wtorek, 29 grudnia 2015

Płyta: Peter J. Birch, The Shore up in the Sky

Peter J. Birch to taki pan, który w gęstej brodzie nosi jelenia i ptasie gniazdo, jak sugeruje okładka jego nowego albumu „The Shore Up In The Sky”, mającego premierę pod koniec 2015 roku. Na okładce jest tyle wszystkiego, że nie zdziwiłabym się, gdyby wśród przedstawionych tu latających ryb, słońca-cytryny, kwiatków-oczu i kolorowej rzeki z piór przechadzałyby się Słonie Salvadora Dalego. Grafika jak najbardziej na plus.

Peter. J. Birch, czyli Piotr Brzeziński pochodzący z Wołowa (dolnośląskie), oprócz brody ma także gitarę i charakterystyczny, bardzo męski wokal. „The Shore Up In The Sky” to jego trzecia płyta, którą nagrał z muzykami z zespołu Two Timer. Nagrali na setkę, czyli że wszyscy muzycy grają jednocześnie w studio. Wydaje mi się, że jest to trudne, wymaga niesamowitego zgrania i uwagi, ale efekt końcowy i klimat jest nie do przecenienia.

Opisując krótko klimat albumu „The Shore Up In The Sky”, można rzucić trzy hasła: rock,  troszkę folku, country. Na płytę składa się 11 utworów.

Otwierające Wake up Louisiana! – żywiołowy rock’n’roll, mocny wstęp, ale już, już zaraz zwolnimy tempo przy…

Gallants – spokojnej balladzie z przyjemnie rzężącą gitarą i pięknymi, pięknymi chórkowymi górami! Plus za bardzo przyjemny klip przedstawiający relację Piotra Brzezińskiego z chyba jego najlepszym przyjacielem – własnym bratem. Polecam sprawdzić.

Self-Identity State of Mind – coś dla fanów Arctic Monkeys. Nawet wokal Brzezińskiego brzmi w tym utworze podobnie do AM, choć końcówka utworu to już trochę Foo Fighters, Pearl Jam itd. Co nie znaczy, że źle. Dobrze!

Memphis Blues – w tej balladzie country pierwsze skrzypce gra harmonijka ustna. Do nucenia. Memphis… oh oh oh, Memhis… hey hey hey!

Black Tombstone – wyobraźcie sobie Johnny’ego Casha i Carter Family. Dodajcie brodę wokaliście i odejmijcie czarny garnitur. Macie Petera J. Bircha w piosence Black Tombstone!

New Prince – ballada-tło do romantycznej kolacji i takichże spojrzeń w oczy

Old Fashioned Hollywood – patrz: Black Tombstone + urocze chórki choo-wop, choo-wop i sentymentalna wstawka smyczkowa

I’ve got this train – wyobraźcie sobie Clinta Eastwooda w starszych westernach. Gdyby znał wtedy Petera J. Bircha, na pewno nuciłby sobie ten utwór, alby się wkręcić w klimat filmu. Ciekawe, czy autor komponując miał na uwadze Ride this train J. Casha? Albo nawet Folsom Prison Blues, zaczynający się słowami „I hear the train a comin'”?

Everyday Chances – i znów harmonijka

Ownbackyard – a tu także spojrzeniowo-romantycznie

The Shore Up In The Sky – tytułowy utwór. Szkoda, że umieszczony na samym końcu, bo jak dla mnie najlepszy. Całą jesień słuchałam go w samochodzie. Jakoś tak pasuje mi do podróżowania. Nastrojowy, spokojny, współgra z szarugą za oknem samochodu. Z czerwnononiebieskim zachodem słońca podczas powrotu z pracy też. Kwintesencja dobrego smaku, delikatności i dowód, że wystarczy gitara akustyczna i umiejętności wokalne, żeby wzbudzić ogromne emocje. Bo ten utwór nieraz mnie wzruszył, co zresztą za kółkiem nie jest zbyt bezpieczne, ale olać. Po tych kilku minutach muzycznej błogości następuje chwila ciszy, a potem zaczyna się kończące płytę łubu-dubu, czyli taka dodatkowa instrumentalna wstawka, trochę niespójna z resztą płyty, ale niech będzie.


The Shore Up In The Sky to moja płyta numer jeden na jesień 2015. Pewnie wciąż by tkwiła w odtwarzaczu CD w moim aucie, gdyby nie fakt, że auto musiałam odstawić na warsztat, gdyż z końcem roku odmówiło posługi. Jeszcze by mi mechanik dziabnął płytkę i potem utrzymywał, że „żadnej płyty nie było!”. Hoho, hehe, nie. Chociaż… może dobrze by było. Zawsze to jedna owieczka więcej w stadzie fanów Petera J Których jak najwięcej powinno być.

Peter J. Birch, The Shore Up in the Sky, Borówka Music / Gusstaff Records, 2015

poniedziałek, 30 listopada 2015

Książka: Gayle Forman "Byłam tu"

Nie wierzyłam w literaturę young adult. Zraziłam się po przeczytaniu jednej z książek tego typu jakiś czas temu, która była dość płytka i kiepsko napisana. Zdecydowałam się jednak sięgnąć po kolejną powieść dla „młodych dorosłych”, głównie ze względu na autorkę – Gayle Forman – bo tytuły jej książek często są przywoływane na różnych portalach literackich. No i co z tego wyszło? Niebo a ziemia! „Byłam tu” – najnowsza powieść autorki „Zostań, jeśli kochasz” i „Wróć, jeśli pamiętasz” przywróciła mi wiarę w dobre pisarstwo dla osób wkraczających w dorosłość, a nawet starszych.

Może jeszcze nie wszyscy wiedzą, czym charakteryzują się powieści young adult? Z tego co zauważyłam i wyczytałam, książki tego typu są tworzone na podstawie ogólnego schematu. Bohaterem jest osoba w wieku około 18-20 lat, mająca w swoim życiu już sporo trudnych doświadczeń i przechodząca problemy. Stałym elementem fabuły jest tajemnica i dość dramatyczne sytuacje, tematyka przyjaźni, miłości. Young adult różni się od powieści młodzieżowych tym, że są w nich sceny erotyczne, a nie tylko pocałunki i młodzieńcze, grzeczne zakochanie.

Bohaterką „Byłam tu” jest Cody Reynolds, która cierpi po samobójstwie swojej najbliższej przyjaciółki. Jak można dopuścić do samobójstwa przyjaciela? Jak można nie wiedzieć, że najbliższa ci osoba zmaga się z takim zamiarem? Na te i podobne pytania musi odpowiedzieć sobie Cody, choć historia jest tak zawiła, że tych pytań długo pozostających bez odpowiedzi jest całe mnóstwo.

Jest w tej powieści moment, który troszkę mnie zmroził, i już zaczęłam myśleć, że nie polecę „Byłam tu” żadnej młodej osobie. Chodzi o motyw działalności grup zajmujących się wsparciem samobójstw, tzn. namawianiem ludzi do zabicia się. Obawiałam się, że można w to za bardzo wsiąknąć i „zacząć się interesować”, ale niekoniecznie, bo według mnie ważniejszym, obecnym w książce zagadnieniem jest przebaczenie. Zawsze jestem także za kreowaniem bohaterów chorych na depresję, bo o tej chorobie wciąż wie się za mało i często się jej nie dostrzega, a przecież nieleczona może okazać się tragiczna w skutkach. Na pytanie „leczyć się czy nie?” wciąż zbyt wiele osób wybiera odpowiedź przeczącą.

