bardzo taka sobie, z wyśpiewanym milion razy zwrotem „Właśnie spełnia się lato z moich snów”. Maciek Pintscher ma dobry głos atrakcyjnego mężczyzny. Zwrotka nawet mi się spodobała, fajnie buja, przyjemnie się słucha, ale refren? Wszystko niszczy.

Aleksandra Pęczek – Nieosiągalny
Piękny, ciepły głos, byłam pewna, że już gdzieś ją słyszałam. Tak, ta słodka dziewczyna występowała w Must be the Music. Ma potencjał. Jest dobra. Lepsza niż Joko, niż Ola, niż Kasia Gomoła. Dużo lepsza. Delikatna, spokojna. Utwór wyróżnia się spośród innych, błyszczy jakimś tam blaskiem, więc spojrzałam do książeczki dołączonej do albumu, żeby zobaczyć, czy Aleksandra tworzy sama, czy ktoś ją wspiera. I proszę, written by Mrozu między innymi.




Goście – Mamy w sobie ogień
Nie macie w sobie ognia. Nie grajcie rocka.


Off Kultura – Znikam
Byli w Teleexpressie. Lekki rock. Przyjemny wokal, przyjemna plumkająca gitara, tekst o niczym.


Nika – Historia życiem pisana
Chyba nie żyłaś.


Sylvia & Robgitarnik – Ty i mój sen
„Właśnie wstaje nowy dzień, twój czuły wzrok już otula mnie”… a u mnie już popołudnie.


Strefa Zero – Wieczny maj
Już miałam kąśliwie pisać, że o maju może śpiewać tylko Kora, ale ugryzłam się w język. Strefa Zero to granie bardzo przyjemne, pozytywne i wpadające w ucho, chętnie posłuchałabym wokalistki Kasi Czarneckiej z zespołem na żywo, np. we wrocławskim klubie Strefa Zero ;) delikatny rock.

Wolny Band – Robię tak
Daniel Moszczyński – sto procent pewności, że już gdzieś słyszałam to nazwisko... Oczywiście, że tak! Moszczyński Pietsch & Bibobit "Plotka", polecam ;) Natomiast tutaj mamy utwór "Robię tak". 
O rany, ucieszyłam się bardzo z tego utworu, z tekstu, z klipu, idealne po prostu, mój numer jeden na „100 % po polsku”. Do tej pory nie wiedziałam, czego szukam na tym albumie, ale teraz już wiem: szukałam właśnie tego! Tak mi się humor poprawił, że już nie mam ochoty słuchać kolejnych utworów. Będziecie wiedzieć o co mi chodzi, sprawdźcie koniecznie i dajcie znać, co myślicie (jeśli w ogóle tu jesteście… jesteście? Jesteś?):

„Śpiewam, bo tutaj refren jest!”. Mega! Jeden z niewielu numerów na tej płycie, który mogę potraktować na poważnie, mimo że wcale poważny nie jest. Co go różni od pozostałych w kwestii (nie)poważności? Premedytacja.


Bloo – Tonę i wiem
Tonę i wiem, że tonie wszystko. To wszystko. Disko polo? Bez sensu.

Bartosz Jagielski – Ile razy mam przepraszać
Jeszcze raz, i jeszcze raz. Poproczek.

Arek Malinowski – sama w ogniu
Kurcze, no żeby tak wszystko na jedno kopyto?

Mariusz Wawrzyńczyk – Jedyny raz
Kolejne kopytko do kolekcji

Filip Moniuszko – Zachłannie
Głos jest, pora jeszcze napisać dobre utwory.


Tyle na dziś. :) 


piątek, 28 lutego 2014

Książka: Piotr Kowieski "W pogoni za Metallicą" - spisał Przemek Jurek

Zastanawiam się czasem, a nawet częściej niż czasem, czy pisanie i publikowanie relacji z koncertów ma sens. Dopadają mnie myśli, że fani są zainteresowani raczej zapowiedziami koncertów, niż sprawozdaniami z nich. Jeśli byli na koncercie, to przecież mają własne wspomnienia, po co jeszcze czytać cudze? A jeśli nie byli, to tym bardziej – po co czytać o tym, jak komuś innemu było super? Po to, żeby zdychać z zazdrości i żałować, że się nie pojechało? Po to, aby czytając relację słabego koncertu poczuć ulgę, że nie wydało się kilkudziesięciu złotych na bilet?

Pisanie sprawia mi radość i dzięki temu przeżywam dłużej koncertowe emocje, jednak czasem odnoszę wrażenie, że piszę w pustkę. Zawsze mogę powiedzieć, że robię to dla siebie, prawda? Coś w tym jest, ale gdybym myślała tak w stu procentach, nie publikowałabym moich relacji w sieci.

Zastanawiam się, snuję hipotezy, aż nagle z pomocą przychodzi… relacja z koncertu. Tak, słuchajcie! Przeczytałam relację liczącą sobie ponad 400 stron. Jasne, że nie była to relacja z jednego koncertu. Nawet człowiek wygrywający plebiscyt na lanie wody i pisaniny w stylu „masło maślane”, nie opisałby jednego koncertu na tylu stronach. Chociaż, teraz coś mi w głowie świta, była taka książka, widziałam kiedyś w księgarni… O, już wiem. Nazywa się „Koncert”, napisał ją bośniacki pisarz Muharem Bazdulj. Jej akcja dzieje się na koncercie U2 w Sarajewie w 1997 roku. Ale jest to opowieść fabularyzowana, więc nie liczy się. Dlaczego jej wtedy nie kupiłam? Nie wiem. Chociaż chyba już wiem, pamiętam. Wybrałam wtedy „Kochanowo i okolice” Przemka Jurka i coś Kurta Vonneguta, na kolejną książkę nie starczyło kasy. Słowo się rzekło, „Koncert” relacją (w takim znaczeniu jakie mam na myśli) nie jest.

