poniedziałek, 28 października 2013

Koncert: Jose James, 22.10.2013, Wrocław Eter

Przejeżdżając dzień w dzień obok Radia i Telewizji, gdzie wisiały ogromne plakaty reklamujące koncert, codziennie odliczałam dni do tego wydarzenia. Jaka szkoda, że już po…

22 października we wrocławskim klubie Eter czas stanął w miejscu. Lokal wypełnił się nastrojowymi melodiami z pogranicza jazzu, r’n’b i soulu, które w połączeniu z niesamowicie uspakajającą barwą głosu Jose Jamesa, stworzyły hipnotyzującą całość. Muzyka uspokajająca, może skłaniająca do snu, ale za to jak dobrego snu… A z drugiej strony, budząca tyle emocji, że ciężko byłoby zasnąć!

Jose James wystąpił we Wrocławiu w ramach Muzycznej Strefy Radia RAM. Słuchaczom Radia artysty przedstawiać nie trzeba – w październiku jego utwory oraz wywiady można było usłyszeć na antenie bardzo często. Muzyk promuje obecnie swój album „No Beginning No End”, wydany w styczniu tego roku.

Eter był wypełniony po brzegi, zarówno parkiet, jak i miejsca siedzące na balkonie. Obok studentów trzymających w dłoni plastiki z piwem, zauważyć można było również osoby starsze.  Dowód, że piękno muzyki Jose Jamesa trafia do każdej grupy wiekowej. Wstępu pod samą scenę pilnowała ochrona – najlepsze miejsca były zarezerwowane dla fotografów, i to jedynie podczas pierwszych czterech utworów.

Jose i jego zespół wyglądali stylowo. Wokalista – jednocześnie elegancki (koszula) i wyluzowany (ciemne okulary i czapka z daszkiem). Nie lubię, gdy artysta skrywa oczy za okularami, na szczęście po kilku utworach Jose odłożył je. Chociaż, po klasie, którą pokazał swym występem, okulary nie grały już dla mnie żadnej roli, liczyła się tylko muzyka i jego aksamitny głos.

Utwory, które zaprezentowano na  żywo, były bardziej rozbudowane i zaskakujące, niż w wersjach studyjnych, a głos Jose okazał się dużo mocniejszy i wywołujący jeszcze więcej dreszczy. Na początku usłyszeliśmy „It’s All Over Your Body” – ponoć ulubiony utwór artysty. Nic dziwnego, że postanowił umieścić go na wstępie koncertowej tracklisty. Owacje publiczności potwierdziły, że był to dobry wybór, zresztą, na każdy kolejny utwór słuchacze reagowali entuzjastycznie. Największe oklaski zdobyła chyba wzruszająca ballada „Come To My Door” oraz „Trouble”. Większość utworów pochodziła z ostatniej płyty.



Jose James jest niesamowity. Jego improwizacje, skupienie i jednocześnie bijąca od niego serdeczność wyrażana uśmiechami stworzyły niepowtarzalny klimat. Jednak czymże byłby jego występ bez towarzyszących mu na scenie świetnych muzyków? Każdy z nich miał na scenie swoje pięć minut (a raczej dużo, dużo więcej). Jose James – barwa głosu niczym balsam dla duszy, japoński trębacz Takuya Kuroda,  młody, utalentowany Kris Bowers na klawiszach, basista Salomon Dorsey (który popisał się nie tylko grą, ale też śpiewem i oryginalną fryzurą) oraz Richard Spaven na perkusji – zestaw doskonały. Podczas tych solowych partii poszczególnych instrumentów Jose schodził ze sceny, pił wodę bądź zagadywał do członków zespołu, wyglądał na bardzo zrelaksowanego. Kiedy już wracał na scenę, to często tylko po, to aby wyśpiewać jeden wers i znowu zniknąć za kulisami. Idealnie dawkował napięcie, a kiedy w końcu zjawiał się na scenie na dłużej, oklaskom nie było końca. Podobnie było po utworach innych artystów, utworach-klasykach można by rzec, jak choćby „Ain’t No Sunshine” czy „Isn’t She Lovely”.