„Byłam tu” to książka zapadająca w pamięć, wzruszająca i zmuszająca do refleksji nad tym, jaką moc ma przebaczenie, jak okropną i destrukcyjną chorobą jest depresja, jak ważna jest relacja z mamą i z tatą i co zrobić, kiedy od dzieciństwa nie jest ona taka, jak wszyscy by chcieli. Mocno polecam, nie tylko młodym dorosłym, ale i starszym. Dodatkowy plus za dużo muzyki w tle i fenomenalne tłumaczenie. Można napisać dobre young adult? Można!

Wydawnictwo Bukowy Las, 2015
Recenzja opublikowana na dlaLejdis.pl

Muzyka z książki:


sobota, 17 października 2015

Książka: Mare-Hélène Lafon, Joseph

Jak przeżyłeś życie? Gdyby teraz miała się zakończyć jego ziemska część, co by po tobie zostało?

Jakie cechy, jakie przedmioty najbardziej cię określają? Gdyby był zwyczaj wkładania do trumny podczas pogrzebu rzeczy związanych z żegnaną osobą, co by to było w twoim przypadku? Czy coś niezwykłego, czy ulubiona biżuteria, może zdjęcie z przyjaciółmi lub po prostu tradycyjnie Biblia i różaniec, a może... Nic?

Takie rozmyślania obciążyły moją głowę po lekturze „Josepha”. Przyznacie, że są to myśli dość grobowe. Choć książka wcale bezpośrednio o śmierci nie mówi. Ale o przemijaniu – owszem.

Minipowieść francuskiej pisarki opisuje życie Josepha – samotnego mężczyzny nie pierwszej młodości, pracującego na gospodarstwie u pewnej rodziny. Joseph to typowy każdy, typowy nijaki, można by powiedzieć, że typowy Józek, gdyby spolszczyć tytuł. Joseph niewiele osiągnął, nie założył rodziny, żyje w cieniu. Nie ma przyjaciół, raczej nikt by nie zauważył, gdyby gdzieś zniknął. Żyje zgodnie z rytmem pór roku, dogląda zwierząt, żadnej roboty się nie boi. Jego codzienne życie można opisać słowami „wstałem – egzystowałem – położyłem się spać”.

Niewielka objętościowo książka ma raczej charakter długiego opowiadania, niż powieści. Nieznacznie ponad sto stron wystarczyło, abym się przekonała, że niestety pisarstwo Marie-Hélène Lafon nie przypada mi do gustu, choć jestem pewna, że znajdzie swoich zwolenników. Pisarka potrafi w jednym, obszernym zdaniu opisać kilka lat życia głównego bohatera, a przy okazji na marginesie wspomnieć o jego bracie i nałogu alkoholowym. Trzeba przyznać, że potrafi budować te złożone zdania bardzo dobrze, bo nie zdarzyło się, żebym kończąc zdanie zapomniała, jak ono się zaczęło. Mimo to styl pisania obfitujący w przecinki i średniki nie należy do moich ulubionych.

Niemniej jednak doceniam tę książeczkę za skłonienie do silnej refleksji nad tym, czy moje życie jest równie nieważne i nijakie, jak Josepha.  Świetna okładka dobitnie wskazuje, że Josepha określają zwyczajne przedmioty: zegarek z zepsutą klamrą, scyzoryk, jakieś monety (raczej niskie nominały), klucz i medalik z Matką Bożą, taki normalny, z tych, co rozdaje ksiądz po kolędzie. Nic specjalnego. Co przedstawiałaby moja okładka, okładka książki „Typowa Hania”? Boję się pomyśleć. A jaka byłaby twoja?


Do refleksji. Polecam, choć bez zachwytów.

Wydawnictwo Literackie, 2015
Recenzja opublikowana na dlaLejdis.pl

niedziela, 4 października 2015

Płyta: Maja Olenderek Esemble "Bubble Town", 2015

majaolenderek.com
Imię i nazwisko Mai Olenderek brzmi bardzo poetycko i melodyjnie. Taka też jest płyta „Bubble Town”. Poetycka, melodyjna… Oj, żeby tylko! Za tymi hasłami kryje się tajemniczy muzycznie świat, trudny do sklasyfikowania i opowiedzenia o nim wprost.


Album „Bubble Town” powstał między innymi dzięki pomocy darczyńców portalu PolakPotrafi.pl. Super, nie? Z całym szacunkiem dla działalności Karoliny Czarneckiej, która też prosiła o wsparcie na tej stronie, uważam, że muzyka Mai Olenderek i jej zespołu jest dużo lepszą propozycją, niż teledysk do „Hera, koka, hasz, LSD”.

Polacy są na tyle hojni, że wystarczyło nie tylko na dobrą produkcję płyty pod względem muzycznym, ale też na książeczkę z tekstami utworów oraz projekt okładki, która szczególnie przypadła mi do gustu. Mam ostatnio hopla na punkcie białej farby. Najchętniej wszystko pomalowałabym na biało: ściany, boazerię, krzesła; „mózg se pomaluj”. Na okładce jest czarno-biały portret Mai Olenderek, na około zamalowany białą farbą, widać nawet ślady pociągnięcia pędzla. Hurra!

We wspomnianej broszurze próżno szukać polskich tekstów, choć zespół polski. Maja śpiewa tylko po angielsku, i wcale nie słychać, że jest Polką. Jest to zaleta w myśl zasady: śpiewasz po angielsku – znaj angielski. Właśnie w tekstach kryje się ten tajemniczy świat. Są to poetycko opowiedziane historie, dosyć… senne. Często pojawiają się w nich sny, kołysanki, inny świat, noc i księżyc. Podobna jest też muzyka. Nostalgiczna, wywołująca czasem nutkę grozy, enigmatyczna. Nie znaczy to jednak, że usypiająca. Wręcz przeciwnie, w śpiewie Mai słyszę dramaturgię, granie na emocjach, wczuwanie się w opowiadaną historię, nawet aktorstwo i klimat nieco musicalowy. Barwa głosu piękna, subtelna, ale i zdecydowana. Najlepiej samemu usłyszeć:



Na płycie słychać szacunek do muzyki przez duże M: bogactwo instrumentów (gitary, akordeon, fortepian, bębny, charango*), umiejętność stworzenia niepowtarzalnego, enigmatycznego klimatu. Widać, że mamy do czynienia z profesjonalistami. Gdzieś czytałam, że w ich muzyce słychać odniesienia do twórczości Antony and the Johnsons. Rzeczywiście, gdyby muzycy Antony’ego Hogarty’ego spotkali się na jednej scenie z Maja Olenderek Ensemble, powstałaby przepiękna orkiestra, a duet Antony & Maja? Oj, to byłoby ogromne wzruszenie. Swoją drogą, wyobrażacie sobie, że Antony and the Johnsons to grupa, którą poleciła nam słuchać jedna pani dr na studiach?



Muzyka powinna wywoływać emocje i pobudzać wyobraźnię. Wiecie, słuchając utworu „Tree” wyobrażam sobie, że jestem nimfą leśną unoszącą się 5 centymetrów nad ziemią. Więc chyba wszystko działa tak, jak powinno :)

„Bubble Town” to album idealny na jesień. Dostałam płytę kilka miesięcy temu, ale dopiero teraz, kiedy wieczory dłuższe, a za oknem dywan ze spadających liści, orzechy włoskie i jabłka, czuję, że twórczość Maja Olenderek Ensemble „chwyciła” mnie doszczętnie właśnie w takich okolicznościach. Nie przy urlopowym, wakacyjnym fiu bździu. Przy dystyngowanej, spokojnej, śliwkowej jesieni. Polecam mocno!