Czy mówiłam coś o maśle maślanym? Albo o odchodzeniu od tematu głównego? Nie? To świetnie.

REWIND

Piotr Kowieski „W pogoni za Metallicą” (spisał Przemek Jurek)

Przeczytałam relację liczącą ponad 400 stron. Relację z koncertów Metalliki. Nie z jednego. Nie z dwóch. Z sześćdziesięciu czterech. Autorstwa tej samej osoby: Piotra Kowieskiego, z kilkoma wtrąceniami jego żony Kasi. Zafundowali mi rajd za Metallicą po prawie całym świecie, opisali każdy koncert, na którym byli, i szczerze przyznaję, że ani przez chwilę się nie nudziłam. Cieszę się, że coś takiego zostało wydane w formie książki. W jakimś stopniu jest to dla mnie terapia pozwalająca uwierzyć, że pisanie relacji z koncertów, opisywanie spotkań z innymi fanami i muzykami oraz dzielenie się emocjami ma sens i znajduje swoich odbiorców!



Koncerty, właśnie... Myślałam, że jeśli pójdę na dwadzieścia koncertów rocznie, to spokojnie będę mogła nazwać siebie maniaczką koncertową. Drodzy, nie! Piotr i Katarzyna Kowiescy -- to dopiero fani przez duże F! To nie jest tak, że zaliczają wszystkie koncerty Metalliki w Polsce. Oni zjeździli 19 krajów w pogoni za Metallicą. W pogoni za Metallicą – książka od fanów dla fanów.

Hania i Hania! fot. Kamil Bartnik
Opowieść o fascynacji muzyką, a przede wszystkim Metallicą, wciągnęła mnie od pierwszych stron. Kiedy przeczytałam, że Piotr Kowieski za czasów PRL odtwarzał muzykę na radiomagnetofonie HANIA, uśmiechnęłam się i pomyślałam: „Piątka, facet!”. Pamiętam, jak słuchałam Maanam i Hey na Hani. Z sentymentu kilka miesięcy temu przyniosłam moją imienniczkę z piwnicy, wyczyściłam i wiecie, że hula? Na dodatek Hania fajnie wychodzi na zdjęciach! Nie że ja - Hania, tylko Hania – radio ;) 


Kolejną „pionę” przybiłam przy słowach:
Wiem, że mnie rozumiecie. Nie ma to jak podzielić się opowieściami o swoich dolegliwościach z ludźmi, którzy cierpią dokładnie na to samo - chodzi o zaraźliwego bakcyla jakim jest uwielbienie do swojego idola.








Piona numer trzy to cytat: Więc jeśli wtedy [w PRL’u] nie miałeś dobrego kumpla, który kumał klimaty i potrafił cię zarazić swoim entuzjazmem [do metalu], słuchałeś Papa Dance i tyle. Sprawdziłam w domowej minikolekcji winyli – mamy płytę Papa Dance z chorobliwie beznadziejną okładką (i odpowiednio podobną muzyką): 
Winyl Papa Dance. Wierzycie w to? Bo ja nie.


Ale:
Jeśli chodzi o pierwszą płytę winylową, to absolutnie nie mam się czego wstydzić. To był album „Helicopters” zespołu Porter Band. Żelazny klasyk. Spoglądam na regał – jest, mamy! Piąteczka!
Winyl Porter Band "Helicopters"

Piątka numer pięć, czyli po piąte (ale nie przez dziesiąte): METALLICA!!!!!!

Jak bardzo rozumiem Piotra i Kasię! Nawet kostka do gry na gitarze złapana po koncercie sprawia im mega radość. Mnie też! Byłam niesamowicie szczęśliwa, kiedy złapałam kostkę na koncercie Deep Purple w zeszłym roku. A spotkanie z idolem, krótka rozmowa z nim i zrobienie wspólnego zdjęcia, to już są wyżyny dobrego samopoczucia. Lepsza może być tylko chwila, kiedy będąc na koncercie artysty któryś raz z kolei, ten artysta zaczyna cię rozpoznawać. Kowiescy opowiadają o sytuacjach, w których Lars Ulrich, James Hetfield czy Rob Trujillo – członkowie Metalliki – zaczęli kojarzyć tę parę stałych bywalców barierek pod sceną. To już jest naprawdę szczyt szczęścia, którego również doświadczyłam. Wprawdzie nie była to gwiazda takiego formatu jak James Hetfield, ale chodzi o sam fakt… Kiedyś gitarzysta jednego z zespołów zauważył mnie przed koncertem, kiedy piłam piwo przy stoliku. Zawołał „Cześć! Przyjdę z tobą pogadać po koncercie!”, a ja byłam tak zaskoczona, że zdołałam odpowiedzieć jedynie „Aaa, ok!”. Taaak, doskonale wiem, co czują autorzy W pogoni za Metallicą w takich chwilach.

Oprócz obszernych relacji z kolejnych koncertów, jest dużo kolorowych zdjęć (a całość na papierze kredowym) z koncertowych wyjazdów, koncertowych pamiątek (setlisty, koszulki, skany biletów) i ogólnie… z wszystkiego koncertowego. Znalazłam niestety kilka edytorskich niedociągnięć, w tym redakcyjnych, ale tak czy inaczej, jestem fanką takich fanów! Chętnie spotkałabym się kiedyś z Piotrem i Kasią pod sceną!


Wydawnictwo Anakonda, Warszawa 2013

Facebook: Wydawnictwo Anakonda - dziękuję!