Jest radość ;) Dzięki Iza!
Dwugodzinny koncert zakończył się bisem, po tym, jak publiczność zachęcona przez Macieja Szabatowskiego z Radia RAM zaczęła nucić nieco zmieniony fragment tekstu „Come To My Door”. Podczas bisu, ale także po nim, Jose podpisywał płyty. Dosłownie kilka chwil po zakończeniu koncertu muzycy zeszli do publiczności, rozmawiali i chętnie pozowali do zdjęć z fanami. Oby więcej takich koncertów!

Relacja napisana dla Independent.pl

czwartek, 24 października 2013

Książka: Martin James "Dave Grohl. Nirvana & Foo Fighters", Anakonda, 2013

Czy życie każdego rockmana obfituje w ciągi alkoholowo-narkotykowe, przygodny seks i nieustające imprezy w trasach koncertowych? Przeczytałam kilka biografii muzyków, którzy rzeczywiście nie stronili od tego typu rozrywek;  są legendami, żyjącymi bądź już niestety nie. Wiecie… Można też inaczej! Można być gwiazdą rocka, szanującą swoją prywatność i unikającą skandali. Szaleńcem muzycznym, który nigdy nie był na odwyku, i który ponad libacje alkoholowe przedkłada życie rodzinne i ciężką pracę nad muzyką. Spójrzcie na tytuł wpisu. Jasne, że chodzi o Dave’a Grohla.


Przed lekturą „Dave Grohl. Nirvana & Foo Fighters” byłam jedną z wielu osób, które Dave’a kojarzą, jak wskazuje tytuł, z tych właśnie dwóch zespołów. Wiedziałam też, że kręcił coś z Queens of the Stone Age i z Lemmym z Motorhead. Za sprawą tego ostatniego osoba Dave’a zaciekawiła mnie na tyle, aby poczytać o jego twórczości ciut więcej. Dave pojawił się w tym oto filmie: Lemmy - Filmweb, o którym zresztą pisałam tutaj: Lemmy - recenzja. Poczucie humoru, śmiech i wypowiedzi Grohla w dokumencie tak mnie oczarowały, że sięgnęłam po książkę Wydawnictwa Anakonda.

Kilka kwestii w tej publikacji zwróciło moją szczególną uwagę. Pierwsza sprawa – jak tytuł odnosi się do treści? Myślę, że podtytuł „Nirvana & Foo Fighters” sporo wyjaśnia czytelnikowi, który spodziewa się biografii muzyka. Biografia to nie jest, poznamy jedynie ogólny zarys życia rodzinnego. Z drugiej strony, nie jest to jedynie opis Nirvany i Foo Fighters. Może są to główne kapele, z których Grohl jest znany, ale autor pisze o wszystkich wcześniejszych i późniejszych projektach muzycznych, a jest ich naprawdę sporo! W związku z tym tytuł jest nieco mylący. Wystarczy zresztą spojrzeć na tytuł oryginału, w którym zwrot „other misadventures” jest strzałem w dziesiątkę. Polskie wydanie też mogłoby zawierać podobny podtytuł.

Kolejna rzecz, która pewnie zachęci do lektury: kawały o perkusistach. Pierwszy z nich jest umieszczony na początku książki, gdzieś między wstępem a podziękowaniami. Myślałam, że jest to jednorazowa wstawka, nastrajająca pozytywnie do czytania, ale nie. Każdy rozdział rozpoczyna się dowcipem o perkusistach. Co za dystans, lepiej bym tego nie wymyśliła! Czasem musiałam się nieźle powstrzymywać, żeby nie opluć książki. Tym bardziej, że podczas czytania zawsze piję herbatę. Chwila niepowstrzymanego chichotu i herbaciane kleksy gotowe…

- Co powiesz perkusiście z bardzo znanego zespołu?
- Powtórz, jak się nazywasz?