* Słuchając świeżej muzyki, zawsze człowiek się czegoś nauczy. Charango to andyjski instrument strunowy, narodowy instrument Boliwii. Jak widać, w muzyce polskiej śpiewanej po angielsku też się sprawdza!

wtorek, 15 września 2015

Mariusz Kędzierski w Flip-Flap Home Studio we Wrocławiu, 13.09.2015

W poszukiwaniu inspiracji na wolną niedzielę rzuciłam okiem na portal Wrocław.pl, zakładka Wrocław na weekend. ESK 2016 jak zwykle proponowała wiele: maraton, targi zoologiczno-botaniczne, koncerty, warsztaty. Przebieraj i wybieraj w czym chcesz, Wrocław na najwyższym poziomie.

I wcale bym nie pogardziła odwiedzinami pachnącego nowością Narodowego Forum Muzyki, ale przecież jeszcze będzie okazja :) Wybrałam coś bardziej intrygującego, rzadziej omawianego na forum (sic!) i gorszego zapewne akustyką, ale jakże miłego i spontanicznego!

Poszłam do czyjegoś domu. Do mieszkania. Nie zwykłam się wpraszać, ale poczułam się zaproszona, choć nie znałam ani lokatorów mieszkania, ani osób, które również postanowiły tam pójść. No, poza jedną…

Flip-Flap Home Studio (facebook.com/flipflaphome) reklamuje się tak:

Witamy w naszym mieszkaniu :)
Oferujemy artystyczne wieczorki w stylu flip-flap (czyt. w kapciach). Tylko u nas możesz z bliska zobaczyć występ artysty i poznać go osobiście. Nakarmimy was i sprawimy, że poczujecie się jak w domu. Co wy na to?

Hania na to: NO TO IDĘ!

Podczas każdego eventu otwieramy drzwi o godzinie 19. Show artysty zaczyna się o godzinie 20. W zależności od typu występu będzie to 1,5 godziny do 2 godzin.

Niedzielny event był wyjątkowy. Za sprawą miejsca (prywatne mieszkanko), atmosfery „żadnych barier” (nie znasz nikogo? Nie szkodzi, zaraz poznasz), uprzejmych lokatorów, ale przede wszystkim dzięki zaproszonemu artyście – Mariuszowi Kędzierskiemu.

Mariusz jest młodym, normalnym, wesołym facetem. Nie wiem, czy rysowałby, gdyby miał ręce. Wiem, że rysuje, mimo że nie ma rąk. Rysuje przepięknie. Odwiedźcie jego profil na fb i zachwyćcie się: facebook.com/MariuszKedzierskiArt. Mariusz wygłosił „motivational speech”. Było wzruszająco, radośnie i motywująco zarazem.
źródło: facebook.com/flipflaphome

Często lubię sobie powtarzać, że to, co dla mnie nie jest możliwe, dla Boga jest możliwe. Teoretycznie nie można rysować bez rąk, nie? A jednak. Na własne oczy widziałam prace Mariusza Kędzierskiego.


Nakarmimy was - możecie przynieść także coś od siebie. Nie jesteśmy barem ani restauracja, ale ugotujemy dla was!

źródło: facebook.com/flipflaphome


No, ledwo mnie namówili! Słowo „nakarmimy” brzmi tak, że ślinka cieknie. „Nakarmię cię” to jeden z lepszych tekstów na podryw. A tak serio - naleśniki z sałatką grecką – pierwsza klasa!

Przynieście cokolwiek co sprawi ze poczujecie się jak w domu. Może to być ulubiony kocyk z dzieciństwa, pluszowy mis, ale.. nie zapomnijcie o kapciach!

Wzięłam kapcie. Marta też wzięła.
 
Ja i Marta
źródło: facebook.com/flipflaphome


Jestem pewna, że nie tylko ja na hasło „chodź na flip-flap”… po prostu wstanę i pójdę :) Wrocław, spotkajmy się tam następnym razem!

Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony facebook.com/flipflaphome

poniedziałek, 7 września 2015

Książka: Ks. Andrzej Draguła "Czy Bóg nas kusi? 55 pytań o wiarę"

Niech ta lektura skusi każdego, kto ma jakiekolwiek pytania dotyczące wiary katolickiej.

Zbiór tekstów ks. Andrzeja Draguły to złoty środek dla tych, którzy mają wątpliwości dotyczące Ewangelii i katolickiej wiary, ale nie dla nich czytanie encyklik, katechizmu i teologicznych ksiąg. Jednocześnie nie dla tych, którzy oczekują lektury wyjawiającej kawę na ławę, podającej oczywiste odpowiedzi niewymagające własnych rozważań. Nie jest to poradnik ujawniający jak żyć, żeby pójść do nieba. „Czy Bóg nas kusi” to coś dużo, dużo więcej. To zbiór 22 publicystycznych tekstów pomagających zrozumieć Ewangelię i konkretne sytuacje w niej zawarte, oraz 33 tekstów o sprawach mniej lub bardziej związanych z życiem duchowym.

Być może ktoś z was spotkał się już z tekstami ks. Draguły na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Dla mnie to zupełna nowość i cieszę się, że zostały wydane w formie książki, bo wiele spraw rozjaśniają, rozwiewają wątpliwości. Mnóstwo fragmentów jest do przepisania w notatnik lub gdziekolwiek indziej i do zapamiętania. Co więcej, nie tylko dla wierzących! Mówi się, że ateiści powinni znać Ewangelię, aby wiedzieli, w co nie wierzą. Uważam, że każdy – wierzący, niewierzący – odczuwa pewne luki, brak wiedzy jeśli chodzi o religię. Przecież na końcu wszystko jest tajemnicą, wszystko jest właśnie wiarą.

Wszystkie artykuły kończą się znakiem zapytania (np. Czy Jezus używałby Internetu? Czym się różni miłość do Boga od miłości do żony?), jednak jak już wspomniałam, czytelnik nie powinien oczekiwać oczywistej odpowiedzi. To by było za proste. Książkę „Czy Bóg nas kusi?” należy czytać z nieustającą uwagą. Ale nawet głębokie skupienie według mnie nie wystarczy, aby po lekturze powiedzieć sobie „Teraz już wiem, o co chodzi”. Absolutnie! Książkę czyta się jednym tchem i podczas jednego-dwóch wieczorów, ponieważ każdy tekst to mniej więcej 2-3 strony. Cóż, kiedy każdy kolejny tytuł zachęca do dalszego czytania, a pod koniec już się nie pamięta, „Po co komu modlitwa”? Osobiście zachęcam do wielokrotnego powracania do tej lektury. Żeby więcej ważnych rzeczy zapamiętać. I ważnych cytatów, np. Jana Pawła II.

 Uwaga! Może wbić szpilę w czuły punkt i zmusić do pokornego zastanowienia się nad sobą: „Cała więc nadzieja człowieka pysznego w tych, którzy uświadamiając mu bolesną prawdę, kim jest rzeczywiście, poprzebijają unoszące go balony fałszywej samooceny i tym samym szczęśliwie sprowadzą go na ziemię” (s. 143), ale też pokrzepić w kryzysie: „Bóg jest takim rodzicem, który mówi nieustannie: Cokolwiek się zdarzy, kocham Cię”.


Polecam i idę sobie przypomnieć, „Czy należy bać się z(wątpienia)?

Wydawnictwo WAM, 2015
Recenzja opublikowana na dlaLejdis.pl

środa, 22 lipca 2015

Film: Wielkie oczy, reż. Tim Burton

źródło: filmweb.pl
Dzisiaj o filmie, z którego krzyczy przesłanie: co twoje, to i moje; co moje, to nie ruszaj!

W porównaniu z innymi filmami Tima Burtona, np. „Edwardem Nożycorękim”, „Sokiem z żuka” czy „Sweeneyem Toddem”, „Wielkie oczy” to film dużo subtelniejszy i nieposiadający tak wielu „burtonowych” cech charakterystycznych. Nie zobaczymy w nim także tak często pojawiających się w filmach reżysera aktorów: Heleny Bonham Carter i Johnny'ego Deppa.