Biorę udział w wyzwaniu

wtorek, 18 lutego 2014

Książka: Stephen Clarke "Merde! W rzeczy samej" + moje wspomnienia z Paryża

Byłam na wakacjach w Paryżu. Gwoli ścisłości, wcale nie w czasie lipcowych upałów, ale w marcu. Jeszcze ściślej mówiąc, nazywam pobyt w tym mieście „wakacjami” bardzo na wyrost, ponieważ spędziłam tam zaledwie dwa dni. Weekend w Paryżu – czyż nie brzmi to romantycznie? Cóż, niestety nie pamiętam, czy był to rzeczywiście weekend, czy środek tygodnia. Mniejsza o to. Pamiętam za to, że wyruszając w drogę powrotną, głowę miałam naładowaną licznymi spostrzeżeniami na temat Francji i Francuzów. Mój pobyt tam nazwałabym chętnie komedią, wcale nie romantyczną, jak przystało na Paryż. Raczej komedią pomyłek.

Spostrzeżenie nr 1: Jesteś we Francji, więc mów po francusku

Tyle światła! Marzec 2012 :)
Pierwsze, co spotkało mnie i moich przyjaciół, to prawie trzygodzinne ślęczenie w holu hotelu, w oczekiwaniu na wolne pokoje, które miały być dostępne o 11, a nie wiedzieć czemu, czekaliśmy na nie do 13 z hakiem. Może dogadalibyśmy się z obsługą hotelu sprawniej i przyjemniej, gdybyśmy nie musieli długo czekać na osobę z personelu, która potrafiłaby mówić po angielsku. Warto nadmienić, że hotel był dość elegancki, i w ciągu tych kilku godzin, kiedy siedzieliśmy w holu na walizkach, przewijali się przez niego równie eleganccy Francuzi i obcokrajowcy. A nasza czwórka, niestety, w dresach i tłustych włosach. Jak to się stało? Ano tak, że Paryż był jednym z przystanków w naszym Eurotripie. Za nami była całonocna podróż samochodem, a później promem, z Anglii. Nic dziwnego, że byliśmy źli i śpiący. Źli, śpiący, odziani w dresy i głodni! A jedyne, co mieliśmy przy sobie do jedzenia, to chipsy. Źli, śpiący, odziani w dresy Polacy, jedzący chipsy i siedzący na walizkach w paryskim hotelu. Nic dziwnego, że wszyscy wokół patrzyli na nas z politowaniem.

Spostrzeżenie nr 2: Jeśli jesteś Polakiem mówiącym po angielsku, to dla Francuza jesteś Amerykaninem

Wieczorem wybraliśmy się do francuskiej restauracji, gdzie wspaniałomyślnie zjedliśmy… włoską pizzę. Żeby nie było, zamówiłam także Ementhal za 4 euro. Domyślałam się, że chodzi o ser. Ale kiedy kelner przyniósł na ogromnej, drewnianej desce 4 plasterki cieniusieńsko pokrojonego sera z dziurami, pomyślałam, że to najdurniej wydane dwie dychy w moim życiu. Złożyliśmy zamówienie mówiąc całkiem sprawnie po angielsku, na co kelner zawołał: „America!”. Pokręciliśmy przecząco głowami. „Non? Poland?” - uśmiechnęliśmy się i tym razem pokiwaliśmy głowami. „Aaaa, Polska! Solidarnosc! Walesa! Warsovie!”. Za tę daleko idącą wiedzę o naszym kraju kelner dostał od nas spory napiwek, a niech ma!

Spostrzeżenie nr 3: Na Wieży Eiffla na pewno spotkasz Polaka. A nawet kilku

Jeśli nie masz dość cierpliwości, aby czekać na windę w kilometrowej kolejce, która zawiezie cię na szczyt Wieży, zawsze możesz pójść schodami. Tylko że na górze piękny widok przysłonią ci mroczki przed oczami, ogólna zadyszka, i będziesz błagał swoich towarzyszy o tabletkę na gardło.

Spostrzeżenie nr 4:  Jeśli poruszasz się po Francji samochodem, to po powrocie do Polski stwierdzisz, że na naszych drogach panuje niebywała kultura jazdy!

We Francji kierowca potrafi wysiąść z auta na środku ulicy (co tam, że czteropasmowa), aby nawrzeszczeć na motocyklistę, który przejechał za blisko jego samochodu. Co więcej, motocykliści, zmieniając pas, nie używają kierunkowskazów. Kierowcy krzyczą też na rowerzystów. I na innych kierowców. Może się też okazać, że droga jednokierunkowa wcale nie jest jednokierunkowa. No cóż, są takie przypadki, że córka jest starsza od matki.

Spostrzeżenie nr 5: Paryskie metro jest źródłem rozrywki na najwyższym poziomie

W polskiej komunikacji miejskiej czasem spotyka się żebrzące dzieciaki grające na akordeonie. W paryskim metrze sama z chęcią opróżniłabym portfel (gdyby tylko był czymkolwiek zapełniony!) i podarowała jego zawartość artystom, których w nim spotykałam. Inaczej ich nie nazwę, to naprawdę są artyści, których występy powinny być biletowane. Dla przykładu:
- facet, który ni z tego ni z owego zaczyna opowiadać dowcipy i anegdoty, wprawiając w serdeczny śmiech podróżujących metrem
- liczne zespoły muzyczne grające naprawdę dobrą muzykę. Niektórym brakowało jedynie perkusji do pełnego składu. Gdyby tylko metro zatrzymywało się na peronie na dłużej niż 10 sekund, jestem pewna, że muzycy ładowaliby się do niego wraz z bębnami.