Jeśli chodzi o Dave’a Grohla, książka potwierdziła moje wrażenia o nim: „walił w gary z wielką radością i energią, zarzucając włosy w każdym kierunku. Energia jego uderzeń równać się mogła jedynie z intensywnością szerokiego uśmiechu” (s. 63). Taki jego obraz zapamiętałam z filmu „Lemmy” i z teledysków Foo Fighters; jak się okazuje – obraz prawdziwy. Niezwykle uzdolnionego muzyka, który wcale nie ubiegał się o uzyskanie statusu gwiazdy rocka. Obraz faceta bardzo serdecznego, który zamiast przytykać kolegom po fachu (jak robi wielu muzyków), wypowiada się o nich ciepło. Uparłam się dzisiaj chyba na tego Lemmy’ego, ale proszę, przykład pierwszy z brzegu: „Lemmy. Co tu można w ogóle powiedzieć? On jest Bogiem” (s. 191).  I jeszcze jeden: „Moim największym bohaterem jest Neil Young. On żyje tak, jak mam nadzieję sam kiedyś żyć” (s. 211).

Autor Martin James, dziennikarz muzyczny, doktor dziennikarstwa piszący dla wielu magazynów, opisuje historie kolejnych zespołów, w których grał i śpiewał Dave. Dużo miejsca poświęca analizie konkretnych utworów, używając trafnych epitetów: „wyborne gitary”, „delikatna nuta”, „powściągliwa gra”, „uduchowiony refren” (s. 182). Jest przy tym obiektywny – jeśli jakiś album nie odniósł sukcesu, nie próbuje wmawiać czytelnikowi, że jest dobry. Dużo informacji, cytatów, postaci ze środowiska muzycznego (m.in. David Bowie, Slash, Jack Black), mnóstwo muzyki, którą możemy sobie puścić w tle.

Wszystko byłoby super, gdyby nie korekta. Czasem nawet odnosiłam wrażenie, że jej zupełny brak… Oto, co znalazłam: błędy w stylu „one” zamiast „on”, pisane kursywą niepełne tytuły piosenek, powtarzające się po sobie te same wyrazy, brak konsekwencji w używaniu cudzysłowów i mój największy „hit”: „Robert Taylor z Queen”. Szkoda.

Najbardziej cieszę się z tego, że dzięki książce poznałam zespół Them Crooked Vultures. Coś przepięknego. Z pełnym przekonaniem mówię, że to moje objawienie miesiąca. Warto posłuchać.


Koncert: Steel Pulse, 20.10.2013, Wrocław, Eter

O Steel Pulse usłyszałam zaledwie kilka miesięcy temu, kiedy natknęłam się na informację o nich w książce „Bob Marley. Nieopowiedziana historia króla reggae”. Kilka dni temu brytyjski zespół, który rozpoczynał karierę w latach 70., zagrał we Wrocławiu wspaniały koncert.

Z pierwotnego składu w grupie grają tylko dwie osoby – wokalista David „Dread” Hinds i klawiszowiec (także udzielający się wokalnie) Selwyn Brown. To oni są siłą napędową zespołu, nie ujmując oczywiście niczego pozostałym muzykom. Przesłanie muzyki Steel Pulse brzmi: „Bez miłości nie ma sprawiedliwości, a bez sprawiedliwości nie ma pokoju”. Ich misją, jak mówi wokalista, jest niesienie nadziei, że wszystko będzie lepsze, kiedy ludzie zjednoczą się w dobrej sprawie.

Obawiałam się trochę frekwencji na tym wydarzeniu. Stali bywalcy wrocławskich koncertów reggae pewnie pamiętają, że koncerty I Jah Mana Levi  czy Tarrusa Rileya w klubie Alibi nie cieszyły się sporym zainteresowaniem, i że w ogóle klubowe koncerty roots reggae organizowane są na granicy opłacalności. Tym razem koncert odbywał się w Eterze, który jest chyba większy niż Alibi, dlatego bałam się, że klub będzie świecił pustkami. Na szczęście myliłam się.

Już na występie Positive Thursdays in Dub było sporo osób, swoją drogą bardzo przyjemny support. Zanim Steel Pulse wyszli na scenę, słyszeliśmy przeróbki utworów innych legend reggae, np. Boba Marleya i Maxa Romeo.

O koncercie Steel Pulse mogę powiedzieć zasadniczo jedną rzecz: nie wiem kiedy zleciał ten czas, mam wrażenie, że koncert był za krótki, chociaż bisy oczywiście były. Muzycy grali raczej starsze utwory, z lat 80., np.  „Chant a Psalm”, „A Who Responsible?”, „Man no Sober”, „Roller Skates”, “Steppin’ out”. Usłyszeliśmy “Not King James Version” z płyty “Babilon The Bandit” z 1986 roku, która zdobyła wtedy nagrodę Grammy za najlepszy album reggae. Jednak w ostatnich minutach występu pokazali, że jako kompozytorzy nadal nie próżnują, i zagrali utwór z tegorocznego singla „Put Your Hoodies On”, którym zakończyli występ.