W „Wielkich oczach” pierwsze skrzypce gra Christoph Waltz, wcielający się w rolę Waltera Keane - podstępnego krętacza o niespełnionych ambicjach artystycznych, potrafiącego zrobić wiele, aby ludzie uwierzyli w jego talent i wielbili go. I choć jest to oparta na faktach biograficzna opowieść o twórczości stojącej w cieniu Waltera żony – Margaret Keane – to jednak właśnie Walter, tak w życiu, jak i w filmie, przyćmił dość nijaką Margaret. 

źródło: keane-eyes.com
Margaret Keane w domowym zaciszu tworzyła obrazy smutnych dzieci posiadających nienaturalnie wielkie oczy. Na pierwszy rzut oka widać, że były to prace bardzo kobiece, zresztą w kilku scenach w filmie jest to podkreślane. Mimo to bardzo łatwo pozwoliła przypisać ich autorstwo swojemu mężowi. Amy Adams gra więc kobietę bardzo uległą, naiwną, troszkę nijaką, przez co rola Christopha Waltza jeszcze bardziej wysuwa się na pierwszy plan. Według mnie jego postać jest aż nadto przerysowana. Widz od samego początku wie, że Walter Keane jest oszustem i tyranem, który opanował do perfekcji manipulację swoją żoną. A jednak do samego końca filmu da się zliczyć wiele scen, przypominających odbiorcy  o charakterze tego bohatera, choćby scena obrzucania Margaret  zarobionymi „wspólnie” pieniędzmi. Po pewnym czasie takie przerysowanie bohatera staje się irytujące. Osobiście chętnie zobaczyłabym na miejscu Christopha Waltza innego aktora, który według mnie idealnie nadawałby się do roli kłótliwego krętacza: Leonardo DiCaprio. Sugeruję jego nazwisko, bo chyba nigdy nie widziałam lepiej zagranej sceny kłótni niż w filmie „Droga do szczęścia” z  DiCaprio i Kate Winslet. Zagrałby też doskonale manipulatora i fałszerza; wspomnijmy choćby jego rolę w „Złap mnie, jeśli potrafisz”.


Wracając do „Wielkich oczu”, fani Tima Burtona mogą być delikatnie zawiedzeni, że nie jest to „typowy” burtonowski film. Nie został jednak całkowicie pozbawiony tego klimatu, da się zauważyć charakterystyczne dla tego reżysera smaczki. Uważam, że w filmie zostały poruszone bardzo ważne kwestie – życia w toksycznym związku, uzależnienia od drugiej osoby, życia z ciężarem kłamstwa (w końcu Margaret również brała udział w oszustwie), konsumpcjonizmu (świat oszalał na punkcie wielkich oczu smutnych dzieci i kobiet).

źródło: margaretkeane.com

Mimo wyżej wspominanego przerysowania Waltera oraz nijakości Margaret, film nadal ogląda się z przyjemnością, między innymi dzięki oddaniu klimatu lat 60. ubiegłego wieku (kostiumy, sceneria). Nie jest to trudny w odbiorze biograficzny dramat psychologiczny, wbijający w fotel i skłaniający do wielogodzinnych rozmyślań nad ludzką naturą.

Polecam w wolnym czasie obejrzeć „Wielkie oczy”. Być może z obrazów Margaret Keane bije kicz i masówka, jednak osobiście uważam, że te dzieciaczki cieszą oko (przynajmniej moje). Niech ucieszą i Twoje!

Recenzja opublikowana na dlaLejdis.pl

niedziela, 28 czerwca 2015

Książka: Louise Booth "Billy. Kot, który ocalił moje dziecko"

Pisane w połowie czerwca

Jestem dzisiaj najsmutniejszym właścicielem kota na świecie. Właściwie to… już tym właścicielem nie jestem. Musiałam dzisiaj uśpić moją Emi. Emi była najfajniejszą kotką „rasy europejskiej”, czyli dachowcem, jaką miałam. 

Moja Emi

Była z nami 10 lat. 10 lat zobowiązuje. 10 lat ocierania się o nogi, 10 lat łażenia po parapetach, 10 lat mruczenia „jestem księżniczką, daj mi jeść, bo inaczej odwrócę się do ciebie d… ogonem”, 10 lat wspinania się na orzech i brzozę, 10 lat „przyniosłam ci mysz, masz tu jej żołądek na wycieraczce w prezencie”, 10 lat „kocie, weź idź obudź kogoś innego, jest piąta rano”, 10 lat sprawdzania, czy Emila śpi na fotelu bujanym, 10 lat PRZYWIĄZANIA. Choć prawdę mówiąc, dopiero moja reakcja na jej potwornie nagłą (tydzień temu była okazem zdrowia) i przygnębiającą śmierć utwierdziła mnie w przekonaniu, jak bardzo byłam do Emilki przywiązana. Ta ostateczna decyzja „dobrze, uśpijmy ją” jest tak samo konieczna, co przerażająco trudna. Jak zwykłam mówić, „wycie nie z tej ziemi”.

„Czy dom bez kota - najedzonego, dopieszczonego i należycie docenionego
- zasługuje w ogóle na miano domu?"
Mark Twain

Trudno mi sobie teraz wyobrazić jakąś następczynię Emilki, bo ja chcę JĄ z powrotem, i pewnie moja reakcja jest typowa. Jednak wracając dziś od weterynarza nasunęła mi się właśnie taka myśl: dom bez kota (bez Emilki) to nie dom.

Dość smutny (a dla mnie najsmutniejszy na świecie) wstęp do recenzji książki, którą chciałabym wam polecić. Szczerze w tej całej sytuacji cieszę się, że opowieść „Billy. Kot, który ocalił moje dziecko” skończyłam czytać kilka dni temu. Gdybym miała ją czytać teraz, pewnie wylałabym morze łez. Choć tak czy inaczej, jest mi trudno.

źródło: www.nk.com.pl
Z tym, że atmosfera w domu jest weselsza, kiedy zjawia się kot, nie trzeba dyskutować. Tak po prostu jest. Łatwo się też zgodzić, że zwierzęta mają wpływ na samopoczucie, a nawet na zdrowie człowieka. Jednak w tej kwestii to raczej psy są faworyzowane. Nie ujmując niczego kochanym pieskom, chciałabym wyrazić moje zdanie, podparte historią opowiedzianą przez Louise Booth w książce „Billy. Kot, który ocalił moje dziecko”: koty potrafią być równie mądre, a przyjaźń z nimi może być równie silna i „uzdrawiająca”, co przyjaźń z psami.

Krótko mówiąc, jest to prawdziwa historia (nadal trwająca!) dziecka chorego na autyzm, które zaczyna się lepiej rozwijać dzięki kotu. Jakby na to sceptycznie nie spojrzeć (raczej dzięki medycynie, co może mieć z tym wspólnego kot?), zaręczam, że po przeczytaniu tej książki każdy uzna, że coś w tym jest. Tu nie ma nic zmyślonego. Louise Booth, mama chorującego Frasera, daje mnóstwo przykładów na to, że przyjaźń Frasera z kotem Billym realnie wpływa na rozwój jej dziecka, szczególnie na rozwój zdolności interpersonalnych, ale nie tylko. Uwierzycie, że dzięki kotu chłopiec zaczął wchodzić po schodach, choć wcześniej tego nie potrafił? Że dzięki kotu zaczął wychodzić na dwór, choć wcześniej bał się nawet dźwięku dzwonka do drzwi?

