Nie zasnę dzisiaj, nie zasnę z emocji! – powtarzałyśmy na
zmianę z koleżanką po zakończeniu koncertu Matisyahu. Kilka dni po wydarzeniu wciąż jestem rozemocjonowana!
Trzeba przyznać, że koncert był bardzo dobrze wypromowany.
Plakaty na przystankach, tablicach ogłoszeniowych, tramwaj z wizerunkiem
Matisyahu – Wrocław od dwóch miesięcy przygotowywał fanów na występ artysty.
Supportem był rootsowy zespół Jafia Namuel, powstały prawie
20 lat temu. Mam mieszane uczucia co do ich występu. Grupa postawiła na samą
muzykę, nie decydując się na zbytnią komunikację z publicznością, a przecież
wiadomo, że sukces koncertu w dużej mierze zależy od tego, jak go odbiera
publiczność. W związku z tym odniosłam wrażenie, że Jafia Namuel sobie, a
publika sobie. W czasie dłuższych przerw między utworami słychać było rozmowy
zamiast braw. Zagrali kilka utworów Boba Marleya, kilka swoich. Pod koniec
ludzie trochę się ożywili, ale nie na tyle, aby grupa mogła zagrać bis. Ciągle
nie mogłam od siebie odsunąć myśli, że muzycy Jafia Namuel powinni grać rocka.
Może zasugerowałam się koszulkami muzyków, przedstawiającymi Jima Morrisona i
Jimiego Hendrixa.
Po przerwie technicznej konferansjer zapowiedział gwiazdę
wieczoru. Muszę wspomnieć, że wypowiedzi prowadzącego były najsłabszym punktem
imprezy. Już zapowiadając Jafia Namuel, określił ich jako najbardziej
„jamajski” zespół z Polski, po czym dodał: „Jeśli są fani, to może mnie
poprawią, jeśli źle mówię…”. O Matisyahu powiedział, że wygląda jak chasyd.
Rzeczywiście, gdybyśmy się cofnęli ponad rok wstecz, jego informacja byłaby
aktualna. Zastanawiam się, czy pan konferansjer w ogóle wiedział, kogo
zapowiada, i czy spotkał się wcześniej w garderobie z Matisyahu, który już od
pewnego czasu nie nosi chasydzkiej brody i pejsów. Ponarzekałam, teraz pora na
relację najważniejszej części.
Po dość długim wstępie, gdzie prym wiodły syntezatory i
dochodzące nie wiadomo skąd modlitewne szepty Matisyahu, artysta wyszedł na
scenę. Za duży płaszcz, ciemne okulary i czapka z daszkiem – nie wierzyłam, że
w takiej stylizacji będzie nam śpiewał. Jak to tak, żebyśmy nie widzieli oczu
piosenkarza? Po kilku minutach Matisyahu odłożył okulary i ściągał kolejne
elementy garderoby, aż został w jeansach i T-shirt’cie.
Reggae, rock, pop, rap, modlitewne zaśpiewy, beatbox, a
nawet lekka psychodelia połączona z grą świateł – Matisyahu nie ograniczał się
do grania na jedno kopyto. W każdej odsłonie był bardzo dobry, a co
najważniejsze, był sobą, i roztaczał wokół przekonanie, że właśnie
uczestniczymy w czymś niezwykłym. Ciężko to opisać, u mnie przejawiło się tym,
że na początku denerwowałam się, bo nie udało mi się stanąć w pierwszym
rzędzie, że przede mną stali dwumetrowi faceci i musiałam stawać na palcach,
aby cokolwiek zobaczyć – najczęściej załapywałam się na czubek głowy artysty.
Po kilku utworach spłynęła na mnie fala błogości i radości, dryblasy ustąpili
miejsca przed sobą, basy czuło się całym sobą, ba! Całą muzykę czuło się od
stóp do głów! Nie wiem jak Matisyahu to robił, że publiczność była tak
euforyczna, przecież między utworami nie mówił zbyt wiele. Wystarczyła muzyka,
przekaz, uśmiech i autentyczność, a wszyscy poszliśmy za nim. Każdy, kto
twierdzi, że Matisyahu na żywo to więcej niż odegranie kilkunastu piosenek na
żywo, ma rację!
Matisyahu śpiewał utwory ze wszystkich swoich płyt, także z
najnowszej „Spark Seeker”, która z reggae ma raczej mało wspólnego. Zaśpiewał
hity „One Day”, „Jerusalem”, „Sunshine”. W zależności od utworu artysta stał w
miejscu, lekko się kołysał, najczęściej jednak biegał i skakał z jednego końca
sceny na drugi, a dam głowę, że gdyby scena była dwa razy większa, również
wykorzystałby każdy jej skrawek na swój taniec. Niesamowite pokłady energii!
Na bis czekaliśmy długo. Podłoga Hali Stulecia trzęsła się
od tupania nogami. Po chwili wyszedł gitarzysta, ale najwyraźniej zrezygnował,
bo odłożył gitarę i zszedł ze sceny. Ale wrócił, wraz z całym zespołem i z
Matisyahu, aby pokazać wrocławskiej publiczności, czym jest bis pełną gębą. Matisyahu
ku uciesze wszystkich rzucił się w tłum, który uniósł go na rękach. Pierwszy
raz widziałam coś takiego. Co innego, gdy ktoś z publiczności „pływa”, ale
skoku ze sceny jeszcze nie widziałam. Jest to dla mnie wyraz zaufania do
publiczności i potwierdzenia, że artysta cieszy się z koncertu tak samo jak
widzowie. Piękne! Matisyahu popływał sobie na naszych rękach, usiłował nawet wstać,
uśmiechał się, rzucił buty na scenę. Spodnie prawie mu spadły, ale co z tego.
Myślę, że fani nie mogli sobie zażyczyć lepszego zwieńczenia koncertu.
Matisyahu powrócił na scenę, aby po chwili zaprosić na nią publiczność. Kolejne
emocje, pchanie się pod scenę, aby podać dłoń artyście. I wspólnie zaśpiewane
„One Day”. Po tym wszystkim Matisyahu skromnie się ukłonił i zszedł ze sceny,
pozostawiając na parkiecie publiczność krzyczącą „Dziękujemy!”. Jego uśmiech
również zdawał się mówić „dziękuję”.
Koncertem rozpoczęto świętowanie setnych urodzin Hali
Stulecia. Życzę Hali, aby wciąż była miejscem, w którym przeżywa się wspaniałe,
niezapomniane muzyczne chwile.
Myślę, że Matisyahu świetnie się czuł na tym koncercie i
jeszcze do nas wróci!
Recenzja opublikowana na WSA.org.pl oraz Independent.pl
ech zazdroszczę, uwielbiam jego muzę i wyobrażam sobie jaka to energia. Ale image mnie zaskoczył!
OdpowiedzUsuńNa spotkaniu z fanami po koncercie Matisyahu powiedział, że może jeszcze przyjedzie w tym roku do Polski, warto się wybrać :)A wizerunek? Świetnie wygląda, bardzo młodzieńczo. Jakieś 10 lat młodziej :)
Usuń