poniedziałek, 24 grudnia 2012

Święta

Wszystkiego pięknego! Cudowniej muzyki, wciągających książek, niezapomnianych koncertów :) 


Han

sobota, 22 grudnia 2012

Płyta: Taumaturgia „Homosapiens”, 2012.


źródło obrazka: myspace, profil zespołu

Przyznam się bez bicia, że chciałam napisać recenzję po jednorazowym przesłuchaniu płyty. Uznałam, że jej kolejne odpalenie w odtwarzaczu będzie ponad moje nerwy. Recenzja byłaby w stu procentach na nie. Powstrzymałam się jednak, odczekałam jeden dzień i włączyłam płytę ponownie. Może miałam zły dzień, może niskie ciśnienie, może wysokie, może złe feng szui czy inne bzdety. W każdym razie po zastanowieniu dałam Taumaturgii drugą szansę. Okazało się, że nie jest tak tragicznie...

Pod tajemniczą nazwą Taumaturgia kryje się kapela z Namysłowa grająca muzykę z pogranicza punka i ska. Mają na koncie występy na polskich festiwalach reggae i punk. „Homosapiens” to nowa płyta, wydana w październiku tego roku.

Grafika na okładce idealnie odzwierciedla tytuł albumu – przedstawia ewolucję człowieka, pod zaciemnionymi postaciami kryją się sylwetki muzyków zespołu. Ciekawy pomysł, dobre wykonanie. Teksty utworów również traktują o człowieku, wystarczy posłuchać choćby drugiego kawałka („I jeszcze raz”), w którym słyszymy: „Człowiek, cóż za dumna istota, chce być panem świata lecz kieruje nim głupota”. W tekstach pojawia się ekologia („I jeszcze raz”), wolność człowieka („Marionetki”, „Wyrwij się”), Bóg („Homosapiens”). Podoba mi się to współgranie okładki i tytułu płyty z treścią, jaką niesie.

Jeśli chodzi o same teksty, według mnie jest bardzo nierówno. Nie znalazłam w książeczce dołączonej do albumu informacji o tym, kto pisze teksty. Może się mylę, ale odniosłam wrażenie, że zajmują się tym co najmniej dwie osoby. Kilka utworów jest dobrych, ale niektóre są banalne i niedopracowane, i to właśnie one zniechęciły mnie do Taumaturgii po pierwszym przesłuchaniu. „Czy jesteśmy tacy sami jak reszta zwierzyny / ależ nie! Bo dał też przecież rozum / No i co z tego że dał nam rozum / skoro tak mało z niego korzystamy”. To fragment piosenki „Homosapiens”. Miały być wielkie słowa o tym, że człowiek nie potrafi docenić darów Boga, ale w moim odczuciu wyszło po prostu nijak. Równie słaby jest tekst „Ostateczny koniec świata”: „Tego dnia obudziłam się o świcie / Wyjrzałam przez okno widząc drzewa w zachwycie”. Drzewa w zachwycie? Według mnie po prostu wlepienie na siłę słowa rymującego się z poprzednim wersem. Bo nie wiem, czy sama wokalistka była taka zachwycona, czy może drzewa? Na szczęście obok „zaangażowanych” tekstów są również takie, które nakłaniają po prostu do zabawy, np. „Las Vegas” i „Lokalny”, zachęcający (lub wręcz przeciwnie) do odwiedzin Namysłowa: „Nasz Namysłów piwem płynie”. Właśnie te utwory stanowią według mnie lepszą część albumu.

Głównym głosem w Taumaturgii jest wokalistka Ewa, ale słychać też męskie wstawki i chórki, niestety bardzo nierówno śpiewane, ale może chodziło o efekt bałaganu i brudu muzyki punk. Wokal nie wyróżnia się niczym charakterystycznym, ani ziębi, ani parzy. Czasem w natłoku słów ciężko zrozumieć tekst. Kilka razy miałam wrażenie, że wokalistka skupia się tylko na tym, aby zdążyć zaśpiewać daną linijkę, w której słowa są tak ściśnięte, że nie ma czasu na oddech. W związku z tym niektóre fragmenty są po prostu odśpiewane, bez cienia emocji i zadzioru w głosie. Ale są też utwory zaśpiewane odważnie i mocno, np. „Takie czasy”, „Las Vegas”, „Apolitycznie”. Brakowało mi nieco muzycznego urozmaicenia, chętnie usłyszałabym w tym zespole np. saksofon.