Fraser i Billy
źródło: facebook.com/FraserandBilly
Nie myślcie jednak, że kot jest lekiem, receptą na autyzm. Nic z tych rzeczy. Życie rodziców Frasera wcale nie jest sielanką, a oni sami dalecy są od stwierdzenia, że od kiedy w ich domu pojawił się kot Billy, choroba odeszła w niepamięć. Jednak nawet zdjęcia umieszczone na okładce świadczą o tym, że Frasera łączy z Billym niesamowicie silna, wyjątkowa więź. Ten chłopiec nie potrafił zaprzyjaźnić się z własnymi rówieśnikami, ale umiał zaprzyjaźnić się z kotem. I nawet jeśli się na niego ogromnie rozgniewa, to jak na przyjaciół przystało, potrafią się pogodzić.

Ten kot otworzył Frasera na świat. Mówcie o tym, że koty są indywidualistami, chodzą własnymi drogami i przywiązują się do człowieka tylko na tyle, na ile chcą. Nie przeczę, że tak jest. Ale dodaję, i jestem tego na 100 % pewna, że w tej swojej „księżniczkości” koty potrafią z człowiekiem nawiązać nić porozumienia i naprawdę się zaprzyjaźnić. A Billy? Bliscy Frasera uznają przełom w rozwoju chłopca, który nastąpił dzięki Billy'emu, za cud. Billy, cudowny kot. Z serca polecam książkę. Kociarzom. Rodzicom. Tym, którzy chcą się dowiedzieć, na czym w praktyce polega autyzm.


Nasza Księgarnia, 2015

sobota, 20 czerwca 2015

Książka: Jojo Moyes "Razem będzie lepiej"

„Na pewno coś wymyślimy” – to motto życiowe Jess. Jest jedną z kobiet, które nie pozwalają sobie na chwile słabości. Taka postawa jest konieczna, kiedy samotnie wychowuje się dzieci, często nie mając czego włożyć do garnka oraz martwiąc się o byłego męża, który wpadł w depresję. Chętnie pożyczyłabym Jess koszulkę z napisem „Keep calm and carry on”.

Jess jest bohaterką książki Jojo Moyes o prostym tytule „Razem będzie lepiej”.

Jeśli lubicie powieści drogi, sięgnijcie po „Razem będzie lepiej”. Zupełnym przypadkiem ostatnio przeczytałam dwie powieści, w których motywem przewodnim była podróż. Pierwszą z nich jest „Ostatni autobus do Coffeville” (polecam!), a teraz właśnie książka Jojo Moyes. Po tych dwóch lekturach uderzyło mnie to, że człowiek jest istotą bardzo szybko przywiązującą się do drugiej osoby, do zwierząt także. Mówi się, że przyjaźń buduje się latami, że nie warto ufać, że trzeba razem beczkę soli zjeść itd. Jest w tych stwierdzeniach sporo racji, ale gdybyśmy żyli mając cały czas za uszami słowa „temu nie ufaj, jakoś dziwnie mu z oczu patrzy”, wszyscy stalibyśmy się bandą odizolowanych samolubów, żyjących tylko z sobą i dla siebie. Fajne, do czasu.

Bo tak na końcu, to bez drugiego człowieka jesteś zerem.

Bohaterowie powieści „Razem będzie lepiej” (Jess, nieznajomy Ed, Tanzie, Nicky i pies Norman) są skazani na swoją obecność w jednym samochodzie w nieoczekiwanej, długiej podróży do Szkocji. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Ed, będąc pracodawcą Jess, ani przez chwilę nie był brany pod uwagę jako uczestnik podróży. Ale powiedz Panu Bogu o swoich planach, to będzie miał niezły ubaw, co nie?

Wracając do wcześniejszej myśli: człowiek się przywiązuje. W bardzo szybkim czasie. Jeśli tylko „trafi swój na swego”, to już po kilku wspólnie spędzonych godzinach można się zastanawiać „co ja bym bez niego zrobił?”. Nawet jeśli chodzi tylko o wyrządzaną przysługę (ok, zawiozę was do Szkocji), to po powrocie do domu jakoś dziwnie brakuje tego kierowcy, prawda?

Powieść Jojo Moyes przypomina czytelnikowi o wielu prostych, ale jakże ważnych sprawach:
- ufaj
- kochaj i mów, że kochasz
- uwierz, że pieniądze się znajdą. Naprawdę, jeśli tylko są naprawdę potrzebne, znajdą się.
- miej zwierzęta :)

Kochaj i ufaj. A jeśli zaufanie jest składnikiem miłości, to pozostaje tylko: KOCHAJ.

Fajnie, że nie jest to książka o udręczonej życiem kobiecie, która przez brak pieniędzy, miłości i sukcesów traci sens życia i zamyka się w sobie. To bardzo pokrzepiająca lektura, dająca nadzieję i motywacyjnego kopa. Kiedy dzieje się coś nie po naszej myśli, zaczynamy marudzić i myśleć co by było, gdyby. Gdybologia wydaje się wtedy najlepszym rozwiązaniem, czyż nie? A weź sobie czasem krzyknij sam do siebie, jak Jess: WEŹ, NIE PRZESADZAJ!


Na koniec – muzyka z książki: „(…) z należną prawdziwej poezji czcią recytował pełny tekst Money for Nothing” (s. 64)


Wydawnictw Między Słowami, Kraków 2015

piątek, 15 maja 2015

Książka: Ronald Reng "Robert Enke. Życie wypuszczone z rąk"

Ciężko moi drodzy, ciężko mi po tej lekturze. „Życie wypuszczone z rąk” to książka, o której mogę pisać dopiero jakiś miesiąc po jej przeczytaniu. To prawdziwa historia niemieckiego piłkarza (bramkarza), Roberta Enke (1977-2009), który cierpiał na nawracającą depresję. 

Trudne było jego życie, zastanawiam się też, co przeżywał jego ojciec – psychiatra – widząc, że nie potrafi pomóc własnemu synowi. Trudno mi myśleć o rodzinie, którą pozostawił, postanawiając odebrać sobie życie. Pewnie nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co czuje mężczyzna, ojciec, syn i mąż, który wie, że wychodzi z domu po raz ostatni. Z pewnych względów ta książka jest dla mnie bardzo ważna.  Nie zliczę, ile razy miałam gulę w gardle i marszczyłam czoło ze zdenerwowania, czytając ją.
 
Robert Enke przegrał walkę z depresją.

Często mówi się, że ktoś przegrał/wygrał walkę z rakiem.
Mam wrażenie, że z depresją jest trochę inaczej. Depresję ukrywa się przed wielkim światem (przykład: Robert Enke). Chorujący ukrywa depresję nawet przed samym sobą. No bo przecież jak to, depresja? Mam kochającą żonę, dobrą pracę, co ja tu będę z depresją wyskakiwał… Nie jest tak? Depresji boimy się jak cholera, nie mówimy o niej. Jeśli ktoś obok choruje, lęk budzi nawet zadanie pytania „Jak się czujesz?”. 
 
Robert Enke z córką. Źródło: Youtube

Kiedy słyszy się, że ktoś popełnił samobójstwo po długim chorowaniu na depresję, dopiero wtedy gdzieś po cichu toczą się rozmowy:
- Chorował na depresję…
- O Boże, biedny… Co taki człowiek musi mieć w głowie? Dlaczego nikt nie był w stanie mu pomóc?
- Ech, depresja… wyniszczająca choroba.

No właśnie, choroba. Choroba, na którą nie działają słowa „weź się w garść, będzie dobrze, życie jest ciężkie, ale trzeba jakoś sobie radzić, iść do przodu”. Nie działają. Albo: „dostaniesz kopa w d***, to przejdzie ci to marudzenie”. Nie przejdzie. Albo: „przecież ty nie masz jakichś wielkich problemów, więc o co chodzi?”. No, sorry, mam problem z mózgiem, coś z moją serotoniną nie halo, „prawdopodobnie doszło do zerwania synaps” (s. 341), i koniec tematu, weź, idź, odejdź, nie pytaj.