Oczywiście, że to miała być recenzja książki. Miała być. Ale ten, kto tu od czasu do czasu zagląda, zna moje predyspozycje do rozpisywania się. Dobra,  chciałam tylko powiedzieć, że ucieszyłam się, kiedy sięgnęłam po jedną z książek Stephena Clarke, który w swoich powieściach opisuje losy Brytyjczyka mieszkającego we Francji. Pomyślałam sobie, że może być zabawnie, tak jak mnie było w gruncie rzeczy zabawnie w Paryżu. Niestety nie czytałam wcześniejszej „Merde! Rok w Paryżu”, ale wszystko przede mną. Tak czy inaczej, mimo że „Merde! W rzeczy samej” jest kontynuacją, to od pierwszej strony wiedziałam o co chodzi, nie odczułam żadnej dezorientacji czy poczucia, że zaczęłam poznawać historię od jej środka, a nie początku. I mimo, że spędziłam tylko 2 dni w Paryżu, to doskonale się bawiłam i wiedziałam, co czuje bohater Paul West, złorzecząc na pozostawiającą wiele do życzenia kulturę jazdy samochodem po francuskich drogach czy opowiadając o litrach wypitego francuskiego wina (nie żebym również wypiła litry… ja tylko degustowałam!).


Jednak aby książka przypadła do gustu, wcale nie musicie się wcześniej wybierać w podróż do Paryża. Lektura może być także zabawnym przedsmakiem wakacji we Francji. A jeśli wcale nie planujecie wizyty w tym kraju, to może „Merde! W rzeczy samej” kogoś do niej nakłoni, lub… wręcz przeciwnie. Jest to w końcu niezłe merde… W rzeczy samej.

Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2013
Recenzja (w wersji okrojonej, sprawozdania z mojego pobytu w Paryżu tam nie ma ;P) opublikowana na DlaLejdis.pl

wtorek, 11 lutego 2014

Książka: Jerry Hopkins "Elvis. Król rock'n'rolla"

Mam w pokoju plakat z Elvisem Presleyem, a nie przeczytałam nawet jego biografii – pomyślałam kilka miesięcy temu. Wydawnictwo Dolnośląskie akurat wtedy wypuściło „Elvis. Król rock’n’rolla”… Dzisiaj mogę powiedzieć: mam w pokoju plakat z Elvisem Presleyem, i nawet przeczytałam jego biografię! Nie żebym chodziła z tego powodu dumna jak paw, ale cieszę się.

Autorem biografii jest Jerry Hopkins. Niektórzy mogą go kojarzyć z biografią Jima Morrisona „Nikt nie wyjdzie stąd żywy”, której jest współautorem, i którą również mam w planach przeczytać. Niebawem.

Dzięki tej książce poznałam człowieka, który nie był przystosowany do życia, a powodem tego wcale nie były odchyły psychiczne, tylko kariera. Fenomen człowieka, który był skromny i nieśmiały, do wszystkich zwracał się „tak, proszę pana”, miał kompleksy, a jednocześnie wystarczyło, że kiwnął małym palcem (dosłownie!), a rzesze fanek mdlały... 

potrafił zgiąć mały palec i pokiwać nim. Wystarczyło, że tak zrobił, i na widowni podnosił się wrzask

Mówiąc o nieprzystosowaniu do życia, mam na myśli, że będąc królem, miał swój dwór. Elvis i jego świta. Kumple, którzy dotrzymywali mu towarzystwa, załatwiali mu kobiety, zamawiali torby hamburgerów, w jego imieniu wykonywali telefony. Kiedy już zrobił karierę, Elvis nie musiał robić nic związanego ze „zwyczajnym” życiem.

Elvis to facet, który zbierał na początku bardzo niepochlebne recenzje...

Za nic nie potrafi śpiewać, ale wokalne braki nadrabia starannie wyreżyserowanymi i sugestywnymi wygibasami, które mogłyby uchodzić za aborygeński taniec godowy

...a jednak nie znajdzie się osoba, która dziś podważałaby fakt, że był królem rock’n’rolla. Nie wiedziałam też, że zagrał w bardzo wielu filmach. Znałam kilka tytułów, ale serio, ich ilość i częstotliwość nagrywania powaliła mnie. Wprawdzie większość z nich sprowadzała się do schematu: 

Elvis w motorówce. Elvis macha do dziewczyn. Elvis podjeżdża samochodem. Elvis odjeżdża samochodem. Elvis kogoś bije. Ktoś bije Elvisa. I tak na okrągło

...ale to jest właśnie ten fenomen, że za każdym razem filmy z nim biły rekordy popularności.

Trochę mało jest cytatów Elvisa i prawie wcale nie zarysowano obrazu muzycznego światka tamtych czasów, do czego przyzwyczaiły mnie inne biografie. Nie wiem też, na jakich modelach gitar grał on i jego zespół, ale nie szkodzi. Życie Elvisa było na tyle bogate, że takie „okołoelvisowe” kwestie wcale nie musiały być poruszone w książce, a i tak jest o czym, a raczej o kim, czytać.


Książka zainspirowała mnie do czegoś, co ujrzycie na Chilloucie już niedługo. Właściwie już teraz mogę powiedzieć o co chodzi. Ten plakat z Elvisem, który wisi u mnie w pokoju, tak naprawdę nie jest mój. Jest mojej mamy. Po prostu u mnie w pokoju był kawałek wolnej ściany, na której Elvis znalazł sobie miejsce. Nie znam drugiej takiej fanki Elvisa, jak moja mama. Czytając „Elvis. Król rock’n’rolla”, zakiełkowała mi w głowie myśl, żeby zebrać wszystkie płyty, kasety i rzeczy dotyczące Elvisa, które ma moja mama, i pokazać je tutaj. Bo wszystko, o czym pisze Jerry Hopkins jest prawdą, którą ja również doświadczyłam, a hasło „Elvis żyje!” jest wciąż aktualne. 

Wszystkie cytaty pochodzą z recenzowanej książki.
Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2013

Biorę udział w wyzwaniu

piątek, 17 stycznia 2014

Książka: Petra Hůlová „Plastikowe M3 czyli czeska pornografia”

Macie ochotę na raszplowo-wtykaczowe wywody czeskiej prostytutki? 