Wokalista i klawiszowiec, mimo że nie są już najmłodsi, świetnie wyglądali na scenie. David Hinds nieprzypadkowo ma ksywę „Dread”. Jego fantazyjnie ułożone, megagrube dready robią wrażenie. Ciężko uwierzyć, że już tyle lat działa na scenie, wygląda tak młodo… Choć szczerze mówiąc, bardziej podobały mi się momenty, kiedy za mikrofonem stał klawiszowiec Selwyn Brown, jego śpiew bardziej mnie przekonywał.

Czasem wynoszę różne rzeczy z koncertów :D Tym razem
udało się zdobyć tracklistę! 
Ze sceny płynęła pozytywna energia, jedynie saksofonista Jerry „Saxman” Johnson sprawiał wrażenie zmęczonego i nieco znudzonego. Rozglądał się po suficie, jednak kiedy zaczynał grać, robił to naprawdę dobrze. Nic dziwnego, że do współpracy zapraszali go tacy artyści jak Burning  Spear, Shaggy czy Ky-Mani Marley (chociaż i tak mistrzem saksofonu pozostaje dla mnie Dean Fraser, koncertujący m.in. z Tarrusem Rileyem). Udało mi się po koncercie porozmawiać z saksofonistą. Przyznał, że zmęczenie z powodu długiej trasy koncertowej powoli bierze nad nim górę. Dlatego też muzycy zaraz po koncercie pojechali do hotelu, wcześniej oczywiście robiąc sobie zdjęcia z fanami, rozdając autografy i podpisując płyty. W tłum poleciało także piórko do gry gitarzysty oraz tracklisty wrocławskiego koncertu. Najlepsze pamiątki!
Iza, Han i lekko zmęczony Jerry "Saxman" Johnson


Publiczność dopisała, myślę, że przyjechało sporo osób spoza Wrocławia, w końcu Steel Pulse zagrali w naszym kraju tylko jeden koncert. Dla fanów reggae słabą opcją byłoby przegapienie tego wydarzenia. 

Relacja napisana dla Independent.pl

sobota, 19 października 2013

Koncert: KaCeZet i Fundamenty, 18.10.2013, Łykend, Wrocław

KaCeZet, który twierdzi, że nie zna się na promocji, nieoczekiwanie stał się… Mistrzem promocji. Zaledwie dwa dni przed wrocławskim koncertem w sieci pojawił się utwór „Za darmo”, którym Kapitan KaCeZet namawiał do pojawienia się na koncercie. Link do utworu po kilku godzinach pojawił się na Demotywatorach z opisem „Prawdziwy artysta – stworzył coś w jeden dzień, a wy i tak będziecie się jarać Patty”. Nagranie w ciągu niecałego tygodnia zdobyło ponad 11 tysięcy wyświetleń na Youtube. Zasięg utworu w sieci okazał się spory, co niestety nie przełożyło się na frekwencję piątkowego koncertu.


W Łykendzie było nas „minimalnie mało”, jak zauważył KaCeZet, jednak muzycy i tak dali świetny koncert. Czy ważne są tłumy, skoro nawet garstka potrafi stworzyć fajny klimat? Szczególnie, że ta garstka zna teksty wielu piosenek na pamięć i śpiewa razem z zespołem!

Wrocławscy fani Piotra Kozieradzkiego i Fundamentów nauczyli się na błędzie, jaki popełnili w grudniu zeszłego roku, również w Łykendzie. Wtedy to Kapitan wyszedł na scenę i usiadł na niej, bo publiczność zamiast podejść pod scenę, siedziała przy stolikach i sączyła piwo. Tym razem było inaczej, już od pierwszych chwil bawiliśmy się pod niewielką klubową sceną. Akustycznym, energetycznym reggae muzycy zrekompensowali ponad godzinne opóźnienie. Promowali nową płytę „Dziennik Kapitana cz.1”. Przyznam bez bicia, że jeszcze jej nie posiadam, ale mistrzowski „Mistrz”, „Czasownik”, „Niech gadają” czy „Przebudzenie” zagrane na żywo, zachęciły do kupna płyty. Zresztą nie pierwszy raz, bo powyższe utwory grali na koncertach długo przed październikową premierą płyty.  Usłyszeliśmy też utwory z poprzedniego albumu, m. in. „Kocham swoje miasto”, „Fundament”, „Miłość pieprzy rację”.