„Dla niektórych ludzi smutek jest trudny do zniesienia (...). Jak wygląda życie ze strachem przed strachem?” (s. 9)

Książkę o swojej walce z depresją początkowo miał napisać sam Robert Enke. W ramach terapii pisał dziennik, którego fragmenty przeczytamy w tej książce, koniec końców napisanej przez niemieckiego dziennikarza sportowego Ronalda Renga. Żaden ze mnie kibic, dlatego gdyby to była biografia jakiegokolwiek innego piłkarza, nie sięgnęłabym po nią. Jednak „Życie wypuszczone z rąk” znacznie wykracza poza opisy sukcesów i porażek zawodowych Roberta Enke i cały piłkarski świat. I naprawdę pal sześć, że niektóre fragmenty w ogóle mnie nie interesowały, te wszystkie relacje z meczów, transfery i tak dalej (wybaczcie moją ignorancję). Pal sześć, że styl Ronalda Renga uważam za nieco pokraczny i kanciasty i być może powinien skupić się na pisaniu artykułów, a nie książek. Interesowało mnie zupełnie coś innego. Robert Enke. Wielki Nieobecny. Jego wyraz twarzy. Częsty, mylący uśmiech na zdjęciach. Jego niemoc i strach.

„Gdybyś przez pół godziny siedziała w mojej głowie, zrozumiałabyś, czemu ogarnia mnie obłęd” (s. 11) – powiedział pewnego razu do swojej żony.

Dla fanów piłki nożnej pozycja obowiązkowa. Polecam również tym, którzy w jakiś sposób zetknęli się z depresją. Może dzięki nagłaśnianiu takich spraw więcej osób wygra z tą chorobą.
Uważajcie na siebie. I na swoich bliskich. 
 
Wydawnictwo Sine Qua Non, 2015
Wszystkie cytaty pochodzą z recenzowanej książki. 


Na koniec: Luxtorpeda - "Serotonina

"Czuję się kaleki i ręce mam ciężkie
tabletki na recepty, nie dadzą mi więcej
jak ponownie posklejać się w całość
wysypało się ze mnie, nic nie zostało
i mam depresję, a wiecie, nie chcę
zgubiłem szczęście, wszystko to bezsens
kto mi ją zabrał, czyja to wina?!
Gdzie jest moja serotonina?!"

PS Jadę w niedzielę na mecz, drugi raz w życiu! :)

czwartek, 7 maja 2015

Książka: J. Paul Henderson "Ostatni bus do Coffeville"

Pierwszy raz przeczytałam powieść wydaną przez PWN. Wydawnictwo kojarzyło mi się do tej pory z encyklopediami i leksykonami oraz publikacjami akademickimi.
 
Spodziewałam się więc literatury pięknej z górnej półki, a nie zwykłego czytadła, którego fabuły nie pamięta się po tygodniu od przeczytania. Do czytadeł nic nie mam i sama po nie sięgam, bo wszystko jest dla ludzi. Jednak „Ostatni bus do Coffeville” jest czymś więcej. Zapada w pamięć, a czytając, od razu zaczęłam się zastanawiać, którego ze znanych aktorów obsadziłabym w głównych rolach filmu powstałego na podstawie tej książki. Z chęcią obejrzałabym ekranizację „Ostatniego busu do Coffeville” z prostego względu – niesamowita fabuła, opowieść wielowątkowa, poruszanie ważnych tematów. Zastanawiam się, czy starczyłoby mi życia, żebym wymyśliła w swojej głowie tak pokręconą (w pozytywnym sensie) fabułę. Wielkie oklaski dla wyobraźni, stylu pisarskiego i poczucia humoru autora – J. Paula Hendersona.

No tak, na samym wstępie wyłożyłam same superlatywy. Na domiar powiem jeszcze, że „Ostatni bus do Coffeville” plasuje się w zacnym gronie moich ulubionych powieści. Żałowałam, że w ostatnich dniach miałam tak mało czasu na czytanie, bo z chęcią pochłonęłabym tę książkę w jeden dzień, ale niestety nie było kiedy.

Wiecie już, że książka jest świetna, mam jednak nadzieję, że zechcecie poznać zarys fabuły i doczytać recenzję do końca. Czym się tak zachwycam?

Po pierwsze - fabułą, pomysłem. Wyobraźcie sobie, że emerytowany lekarz Eugene, chora na alzheimera Nancy, mały chłopiec Eric, czarnoskóry mężczyzna, który oficjalnie nie żyje od wielu lat i ukrywa swoją tożsamość oraz pan pogodynka wyruszają razem w podróż. Każdy jest z innego świata; takie zgromadzenie różnych charakterów gwarantuje niezłą zabawę. W dodatku przemieszczają się przez USA autobusem skradzionym… Paulowi McCartneyowi. Więcej nie zdradzę. Bus Paula McCartneya zachęcił mnie, powinien zachęcić i was. Będzie się działo mnóstwo. I jeszcze więcej.




Po drugie, poczucie humoru. Takie jakie lubię. Czasem subtelne, czasem bezwzględnie „mocne”, ale nie żenujące.

Po trzecie, poruszana tematyka. Zobaczcie, wystarczy posadzić w autobusie 5 osób i przyjrzeć się ich życiu, aby móc zebrać najważniejsze życiowe wartości, wątpliwości oraz społecznie ważne zagadnienia. Jest więc dużo o Bogu (wpadliście kiedyś na pomysł, żeby policzyć ilość zmarłych w całym Starym i Nowym Testamencie?!), o przemijaniu, strachu przed chorobą, starością i niedołężnością, okrutności choroby oraz eutanazji. Bawiło mnie zachowanie chorej na alzheimera Nancy, ale kiedy pomyślałam, że to może spotkać mnie, już nie było mi do śmiechu. Jest też o rodzinie (rozwody, sieroctwo, patologie), przyjaźni (czy prawdziwa przyjaźń trwa do końca życia?), historii (wojna w Wietnamie, zabójstwo Martina Lutra Kinga) i wielu, naprawdę wielu innych sprawach, które w mniejszym lub większym stopniu dotyczą każdego z nas.

Po czwarte, last but not least, „Ostatni bus do Coffeville” przypomina mi dwie bardzo dobre ekranizacje: „Forresta Gumpa” (reż. Robert Zemeckis, na podstawie książki Winstona Grooma) i „Przebudzenia” (reż. Penny Marshall, na podstawie powieści Olivera Sacksa) oraz książkę „Służące” Kathryn Stockett. Myślę, że to porównanie jest wystarczająco zachęcającym do lektury komplementem, wszak wszystkie wymienione tu tytuły trzeba znać i warto lubić.

PWN, 2015.
Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

czwartek, 30 kwietnia 2015

Książka: Ismet Prcić „Odłamki”

Pięć lat temu przejeżdżałam przez Serbię (miejsce docelowe: Grecja). Zatrzymaliśmy się na cały dzień w miejscowości Valjevo. Mieszkała tam polska rodzina, która wyjechała do Serbii na misje szerzyć katolicyzm (większość mieszkańców Valjeva to prawosławni).

Serbia graniczy między innymi z Bośnią i Hercegowiną, jednak będąc stosunkowo blisko granicy serbsko-bośniackiej, wcale nie myślałam o tym, co wydarzyło się tam w latach 90. Myślałam tylko o tym, jak dobrze jest rozprostować nogi po 15-godzinnej podróży autokarem, dobrze zjeść i zwiedzić miasto, a wieczorem usiąść z przyjaciółmi i grać na gitarach. Gdzieżbym myślała o wojnie w Bośni, no gdzież.