Mimo niedociągnięć uważam, że płyta „Homosapiens” może się podobać. U mnie z każdym kolejnym odsłuchaniem krytyczne oko się przymyka ustępując miejsca niespokojnemu tupaniu nóg, a teksty się tak osłuchują, że zaczynam nucić „Ostateczny koniec świata”. To jedna z tych kapel, które w studyjnych nagraniach może nie są najlepsze, ale są idealne do grania koncertów w niewielkich klubach i pubach, czy nawet na festiwalach supportując np. Farben Lehre. Muzycznie niby nic nowego, ale trudno ustać w miejscu, kiedy słyszy się skoczne ska z punkowym przytupem. 

Recenzja opublikowana na WSA.org.pl

niedziela, 16 grudnia 2012

„Ostatnia spowiedź”, tom I, Nina Reichter, Novae Res, 2012.


Trafiłam na książkę, która na popularnym portalu dla książkoholików uzyskała wyższą średnią ocen niż „Mistrz i Małgorzata”. Przeczytałam o niej mnóstwo pozytywnych opinii, negatywnych nie znalazłam. Okładka krzyczy: „Zakochaj się w historii, którą pokochały setki ludzi”.  Istny zachwyt. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie ja się uchowałam, że o autorce Ninie Reichter nigdy nie słyszałam. Uwielbienie do książki wydawało mi się dość podejrzane. Do przeczytania nie skłoniły mnie „achy i ochy”, ale główny bohater – wokalista rockowy.

Nie sposób nie zwrócić uwagi na porządne wydanie książki. Okładka ze skrzydełkami, dobrze dobrana czcionka, bardzo ładna pisanka w tytułach rozdziałów. Książka skierowana jest do młodzieży, ale grafika na okładce nie jest pstrokata czy po prostu słaba, jak to często bywa w tego typu literaturze.

Muzyk, o którym wspominałam, to dziewiętnastoletni Bradin, wokalista pseudorockowego niemieckiego zespołu, grającego piosenki o miłości. Pseudorockowego, ponieważ pasji do prawdziwego rocka zakazał im jeszcze na samym początku kariery menadżer. Aby się dobrze sprzedać, musieli zacząć śpiewać mdłe piosenki miłosne. Wiadomo, nastoletnie fanki na koncertach mają wzdychać i piszczeć. W mojej wyobraźni Bradin z wyglądu przypomina kogoś na pograniczu Adama Lamberta i Madoxa (ale nie jest gejem).

Pewnego wieczoru, wracając z koncertu, zbiegiem okoliczności spotyka na opustoszałym lotnisku Ally, urodziwą szatynkę. Zaczyna się od zwykłej rozmowy przy papierosie. Pogawędka ma zmienić ich życie na zawsze, a przynajmniej do końca pierwszego tomu. Jakimś cudem Ally nie rozpoznaje w Bradinie wielkiej gwiazdy. Zauważa w nim po prostu przystojnego chłopaka, o seksownym spojrzeniu, męskiego, a jednocześnie delikatnego. Takiego, za którym rzeczywiście można wzdychać.

Noc na lotnisku dobiega końca, Ally i Bradin wsiadają w samoloty lecące w zupełnie innym kierunku. Na tym etapie powinna zakończyć się ich znajomość. Ally wraca do swojego chłopaka, którego nie kocha, a Bradin wraca do showbiznesu. Nie mają prawa się znać. A jednak…

… niebawem znów się spotkają.