Wokalnie pierwsze skrzypce grał KaCeZet, natomiast zabawianiem publiczności między utworami zajął się fantastyczny Dżeksong, którego okrzyki „Yeah!” i opowiastki wymyślone na poczekaniu zawsze wprawiają w dobry nastrój. Poza tym, serio nie wiem, skąd czerpie energię do ciągłego podskakiwania na scenie. Chociaż… To chyba jasne skąd – z muzyki!


Na scenie panował taki luz, że nawet delikatne potknięcia, jak choćby nierówne rozpoczęcie utworu, nikogo nie przejęły. Nie zabrakło smaczków w postaci genialnego solo na djembe, czy nagłego zjawienia się Johna Frusciante na scenie. Naprawdę, KaCeZet rozpuściwszy włos i przybrawszy odpowiednią minę oraz pozę, podczas gitarowej solówki przywiódł mi na myśl samego wirtuoza gitary znanego z Red Hot Chili Peppers.

Jakoś szybko zleciał czas. Ani się obejrzałam, jak Kapitan zapowiedział ostatni utwór. Na szczęście bis nie pozostawił niedosytu – usłyszeliśmy wspomniany na początku utwór „Za darmo” (który wciąż chodzi mi po głowie, na zmianę z „Mistrzem”) oraz piosenki „Sługa” i „Nadciąga”.

Nie jaram się Patty. Jaram się muzyką, dzięki której czuję się dobrze dziś, dziś czuję się jak mistrz! Jaram się artystami, z którymi można po koncercie porozmawiać jak z kumplami. Kocham swoje miasto za takie koncerty! :) 

Relacja opublikowana na Independent.pl i WSA.org.pl

niedziela, 13 października 2013

Płyta: Ziemia Kanaan "Katarynka", 2013

Mimo że omawiany album grupy Ziemia Kanaan miał swoją premierę ponad pół roku temu, to warto o nim napisać, nawet z „lekkim” poślizgiem


Dawno nie słyszałam polskiego zespołu, w którego twórczość wsiąknęłam już od pierwszej piosenki. Najpierw trafiłam na znany przebój lat 70. - „Porque Te Vas”. Nie przepadam za oryginalną wersją, dziewczęcy wokal Jeanette ani mnie ziębi, ani parzy, nie dostrzegam w jej śpiewaniu żadnych emocji. Tymczasem po odsłuchaniu tego numeru w wykonaniu Ziemi Kanaan olśniło mnie. Ten utwór jest wspaniały! Jednak cover może nagrać każdy, ciekawe czy we własnych utworach zespół także ma coś do zaoferowania – pomyślałam. Przesłuchałam zatem całego albumu „Katarynka”, i jak już wspomniałam, wsiąknęłam w tę muzykę. Chociaż „wsiąkać” jakoś brzydko mi tu brzmi. Dałam się ponieść tej muzyce. O, tak ładniej. 



Ziemia Kanaan powstał w Stalowej Woli. Przez ponad 10 lat swojej działalności muzycy zaliczyli sporo festiwali reggae, ich utwory były umieszczane na różnych składankach. W większości ich twórczość utrzymuje regałowy puls, ale pierwsze, co mi się nasuwa na myśl jeśli chodzi o ich muzykę, to duże urozmaicenie, świeżość, różnorodność. Nie zamknęłabym Ziemi Kanaan w jednej szufladce z Habakukiem, Parpiką Korps, Pustkami, Czerwonym Tulipanem, Daab, Maleo Reggae Rockers czy nawet Czesławem Mozilem. Dlaczego wymieniłam tak wiele grup? Każdy z tych zespołów ma w sobie coś charakterystycznego, nie grają identycznej muzyki, prawda? Właśnie stąd w moim odczuciu ta różnorodność Ziemi Kanaan – mam wrażenie, jakby inspirowali się muzyką wielu zespołów (te, które wymieniłam wyżej, przyszły mi na myśl jako pierwsze; ciekawe, czy trafiłam), zmiksowali ją ze swoimi pomysłami, i tak oto powstał album „Katarynka”. Nie zrozumcie mnie źle – nie chodzi mi o kopiowanie czyjejś twórczości. 