Co się odwlecze, to nie uciecze. „Odłamki” kazały mi się przeczytać. Mimo że tematyka wojenna nie jest moją ulubioną, to coś mi mówiło, że muszę sięgnąć po tę książkę. Przecież to było tak niedawno. Co innego czytać powieść, której akcja toczy się w czasach I lub II wojny światowej, a co innego o wojnie domowej, która trwała, kiedy byłam radosną pięciolatką. Myślę, że taką wojnę można „poczuć” jeszcze bardziej.

Ismet Prcić w swoim debiucie literackim pokazuje, jak bardzo może udręczyć człowieka wojna. Choć na dobrą sprawę nie powinien narzekać, bo koniec końców wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, to jednak wnętrze ma poharatane. Co się naoglądał i co przeżył, to jego, jak mówią. Jak bardzo się natrudził, aby wyemigrować, ilu bliskich zostawił, jakie wątpliwości musiał zdusić w sobie, to jego.

Ta autobiograficzna powieść nie ma ustalonej chronologii. Czytamy fragmenty, swego rodzaju „odłamki” z dzienników Ismeta Prcicia z różnych lat: 1995, 1999, 2000. Przez to książka jest trudna w odbiorze, można się pogubić. Można się pogubić i przerazić, czytając jedno zdanie zajmujące ponad stronę, bo i tak obszerne potrafią być majaki połamanego wojną człowieka. Stylistycznie – autor skacze z poziomu bardzo potocznego, brutalnego i wulgarnego, na niemal poetycki. Dlatego są fragmenty, które czytało się szybko, ale i takie, które męczą i sprawiają, że nasuwa się myśl, czy to wciąż ta sama książka, ten sam bohater. Jeśli chodzi o bohaterów, zapamiętacie Mustafę (do końca nie odgadłam, czy to wytwór wyobraźni Prcicia, czy realna postać) oraz pewnego psa.

Jedna uwaga: Ismet Prcić nie opowiada o przebiegu wojny. „Odłamki” to raczej element jego terapii i być może pogodzenia się z tym, co było, ale na pewno nie poznamy dzięki tej lekturze większości aspektów wojny domowej w Bośni. Poznamy udręczonego nią młodego człowieka o duszy artysty, ale nie wojnę. Choć kilka brutalnych akcji rzeczywiście w niej jest.

„Odłamki” to bardzo sugestywny tytuł. Ismet Prcić jest pełen odłamków wojny. Ale nie tylko. Jest pełen odłamków złamanego serca, pełen odłamków depresji matki, pełen odłamków zdrady ojca. To mnie dotknęło bardzo mocno, chyba bardziej niż sam fakt, że Ismet Prcić musiał przeżywać ucieczkę przed wojną, być niepewnym jutra uchodźcą (choć tak naprawdę nie wiadomo, ile jest fikcji w opisanej historii). Przejmujące jest to, że w każdym w nas tkwią odłamki. Odłamki osobistej historii, która rzutuje na nasz stan psychiczny w późniejszym życiu. Odłamki brudu, odłamki rozwodu, odłamki samobójstwa przyjaciela, odłamki nałogu alkoholowego, odłamki utraty zaufania, odłamki depresji. Albo depresja jako wynik zbioru odłamków. Tkwią w człowieku niczym drzazgi, nie dające się usunąć spod skóry, wciąż widoczne i drażniące. Niczym brud za paznokciem, paproch w oku. „Odłamki” przypominają, że nie da się zapomnieć niektórych rzeczy. Można wybaczyć, ale nie można zapomnieć. Nie można usunąć odłamków. Tak jak nie można zapomnieć „Odłamków”.

Trudna książka. Nie sięgnę po nią ponownie, i to nie dlatego, że oczekuję jedynie lekkich i przyjemnych lektur. Po prostu ten sposób opowiedzenia o wojnie nie podobał mi się. Podobał mi się wątek o kryzysie w rodzinie, o dorastaniu i pierwszych zauroczeniach. Ale równie dobrze można o tym pisać nie na tle państwa dotkniętego wojną. Może się podobać. Skądś te nagrody literackie się posypały. Ale ja już chyba wolę do Valjeva.


Wydawnictwo Sine Qua Non, 2015

PS 
W "Odłamkach" skrytykowano Green Day. 


piątek, 24 kwietnia 2015

Książka: Sara Leiss "Klinika Pana B."

Czytałam kilka recenzji tej książki. Jeśli moje słowa przeczytają inni recenzenci, być może się teraz na mnie zdenerwują, ale zaryzykuję.

Jeden recenzent zastanawiał się, czy „Klinika Pana B.” to debiut literacki, czy może autor książki ukrywa się pod pseudonimem i jest to już książka któraś z kolei. Inny główkował, kim jest autorka – czy ma coś do czynienia z podejmowanym w powieści tematem psychologii uzależnień, czy po prostu zrobiła dobry research. Poza tym, Sara Leiss? „A czy to polskie nazwisko?”.
Kochani! Zamiast rozmyślać, warto zrobić własny research i spróbować się dowiedzieć, czyją książkę czytasz. Intryguje cię nazwisko autora, którego nigdy wcześniej nie czytałeś? Zastanawiasz się, czy jest fizjoterapeutą, bo tak szczegółowo opisał kontuzję nogi głównego bohatera? Czy lubi skoki ze spadochronem, bo przecież ten bohater też skacze…? Weź się dowiedz, kim jest ta osoba! Chyba, że wolisz przeczytać książkę i nacieszyć się interesującą opowieścią, a kwestię debiutu/researchu/pseudonimu odłożyć na półkę razem z lekturą. Polecam jednak bardziej się zainteresować. Zajrzeć na strony autorskie, poszukać nazwiska na portalach społecznościowych, cokolwiek. I nagle rozwiązanie zagadki staje się proste, kiedy czytasz jedno zdanie, z którego jasno wynika, że „Klinika Pana B.” to debiut literacki, w związku z którym autorka Sara Leiss ma „niezłego stracha”.
Po przeczytaniu tej książki również mam niezłego stracha… przed dentystami i uzależnieniami! Oraz przed tym, że tak naprawdę wszyscy mamy źle w głowach i bardzo, bardzo boimy się życia, przed którym uciekamy właśnie w uzależnienia.
Główną postacią w tej powieści jest M. – lekko znerwicowany stomatolog z Wrocławia, po godzinach pracy skaczący ze spadochronem z wieżowców. Ma dziewczynę, której nie szanuje, bo częściej rozmyśla o piersiach i pośladkach swoich pacjentek, niż o niej. Ma kota, którym się nie interesuje, a także, dziwnym zrządzeniem losu, ma obowiązek przejść terapię w klinice usytuowanej gdzieś w górach (zachodzę w głowę, dlaczego dopiero pod koniec książki autorka zdradziła nazwę miejscowości?).
Dyrektorem kliniki jest P.B. i jednocześnie terapeuta M. Pobyt M. w klinice okazuje się czystą abstrakcją pełną dziwnych, niefortunnych zdarzeń. W klinice poznajemy szereg postaci, począwszy od personelu, poprzez uzależnionych pacjentów, aż po osoby „z zewnątrz”. Czytelnik obserwuje więc przebieg terapii indywidualnej i grupowej.
Nie nazwałabym „Kliniki Pana B.” jedynie powieścią psychologiczną, ponieważ stężenie wydarzeń dziwnych i zalatujących fantastyką jest zbyt wysokie, nawet jak na opowieść osadzoną w domu wariatów. Przykładowo, rozmowy M. z zamieszkującym jego łazienkę pająkiem przypominały mi nieco „Chłopaków Anansiego” Neila Gaimana oraz dowcipy o pająkach. Również bohaterowie, jak P.B. oraz M.N. mogą na końcu okazać się kimś innym, niż tylko terapeutami lub mieszkańcami pobliskiego lasu.
Będzie kolejna część „Kliniki Pana B.”. Czy na nią czekam? Trudno stwierdzić. Z jednej strony jestem ciekawa, jak potoczą się losy M. Z drugiej, nie powiedziałabym, że książka jest tak dowcipna, jak obiecuje notka na okładce. Nie jest też według mnie kontrowersyjna. Zgodzę się natomiast, że jest to powieść na pograniczu kilku gatunków, dlatego każdy może w niej znaleźć coś dla siebie. Polecam nie tylko studentom psychologii i fanom fantastyki. Uważasz się za normalnego? Przeczytaj. Uważasz się za nienormalnego? Przeczytaj tym bardziej! 
 