Autorka Nina Reichter świetnie gra na emocjach, potrafi opisać spojrzenie w oczy, dotyk czy zauroczenie bardzo wzruszająco. Mankamentem jest zbyt często używane słowo „cholernie”, które w połowie lektury zaczęło mnie drażnić. Fabuła sama w sobie nie jest zbyt wiarygodna, ale czy to ważne? Miło było wejść w butach w środek tej może nierzeczywistej, ale jakże pięknie wymyślonej historii. Od „Ostatniej spowiedzi” ciężko się oderwać. Nawet kiedy zamykałam książkę, bohaterowie pozostawali jeszcze długo w moich myślach. Młodym czytelniczkom książka doda wiary w to, że warto realizować marzenia i walczyć o uczucie. Tym starszym przypomni, że warto kochać tak, jakby to było pierwsze, młodzieńcze zakochanie.

Mimo najważniejszego wątku znajomości Ally z Bradinem, nie jest to tylko kolejna nudna historia miłosna, jakich wiele. Świetnym tłem jest muzyczne środowisko, w którym żyje Bradin. Męcząca popularność, stalkerzy, wreszcie pozostali członkowie zespołu, którzy wnoszą do powieści sporo humoru. Pierwszy raz spotkałam się też z podkładem muzycznym do książki –  autorka kilkakrotnie podsuwa tytuły utworów pasujących do wydarzeń. Całkiem przyjemna playlista.

Zaczynam rozumieć fascynację książką. Nieoczekiwany finał wzbudza zainteresowanie, co się wydarzy dalej, dlatego z niecierpliwością czekam na kolejny tom. 

środa, 12 grudnia 2012

„Mądrości Shire”, Noble Smith, Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2012.

Nie lada gratka dla fanów twórczości J. R. R. Tolkiena. Dzięki tej książce możesz zostać hobbitem (o ile uda ci się zapuścić włosy na stopach ;).

Piwo, jedzenie i przyjaciele to najważniejsze rzeczy w życiu niziołka. Pewnie wiele osób mogłoby się pod tym podpisać, w końcu kto nie lubi smacznie zjeść i napić się piwa z przyjaciółmi? Różnica jest jednak taka, że ludzie biesiadują w ten sposób jedynie od święta, a hobbici robią to cały czas (jeśli nie uczestniczą właśnie w ważnej wyprawie). Do tych trzech rzeczy dodają także życie w zgodzie z naturą i pracę, ale nie mającą niczego wspólnego z wyścigiem szczurów, jaki towarzyszy ludziom. Autor „Mądrości Shire” stara się przekonać czytelnika do przejęcia zasad, jakimi kierują się w życiu hobbici. I robi to w taki sposób, że ja po przeczytaniu książki mam ochotę porządnie zjeść, wyspać się, odwiedzić przyjaciół oraz… założyć przydomowy ogródek.

Każdy rozdział traktuje o innej wartości w życiu. Są strony poświęcone jedzeniu, odpoczynkowi, aktywności fizycznej (spacery!), odwadze, relacjom z ludźmi (np. jak poradzić sobie z naszym własnym Gollumem), miłości, przyjaźni. Czyli rzeczywiście wszystkiemu, co w życiu jest najważniejsze. Autor Noble Smith radzi jak żyć, odwołując się do wydarzeń z „Hobbita” i „Władcy Pierścieni”. Przywołuje przygody Bilba i Frodo, ich reakcje na zaistniałe problemy. Opisuje Shire, cudowną krainę hobbitów, w której wszyscy chcielibyśmy się znaleźć. Widać, że Smith ma całą twórczość Tolkiena w małym palcu. Nic dziwnego, czyta ją każdego roku. Oprócz tego stosuje się do priorytetów, jakimi kierują się w życiu hobbici, mieszka nawet w okolicy przypominającej nieco Shire. Urządza hobbickie urodziny i gotuje hobbicką zupę (ja też!:D). Dzięki temu jego rady nie są bezpodstawne, jest żywym przykładem na to, że jeśli się bardzo chce, to wszystko da się zrobić. Rozdziały kończą się krótkimi mądrościami Shire, prostymi, ale i zabawnymi, np.: „Długi sen czyni cię zdrowym, szczęśliwym i zmniejsza ryzyko, że wkurzysz smoka”.