Nigdy nie byłam w Stalowej Woli, mogę się jedynie domyślać, że grafika na okładce przedstawia to miasto, jakże kolorowe i niekojarzące się z przemysłem hutniczym. A może się mylę. 

Kilka konkretów odnośnie albumu. Rzecz pierwsza: wokal, który jest moim zaskoczeniem numer jeden. Czasem zdarza mi się, słuchając jakiegoś utworu, mieć wątpliwość, czy śpiewa kobieta, czy mężczyzna. Ba, nawet jeśli wiem, że za mikrofonem stoi np. Artur Rojek, zamykam oczy i wyobrażam sobie kobietę śpiewającą „My” Myslovitz. Podobnie, kiedy śpiewa Tracy Chapman, wyobrażam sobie postawnego mężczyznę. Taki odchył, którego przyczyną są niesamowite barwy głosu. Miałam tak również w przypadku wokalisty Ziemi Kanaan – Mariusza Zarzecznego. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy na teledysku ujrzałam, że łagodny, ciepły, lekko zachrypnięty głos należy do faceta mogącego z powodzeniem być frontmanem zespołu hard rockowego! Ważną rzeczą jest dla mnie rozumienie, co wokalista śpiewa (chodzi mi o wymowę, nie o zrozumienie sensu utworów). Tutaj duży plus! Nie ma niewyraźnie zaśpiewanych wersów (nawet w bardzo trudnym utworze „Widziadła”), nierównych chórków, które też często utrudniają odbiór, i czego tam jeszcze. Wokalista mega uniwersalny, sprawdza się w bardziej reggae’owych, bujających dźwiękach, ale wydrzeć też się potrafi. Zresztą wokalnie udziela się nie tylko Mariusz Zarzeczny, ale i reszta zespołu. 

Sprawa druga – to zróżnicowanie, o którym pisałam. Jest kilka utworów zaczynających się od mocnych, rockowych gitar, przechodzących w spokojniejsze, bujające reggae („Słonko”, „Kory drzewne”). Podoba mi się taka konstrukcja, chociaż na koncertach może być trochę myląca – zaczynasz pogować, aż tu nagle zdezorientowany przechodzisz do regałowego bujania. Reggae, rock, ska – czego tu nie usłyszymy? Kilka pierwszych utworów to właśnie pomieszanie reggae z rockiem, czego kwintesencją jest wychwalane przeze mnie wcześniej „Porque Te Vas” (och, te zakończenie utworu… Lepiej bym tego nie wymyśliła!). Później spokojna i melancholijna „Druga Opowieść” (usłyszymy ją także kilka minut później w chilloutowym remixie Gitbit Papilot). Jednak spokój jest tylko chwilowy, bo kolejne utwory - „Jutro Znaczy Nic”, „Jahlove” (w języku angielskim) i „Widziadła” to iście rockowe klimaty. Na końcu usłyszymy kolejny remix – tym razem utworu „Den Sowy”, otwierającego album. Muzycznemu zróżnicowaniu sprzyja też mnogość instrumentów – nie tylko gitary, ale też mandolina, akordeon, klarnet, a nawet kachon. Także remiksy, z uspokajającymi dźwiękami instrumentów dętych, urozmaicają płytę. 

Minusem jest brak książeczki z tekstami piosenek. Wiem, że łączy się to z dodatkowymi kosztami, ale w przypadku tekstów, które nie wpadają w ucho aż tak, że po chwili znasz utwory na pamięć, jest to spora wada. Tym bardziej, że niektóre z nich zasługują na szczególną uwagę (jak choćby „Druga Opowieść”) i chciałoby się lepiej w nie wsłuchać mając przed oczami treść. 

Powtórzę raz jeszcze: dawno nie poznałam zespołu, który tak by mnie zainteresował już po kilku dźwiękach. Nie musiałam się przekonywać do tej płyty, przetrawić jej, odłożyć na bok i wrócić do słuchania po kilku dniach. Od razu „zaskoczyło”. Pozytywnie zaskoczyło!