Wydawnictwo Novae Res, 2015
Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl
 

sobota, 28 marca 2015

Koncert: Garou w Hali Stulecia we Wrocławiu, 21 marca 2015

źródło: www.halastulecia.pl
Koncert Garou we Wrocławiu był dla mnie zaskoczeniem i spontanem. Moja kuzynka wygrała bilety i dzień przed koncertem dostałam smsa, czy chcę iść na ten koncert. I wtedy przypomniałam sobie…

2002 rok. Koncert Garou w Sopocie (13 lat temu jeśli dobrze liczę, jak ten czas leci… miałam 12 lat!). Właśnie wtedy Garou stał się w Polsce megagwiazdą, a moja mama i ja oszalałyśmy na jego punkcie, zarażając tą fascynacją także ciocie i kuzynki. Byłyśmy razem na dwóch koncertach Garou, we Wrocławiu i w Katowicach. Drukowałyśmy plakaty, nosiłyśmy koszulki z podobizną Garou, kupowałyśmy kubki z Garou, o płytach nie wspomnę. Na koncertach darłyśmy się w niebogłosy… Fanki pełną gębą. Nie znałam ani trochę francuskiego, więc zapisywałam na kartkach orientacyjnie, jak się wymawia słowa poszczególnych utworów, i śpiewałam… żeby wam to unaocznić i poprawić nastrój – wyglądało to mniej więcej tak: „tał de fła żipąse, galetusie le ze tła” oraz „że natą deke wuuuu” i moje ulubione „że pe sząże leku dimą, pądą ku me szewe pus”. Teraz z moim francuskim nie jest wcale lepiej, ale przynajmniej umiem go mniej więcej czytać, nie muszę już zapisywać ze słuchu :D

Z biegiem czasu moja fascynacja Garou minęła. Nie przestałam go lubić, ale nie słucham od dawna. W przeciwieństwie do mojej mamy, która ma wszystkie płyty i od miesiąca chodziła i gadała „idę na Garouuuu, idę na Garou!”.

Już pewnie się domyślacie, co odpisałam kuzynce. „Mogę iść”.

Bawiłam się wspaniale! Okazało się, że mój sentyment do Garou jest tak znaczny, że wzruszyłam się, gdy tylko wyszedł na scenę, przywoływany brawami. Na płycie Hali Stulecia rozstawione były krzesła – numerowane miejsca siedzące. Nietrudno się domyślić, że długo tego miejsca nie zagrzałam, tak samo jak większość osób. Po kilkunastu minutach koncertu byłam już pod sceną. Chciałabym zwrócić uwagę na wielką kulturę fanów Garou. Nie było przepychania się, krzywych spojrzeń i tych wszystkich „pan tu nie stał!”. Przeciwnie, wszyscy pod sceną uśmiechali się do siebie, nie robili kłopotu, kiedy chciało się podejść bliżej. Fanki robiły sobie nawzajem zdjęcia ze śpiewającym na drugim planie Garou (tak! Było tak blisko od artysty, na wyciągnięcie ręki dosłownie!). Ujęło mnie też to, że około 4 metry od sceny siedział starszy pan na wózku inwalidzkim. I wiecie, że publiczność ustawiała się tak, aby nie zasłaniać widoku temu panu? Swoją drogą, facet cieszył się jak dziecko, robił zdjęcia, próbował nawet wstawać na chwilę z wózka i podpierał się kulami. Publiczność pierwsza klasa. Trochę śpiewająca, trochę udająca, że śpiewa i zna francuski (jak ja), ale jestem pewna, że Garou uznał tę naszą niezdarność za uroczą.

Garou jest wokalistą niezwykle chwytającym za serce. Śpiewa całym sobą, całym sercem. Naprawdę można się wzruszyć. Jego uśmiech rozbraja, a wygląd? Cóż, jest bardzo atrakcyjnym mężczyzną, co niekoniecznie dostrzegałam w 2002 roku ;), no ale z wiekiem zaczyna się zauważać różne rzeczy, prawda? ;)

Garou jest w świetnej komitywie ze swoim zespołem, równie atrakcyjnym. Jeśli dobrze zrozumiałam jego słowa, to ma nowego perkusistę. Cieszyły się buźki wszystkim muzykom na scenie. Muszę wspomnieć, że ekipa to niewielka. Z tego co pamiętam, na poprzednich koncertach Garou występował z kobiecym chórkiem, teraz go nie ma. Ale nie szkodzi. Garou śpiewający, grający na gitarze, pianinie i harmonijce w zupełności mi wystarcza.

Repertuar? Wymarzony. Śpiewał nowsze i starsze kawałki, które wzbudzają u mnie taki sentyment. Było zatem „Seul”, „Gitan”, przepiękne „Belle” z musicalu „Notre Dame de Paris”, utwory z nowszych i starszych płyt oraz covery. Zaskoczeniem był dla mnie utwór Leonarda Cohena „Everybody knows” – uwielbiam go! Oprócz tego Garou śpiewał Alicię Keys i Elvisa Presleya (cudo!). Piosenkarz wprawdzie nie skoczył ze sceny w tłum, ale kulturalnie z niej zszedł i przez kilka minut śpiewał otoczony ze wszystkich stron fanami.



Ten wieczór poprawił mi nastrój. Nadal lubię Garou, jak fajnie to wiedzieć! A Garou lubi koncertować w Polsce. W obecnej trasie koncertowej zatrzymał się u nas wyjątkowo długo. Spędzi w Polsce nawet Święta Wielkanocne – w Wielkanocny Poniedziałek wystąpi w Bydgoszczy. Czyli razem da u nas 7 koncertów na przełomie marca i kwietnia. Fani czują się dopieszczeni, nie ma innej opcji.



Zdaje się, że zaraz po bisach Garou poleciał na spotkanie z polskim fanclubem, dlatego ci, którzy czekali pod sceną z nadzieją na zamienienie kilku słów z artystą, nie doczekali się. Doczekaliśmy się za to równie serdecznego gitarzysty. Długo rozmawiał z fanami kanadyjskiego piosenkarza (po francusku), podpisywał płyty. Jako że rozmawiać po francusku nie umiem, skupiłam się na mojej ulubionej czynności pokoncertowej, czyli łypaniu okiem na scenę w poszukiwaniu koncertowych pamiątek. I udało się :) Zdobyłam teksty utworów, które były przyklejone na podłodze (ech, ten Garou, czyżby już mu pamięć szwankowała?). A potem, kiedy skończyły się rozmówki francuskie z gitarzystą (o ile się nie mylę, był to Danny Ranallo), poprosiłam go uprzejmie o kostkę od gitary. „Of course!” – uśmiechnął się i podarował mi kostkę. Można? Można :)




Dobry wieczór! Tylko głupia ja, że nie wzięłam aparatu. Miałam Garou na wyciągnięcie ręki!