Główna bohaterka jest „zarazem przedsiębiorcą, kobietą wykonującą wolny zawód o wątpliwej reputacji, kurtyzaną, osobą prowadzącą działalność gospodarczą, ścierą, psychologiem i szefową jeboklubu”. Mogłabym przedstawić ją własnymi słowami i może trochę subtelniej, ale po co? Będąc jednocześnie główną bohaterką i narratorką, określiła siebie najlepiej. Dodam jedynie, że ta kobieta, której imienia nie znamy, staż w zawodzie ma już konkretny. Skończyła 30 lat, więc orientuje się w temacie jak mało kto, co w połączeniu z jej filozofowaniem, dość bezczelnym poczuciem humoru i trafnymi spostrzeżeniami na temat ludzi (które są wynikiem obserwacji również swoich klientów), składa się na arcyinteresujący monolog.

Nie jest to kobieta lekkich obyczajów z tych, które stoją pod latarnią w tanich ciuchach drugiej świeżości. Nie jest bezguściem (nosi kaszmirowe szale), nie jest głupia (wypowiada się o przyciąganiu ziemskim, cytuje „starą dobrą Biblię"), dba o zdrowie (codziennie jeździ na rowerze, biega), i w ogóle, gdyby nie jej profesja, mielibyśmy do czynienia z zupełnie przeciętną kobietą. Przyjmuje klientów w swoim M3, dbając o najwyższą jakość – przygotowuje się do każdej wizyty klienta biorąc pod uwagę jego specjalne życzenia (np. przebieranki lub odegranie scenki ze znanego pornosa). Pełen zakres usług seksualnych idzie czasem w parze z psychologicznymi. Pozornie ma w głębokim poważaniu problemy rodzinne mężczyzn, ale koniec końców, często o nich mówi.

Tematów, które porusza w swoim słowotoku, jest mnóstwo, a wszystko przez ten zmysł obserwatorski. Czytamy o kobietach przechodzących menopauzę, które wszędzie noszą ze sobą ogromne torby pełne bluzek na zmianę, o bibliotekarkach, które „mężczyzn oceniają po okularach”, o religii (domyślilibyście się, że można zrobić ołtarzyk pod zlewem?!).

Według mnie to, o czym mówi ta kobieta, jest oczywiście ważne, jednak dużo bardziej istotny i stanowiący o jakości opowieści jest sposób, w jaki wszystko zostało przelane na papier. Zauważyłam sporo zalet i jeden wielki minus. Wielokrotnie denerwowały mnie zbyt długie zdania, czasem zajmujące ponad jedną stronę. Można to tłumaczyć charakterem powieści – monologiem, może stylem nieco diariuszowym, a przecież w pamiętniku piszemy szybko i wszystko, co ślina na język przyniesie, robimy dygresje, odniesienia do przeszłości, przyszłości, teraźniejszości – chaos i miszmasz. Zakładamy jednak, że naszego pamiętnika nikt nie przeczyta, a powieść Petry Hůlovej trafi przecież do rzeszy czytelników! Zdania-gumy nie zawsze mi się podobały, ale tak jak mówiłam, to jedyna (jednak dość bolesna) wada, jaką znalazłam w książce.

Plusem za to jest bezczelność (sama się dziwię, że uznaję to za zaletę), dowcipność, i słowa, których nie usłyszeliście nigdzie wcześniej, za to po przeczytaniu książki będą wam chodzić po głowie przez długi czas (no, chyba że nigdy nie myślicie o seksie). Brawa należą się tłumaczce Julii Różewicz, która musiała się nieźle nagłowić, żeby odpowiednio przetłumaczyć niektóre wyrażenia. Ciekawa jestem, jak po czesku brzmiał np. „gilgotałek-usypiałek”! W kwestii przekładu, bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie informacja na stronie redakcyjnej, że przekład został dofinansowany przez Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej.


Nie polecam tej książki osobom, które oczekują taniej pornografii, ale tym, które mają chęć na literaturę o zabarwieniu erotycznym, skłaniającą jednak do przemyśleń nie tylko o charakterze seksualnym. 

Wydawnictwo Afera, Wrocław 2013
Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

Dla zainteresowanych mały, cytatowy trailer książki: 

"Jeżeli praca to dyscyplina i harówa, wówczas czas wolny musi być juhuhuhuhu, żeby dało się jakoś przetrwać, bo nikt nie zamierza wiecznie bez humoru zrywać kolejnych kartek z kalendarza, tylko chce żyć wśród dobrych myśli, i zasługują na to także ostro zasuwające kurewki" (s. 116)

"…najpiękniejszym klejnotem kobiety, który ma za darmo nawet dla siebie, jest uśmiech, a nie dąsy…"  (s. 121) 

"Nie wiem, czemu ci lubiący udawać zwierzęta mają takiego fioła na punkcie wielokrotnych stosunków. Chyba myślą, że życie zwierząt to nie wiadomo jaki szał, a przecież poza kilkoma tygodniami rui nikt tam nikogo nie pieprzy, i gdyby jakaś lwica, ot tak, z nudów zaczęła walić lwu gruchę poza okresem godowym, pewnie nieźle by jej dał w skórę, że co to za pomysły" (s. 144)

piątek, 3 stycznia 2014

Książka: Agnieszka Osiecka "Dzienniki 1945-1950"

Kiedy czytam słowa napisane przez 13-letnie dziecko, wpadam w kompleksy, że ja, mając lat dwadzieścia kilka, czasem nie potrafię zebrać myśli i napisać czegoś równie dobrego.

Kto by nie chciał poznać najskrytszych myśli Agnieszki Osieckiej? Myślę, że osoby, które choć raz zetknęły się z jej tekstami, wracały do nich nie raz. Jej słowa wyśpiewują Adam Nowak z Raz Dwa Trzy, Kasia Nosowska, Edyta Geppert i wielu innych. Najwięksi sceny polskiej śpiewają Największą Osiecką. A ja, dużo mniejsza, nucąc nieco ciszej, przez ostatni miesiąc poznawałam Agnieszkę z lat 1945-1950.