Agencja Artystyczna Mruku, 2013.

Recenzja napisana dla Independent.pl

piątek, 4 października 2013

Płyta: Zabili Mi Żółwia "Wniebowzięci", 2013

independent.pl

Zabili Mi Żółwia – zespół, którego słuchałam parę lat temu, w wieku, kiedy jeszcze absolutnie nie jest się dorosłym, ale za takiego właśnie się uważa. W wieku wczesno-licealnym, kiedy zaczęło się chodzić na koncerty Happysad, Koniec Świata, Farbren Lehre i właśnie Zabili mi żółwia. Pamiętam, jak słowa jednej z piosenek ZMŻ: „Sialalalala, zrób mi dobrze w rytmie ska” królowały przez całe lato przy ogniskach, a „Dzień wagarowicza”… No cóż, siłą rzeczy ten utwór królował w ciągu roku szkolnego. 

Teraz przypomniałam sobie o Zabili Mi Żółwia za sprawą ich nowego albumu, wydanego w sierpniu tego roku. Okładkę zdobi, a jakżeby inaczej – żółw, wniebowzięty, obrazując tytuł albumu -„Wniebowzięci”. 

Płytę rozpoczyna punkowo-reggae’owa „Złość”. Nie wiem czy ten utwór celowo umieszczono jako pierwszy, ale według mnie to właśnie on jest najbardziej chwytliwy ze wszystkich. Nadająca tempo perkusja, mocne gitary, przyjemny reggaeowy przerywnik przechodzący w ska, prosty tekst – czyli wszystko to, z czego Zabili mi Żółwia są znani. Już tym pierwszym utworem zasugerowali, że w ich muzycznej drodze niewiele się zmieniło, wciąż trzymają się sprawdzonego patentu na własne, charakterystyczne brzmienie. Choć z drugiej strony mam wrażenie, że nabrali bardziej rockowego brzmienia – niektórych gitarowych wstawek nie powstydziłby się dobry zespół rockowy. 

Teksty są proste, chwytliwe. Niektóre opisują rzeczywistość, nie zawsze wesołą („Słowa”, „Intelektualny Szajs”, „Maszyny”), lub po prostu mówi ą „O tym co ważne”. Znalazło się też miejsce dla kobiet („Ewa, twoje ciało zeszło z nieba”, „Agata”), a nawet dla kibiców („LKS”). 

Czasem przeszkadza nierówno zaśpiewany chórek, czasem irytują niepotrzebne według mnie zaśpiewki w stylu „naj naj naj” w „Maszynach” czy „teraz już wie-e-em!” w „Garbusie”. Te niedociągnięcia zespół rekompensuje świetnym utworem „Nocny świat”. Nie jest tak chwytliwy jak „Złość”, ale zaśpiewany zgodnymi głosami fragment piosenki oraz gitara solowa stwarzają klimat, którego w innych numerach nie znalazłam. Uwagę zwraca też ostatni utwór na płycie – „Kolejny…”, być może za sprawą saksofonu. Te dwa kawałki według mnie z powodzeniem można by grać w rockowych stacjach radiowych. 

Przesadziłabym mówiąc, że jestem wniebowzięta albumem „Wniebowzięci”. Warto jednak zwrócić uwagę na kilka dobrych utworów, proste teksty, wpadające w ucho melodie. Intrygująca jest również sprawa tytułu albumu, przecież na trackliście nie ma utworu „Wniebowzięci”. Powiem tak: warto zapomnieć o wyłączeniu odtwarzacza zaraz po wybrzmieniu ostatniego kawałka. Cierpliwość popłaca! 

Recenzja napisana dla Independent.pl. Może niektórzy z Was już czytali, bo wrzucałam linka do portalu na fanpage'u, ale może dzięki umieszczeniu na blogu trafi do większego grona osób. 

Słuchajcie, przeprowadziłam swój pierwszy w życiu wywiad! :) Właśnie z zespołem Zabili Mi Żółwia. Nie będę go umieszczać w osobnej notce, jeśli kto ciekaw, zapraszam do poczytania tutaj: Independent.pl: Wywiad z zespołem Zabili Mi Żółwia