Książka wydana przez Prószyński Media powstała przy współpracy z Fundacją Okularnicy im. Agnieszki Osieckiej. Pracował nad nią szereg osób, począwszy od wolontariuszy Fundacji przepisujących rękopisy jej dzienników, Agatę Passent i Martę Dobromirską-Passent, aż po Karolinę Felberg, która zajęła się redakcją (w tym przypisami i indeksem osób). Ogrom pracy, ogrom!

Pierwszy tom „Dzienników” obejmuje lata 1945-50. Osiecka urodziła się w 1936 roku. Można się zastanawiać, co ciekawego miała do powiedzenia tak młoda osóbka...

Kończąc książkę, która mnie wybitnie zaciekawiła, zamykam ją i wpatruję się przez jakiś czas w okładkę, gładząc ją dłonią. Dziwny zwyczaj. A może wcale nie dziwny? W każdym razie, jest wyrazem tego, że dana książka to skarb, prawdziwa wartość, drogi przedmiot. W okładkę „Dzienników”, przedstawiającą fotografię młodej Agnieszki, wpatrywałam się dość długo. Bez cienia wątpliwości uznaję „Dzienniki” za najlepszą lekturę 2013 roku.

Zanim zaczęłam pisać o tej książce, zajęłam się przepisywaniem jej fragmentów do zeszytu z ulubionymi cytatami z książek. Zajęło mi to kilka godzin – tak wiele przemyśleń młodej Osieckiej utkwiło mi w pamięci, i było godnych zapisania, aby zawsze je mieć pod ręką i móc poczytać.

Mimo że Agnieszka, z racji swojego wieku, czasem bujała w obłokach („Piszę teraz wypracowanie o Reju i widzę, że literatura jest niczym wobec Janka!”), uważam, że miała do powiedzenia dużo więcej, niż przeciętny dorosły człowiek

O przyjaźni: Przyjaźń to właściwe jedynie człowiekowi uczucie, uczucie nieosiągalne, dalekie i krótkie jak życie, i jak życie ważne, i jak życie święte i jedyne…

O zakochaniu:  Odchodzę od zmysłów, nie wiem co się ze mną dzieje. O Boże, Boże! Jakie te chwile oczekiwania są dzikie, szalone, pełne obawy i niepewności, i jak się wloką. Już nie wytrzymuję.

O własnym zachowaniu: Wiedziałam, że to nie jest bezpodstawna, bezmyślna histeria – to jestem po prostu ja. 

O ludziach: Myślę, że dopóki ludzie będą zazdrościć lepszym od siebie i życzyć im wszystkiego najgorszego, a nie starać się uczyć od nich – dotąd będzie o jedną, ogromną przyczynę więcej do nadwerężania pokoju światowego.


Nieraz trudno uwierzyć, że są to słowa wypowiadane przez nastolatkę. Cytuję dziś młodziutką Agnieszkę Osiecką, robiąc to z szacunkiem i wielkim podziwem. Jeśli pierwszy tom wywarł na mnie takie wrażenie, to nie mogę się doczekać kolejnych.

Prószyński Media, Warszawa 2013
Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

Recenzja bierze udział w WYZWANIU

niedziela, 29 grudnia 2013

Książka: Nathan Brackett "Legendarne Przeboje Rocka", G+J Książki, 2013

Nathan Brackett to amerykański dziennikarz muzyczny. Obecnie pełni funkcję zastępcy redaktora naczelnego magazynu Rolling Stone. Tworzył także stronę internetową czasopisma oraz redagował książkowe wydanie listy „500 Greatest Songs of All Time” magazynu Rolling Stone. Lista dostępna tutaj: 500 Greatest Songs.

Z racji, że autor związany jest z Rolling Stone, nie dziwi fakt, że we wstępie książki cytuje Jaya-Z, który napisał wstęp do „500 Greatest Songs”. Cała wypowiedź rapera dostępna tutaj: Jay-Z o przeboju, warto poczytać!

Na książkę składa się 80 utworów ułożonych chronologicznie, dzięki czemu czytelnik może prześledzić ewolucję rocka. Listę otwiera Bill Haley i jego „Rock Around the Clock” z 1954, a kończy grupa Coldplay i „Fix You” z 2005 roku. Wydawnictwo ma charakter albumowy, stąd też jego dość wysoka cena – 59,90 zł. Płacimy za twardą okładkę, wyklejkę, papier kredowy, za dobrze wykonaną pracę grafika i mnóstwo fotografii zachęcających do kupna książki. Zmieniłabym tylko okładkę. Gitara w płomieniach jest zbyt oczywista i mało przekonywująca, po prostu nijaka i właśnie taka typowo „albumowa”. Oczekiwałabym czegoś bardziej zaskakującego.

Utworom poświęcono od 2 do 4 stron. W każdym przypadku zawarto zdjęcie okładki albumu, z którego pochodzi nagranie, komentarz Nathana Bracketta oraz wypowiedzi znanych muzyków rockowych odnośnie omawianego utworu. Do tego kolorowe zdjęcia, a czasem również fragmenty tekstu utworu.

Nathan Brackett obiecuje, że „te osiemdziesiąt piosenek to najlepsze z najlepszych”. O gustach się nie dyskutuje, ale rzeczywiście przedstawione w publikacji utwory każdy fan rocka pewnie zna na pamięć. Dla mnie ten album jest interesujący, bo w jednym miejscu skupia mnóstwo ciekawostek o okolicznościach powstania wielkich przebojów. Sama nigdy nie pofatygowałabym się, aby szukać w necie niezwykłych historii, które inspirowały muzyków do napisania wybitnego tekstu. Teraz mam je wszystkie pod ręką. Często są to zabawne historie, a czasem okazuje się, że utwór stanowiący dziś wielki przebój, początkowo w ogóle nie miał być umieszczony na płycie.
          
Zastanawia mnie tylko, dlaczego autor umieścił w tym zestawieniu „Billy Jean” Michaela Jacksona, który był królem popu, a nie rocka. Jeszcze bardziej dziwi mnie obecność „Holiday” Madonny, na której zdjęcia z lat 80. nie mogę patrzeć (zresztą na żadne inne też nie). Słabiutki wokal i piosenka, która nigdy nie zaciągnęłaby mnie na parkiet dyskoteki. Utwór Madonny jest niczym i ginie wśród innych przedstawionych w książce numerów; choćby Deep Purple, The Velvet Underground czy Patti Smith. O ich utworach mogę czytać w nieskończoność!

Myślę, że sporo osób dostało tę książkę pod choinkę kilka dni temu. Może jakiś młody chłopak, początkujący gitarzysta. Może mama, która chętnie poczyta o Elvisie Presleyu. Może dzieciak, który wkracza na niebezpieczną ścieżkę słuchania popowej sieczki, i rodzice chcą go przed tym uchronić podarowując tę książkę. Każda możliwość jest dobra!

Książka bierze udział w WYZWANIU



Z racji, że niedługo sylwester, oto kilka utworów z „Legendarnych przebojów rocka”. Częstujcie się i sio na parkiet! Wszystkiego dobrego!


poniedziałek, 9 grudnia 2013

Urodzin nie będzie! Będzie za to KONKURS! :)

Ostatnio moja kuzynka miała napisać wypracowanie na temat „Najważniejsze na świecie pytanie dla Ciebie, na które nie ma odpowiedzi”. Wymyśliła coś takiego: Dlaczego z wiekiem czas coraz szybciej ucieka? Koniec końców nie pisała o tym, bo coraz szybciej „lecący” czas można tłumaczyć zabieganiem, nadmiarem obowiązków itd. Rzeczywiście, będąc dzieckiem, miałam czas na nudzenie się. Teraz nawet nie mam czasu, aby pomyśleć o tym, czy mam czas się nudzić. Szkoda czasu, po prostu…

Dobra, konkrety:

Och, jak ten czas szybko leci, 
to już dwa lata od pojawienia się pierwszego wpisu 
na Chilloucie Arcyszaleńczym!

(bardzo nie lubię określenia „urodziny bloga”. Tak samo jak „urodziny Media Markt”, „urodziny Aquaparku”, „urodziny „Bolka i Lolka””. Urodziny może mieć człowiek. Np. Bolek. Lolek też. Ale „Bolek i Lolek” już niekoniecznie. Taka dygresja).

Tak czy inaczej, 9 grudnia jest dla mnie całkiem sympatyczną datą, i mimo nie-urodzin i nie-tortu, chcę jakoś uczcić tę rocznicę.

W tym miejscu planowałam trochę się rozpisać o tym, ile się zmieniło w ciągu dwóch lat, wymienić najfajniejsze wydarzenia, płyty i książki opisywane na blogu i w ogóle dokonać szeregu przedsięwzięć. Po krótkim namyśle stwierdzam, że przełożę to na koniec grudnia, czyli w sumie już niedługo. Będę miała wtedy więcej czasu (który, notabene, im jestem starsza, tym szybciej leci, czyż nie?). Pod koniec grudnia mam zamiar ostro zabrać się do pisania pracy magisterskiej, więc będzie jak znalazł. Mniemam, że wszystko będzie mnie wtedy zajmowało bardziej niż plik „Praca mgr.doc”, więc pewnie uskutecznię świąteczno-końcoworoczną notkę pełną przemyśleń, łez, podziękowań i postanowień.

Nie przedłużając, bo szanuję wasz czas (który, jak wiecie, im jesteście starsi, tym… wiadomo co):

DZIĘKUJĘ! 
Za każde przeczytanie, komentarz, udostępnienie, polubienie (i czekam na więcej, haha!). Mogę mówić, że piszę dla siebie, a nie dla kogoś. W pewnym stopniu tak jest, ale, ALE, ALEEE: nawet nie wiecie, jaką radość sprawia mi każdy komentarz, każdy znak, że ktoś tu zagląda i czyta. Zatem róbcie to dalej, a wszyscy będą zadowoleni :D


Teraz konkurs! Świętujemy!

Mam dla kogoś wyjątkowego „Na szczęście mleko…”. Na szczęście nie w butelce i nie prosto od krowy, a prosto od wydawnictwa Galeria Książki. Nowa książka Neila Gaimana z ilustracjami Chrisa Riddella, którą recenzowałam tutaj: Na szczęście mleko... - recenzja



Regulamin konkursu
1. Organizatorem konkursu jest autorka bloga Chillout Arcyszaleńczy, a sponsorem nagrody jest Booksenso.
2. Nagrodą w konkursie jest książka „Na szczęście mleko…” Neila Gaimana, Wydawnictwo Galeria Książki, Kraków 2013.
3. Czas trwania konkursu: 9.12.2013 – 17.12.2013 (23:59).
4. Wyniki zostaną ogłoszone na blogu chilluje.blogspot.com 18.12.2013 oraz na fanpage’u: https://www.facebook.com/ChilloutArcyszalenczy

5. Zadanie konkursowe:
W książce występuje Profesor Steg, który nazywa różne przedmioty według własnego widzimisię (czym rozbawia do łez). Przykłady:
Latający balon: Latająco-kulowy-transporter-osobowy
Kokosy:  Twardo-włochato-wilgotne-biało-chrupy
Guzik: Duży-czerwony-płaski-wciskalny-obiekt

Aby wygrać książkę „Na szczęście mleko…”, należy zabawić się w Profesora Stega i wymyślić nową nazwę dla pojęcia MUZYKA, KONCERT bądź KSIĄŻKA, na kształt wymienionych wyżej przykładów. 
6. Propozycje należy wysłać na adres han.kwasna@gmail.com, w tytule maila wpisując KONKURS, a w treści proponowaną nazwę i jakiś kontakt do siebie. Uznałam, że tak będzie lepiej, niż umieszczanie ich w komentarzach, bo a nuż ktoś by się za bardzo zainspirował czyimś pomysłem, podebrał słówko itp.
7. Zwycięzcą będzie autor wypowiedzi, która spodoba mi się najbardziej.
8. Uczestnik wyraża zgodę na publikację swojej propozycji na blogu oraz fanpage’u.
9. Jedna osoba może nadesłać tylko jedną propozycję nazwy dla terminu MUZYKA, KONCERT lub KSIĄŻKA.
10. Uczestnikiem konkursu może być każda osoba posiadająca adres korespondencyjny w Polsce.

Chyba wszystko jasne, ale wszelkie pytania i wątpliwości wysyłajcie na han.kwasna@gmail.com :)

Odnośnie punktu 7.: Wygra propozycja, która wywoła salwę śmiechu, wybałuszenie oczu lub choćby zmusi mnie do zbierania szczęki z podłogi. Będzie to wybór całkowicie subiektywny. Każdą propozycję zapiszę na osobnej kartce, i wraz z całą rodziną będziemy je odczytywać na głos zamiast oglądania kabaretów ;) Liczę na was, ma być zabawnie i pomysłowo!
Będzie mi miło, jeśli udostępnicie link do konkursu na Fb i polubicie fanpage.


Powodzenia!

Edit 18.12.2013

WYNIKI KONKURSU! 

Bez zbędnych słów i przedłużania, dziękuję wszystkim, którzy zainteresowali się konkursem. Książkę "Na szczęście mleko..." wygrywa Maciej, który zdefiniował KONCERT jako nieprzerwalny-stan-ponadczasowej-ekscytacji-euforyczno-motoryczno-sensorycznej. 

Gratulacje! 

Książka: Neil Gaiman "Na szczęście mleko...", Galeria Książki, 2013

Ludzie dzielą się na:

  • tych, którzy w dzieciństwie nienawidzili mleka, uciekali przed nim gdzie pieprz rośnie i jego picie uważali za zło konieczne

Pamiętam taką sytuację: 
1995 rok. Jemy z grupą śniadanie na stołówce w przedszkolu, każdy ma wypić też szklankę mleka. Jedna z dziewczynek na jego widok się rozpłakała
- Nie lubię mleka! Nie chcę pić mleka!
Jedna z kucharek mówi:
- Pij, bez dyskusji!
Na to druga kucharka, wybawczyni nieszczęśliwej dziewczynki, odzywa się do pierwszej kucharki:
- A ty co, chcesz, żeby dziecko potem zlizywało własne rzygowiny ze stołu?
Dziewczynka spojrzała z wdzięcznością na kucharkę nr 2. Od tej pory uważała ją za bohaterkę. Badum tsssssss, koniec historii.

  • tych, którzy w dzieciństwie przepadali za mlekiem

Pamiętam miliard takich sytuacji:
Lata 90. Ja, mój brat i kuzyn w każde wakacje bawiliśmy się na wsi w gospodarstwie u wujka i cioci. Traktory, siano, pies Oskar, i mleko… Prosto od krowy. Kiedy wujek wydoił krowy, ustawialiśmy się w kolejkę ze szklankami
- Ciociu, tylko nalej tak, żeby była pianka!
- Wow, jeszcze ciepłe…
- Ha ha ha, ale macie wąsy od mleka!
Badum tssssss, koniec historii.



Piszę o mleku, bo wczoraj przeczytałam „Na szczęście mleko…”. Niezbyt często sięgam po książki dla dzieci, ale ta mnie zachęciła, bo autorem jest Neil Gaiman ("Nigdziebądź", "Księga cmentarna"). Jakiś czas temu chciałam się wziąć za jego literaturę. Okazja przeczytania jego najnowszego dzieła to dobry moment.

Lepszego momentu i lepszego tytułu nie mogłam wybrać. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak chichotałam przy lekturze. Książka jest skierowana do dzieci, ale uwierzcie - cieszyłam się na myśl, że zaraz po przeczytaniu podrzucę ją mamie i polecę koleżankom. Problem wymyślania prezentu pod choinkę dla moich małych kuzynów mam z głowy – kupię im „Na szczęście mleko…”, i chętnie poczytam wspólnie z nimi.

Dzieciaki występujące w książce codziennie jedzą chrupki z mlekiem na śniadanie. Któregoś ranka okazuje się, że nie ma mleka… Tragedia! Tato wychodzi do sklepu, i się zaczyna…

Nie napiszę wiele o książce, którą przeczytałam w jakieś 40 minut. Powiem tylko, że to było 40 minut rozrywki na najwyższym poziomie, i powtórzę, że to rozrywka nie tylko dla dzieci. Fabuła nieźle pokręcona, postaci genialne (np. fioletowe krasnoludy z doniczkami na głowach) i pobudzające wyobraźnię, dowcip idealnie wpasował się w mój gust („Nie właź do smoły, skarbie, i tak się lepię do ciebie”). Do tego ilustracje Chrisa Riddella. Dam sobie rękę uciąć, że główny bohater – tato, to sam Neil Gaiman, spójrzcie tylko:

pl.wikipedia.org                                         ilustracja w książce
„Na szczęście mleko…” to gratka dla osób ceniących sobie dobre opracowanie graficzne. Jako dziecko nie potrafiłabym tego docenić, ale jako dorosły czytelnik, a na dodatek studentka edytorstwa, ślę pochwały.

Tytuł może wydawać się niejasny, ale niepozorny karton mleka odgrywa ważną rolę w przygodzie taty. Pomyślcie tylko, co ma w głowie facet, który w jednej książeczce umieszcza mleko, dinozaury i piratów!

„Na szczęście mleko...” do wygrania w konkursie, już dziś, już za chwilę!


Za książkę dziękuję Booksenso.