Książka zawiera sporo smaczków – w dosłownym ujęciu czytelnik znajdzie tu przepis na hobbicką zupę piwną z grzybami. Oto ona w moim wykonaniu:
JEM ZUPĘ

Od samego patrzenia cieknie ślinka, co? Jeśli lubisz piwo (wiem, że tak), pieczarki i czosnek, to pisz, podzielę się przepisem :) Nie ma to jak porządne, hobbickie jadło. Mniaaam!

Hobbici żywią się tylko tym, co wyhodują w swoim ogródku. Taki ogródek może założyć każdy z nas! Co prawda nie unikniemy przetworzonej żywności, wszystko jest teraz naładowane chemią i polepszaczami smaku. Ale nic nie dorówna smakowi świeżego groszku i soczystych pomidorów. Aby zmobilizować czytelnika do działania, Noble Smith zamieszcza instrukcję założenia przydomowego ogródka. Zimą niestety nie posmakujemy świeżego szczypiorku, ale można zasadzić np. kiełki rzodkiewki i fasoli mung w kuchni.

Jedyne, co mnie denerwowało w „Mądrościach Shire”, to wielość przypisów. Po pewnym czasie przestałam je czytać, bo nie wnosiły nic do książki. Jeśli ktoś właśnie przymierza się do lektury Tolkiena, ale ma też w planach „Mądrości Shire”, to radzę najpierw przeczytać Tolkiena. Nie znając choćby w zarysie przygód Froda czy Bilba, trudno będzie zorientować się, o czym pisze Noble Smith. Jeżeli jednak wybierzecie pierwszeństwo dla „Mądrości Shire”, jestem pewna, że ten hobbicki poradnik zachęci was do sięgnięcia po „Władcę Pierścieni”.

Na końcu tej pięknie wydanej i napisanej książki czytelnik przejdzie test, w którym dowie się, czy jest już „hobbitem pełną gębą”, czy może wciąż pozostaje… orkiem.

Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Koncert: KaCeZet & Fundamenty, 8.12.2012, Wrocław, Klub Muzyczny Łykend


Byliście kiedyś na koncercie, na którym wszyscy siedzieli, bo większość parkietu zajmowały stoliki i krzesła? Właśnie tak zapowiadał się koncert KaCeZeta i Fundamentów we wrocławskim Łykendzie. Na stronie wydarzenia na Facebooku swoją obecność zadeklarowało ponad sto osób, ale wiadomo jak to jest. „Przyjdę, przyjdę”, a potem zaskoczenie: „Ojej, to ten koncert już był? Zapomniałem…”.

„Parę słów do recenzentów, którzy ze mnie drwili, mam wrażenie, że to zgredy, których drażni mój optymizm” – tak w jednym utworze śpiewa KaCeZet. No, to zaraz się okaże, czy jestem zgredem, czy jednak nie jest ze mną tak źle ;) Chociaż żadna ze mnie wykształcona recenzentka.

fot. A. Wiktorowicz
Już przed koncertem członkowie zespołu kręcili się po klubie, jednak nikt nie zwracał na nich większej uwagi. Wreszcie o 21 zabrzmiały dźwięki Fundamentów (jeszcze bez Kapitana KaCeZet’a). Za mikrofonem stanął gitarzysta Dżeksong, prezentując utwory z płyty, nad którą właśnie pracują. Publiczność wciąż siedziała, popijając piwo. Po kilku minutach zjawił się KaCeZet i… usiadł na scenie. Nie zdziwiło mnie to ani trochę – my siedzimy, więc on też. Dopiero na jego słowa „Wrocław! Siedzimy, czy robimy imprezę?!”, ludzie wstali i podeszli pod scenę. Muzyka Fundamentów raczej nie skłania do siedzenia przy stoliku z nogą założoną na nogę, dumania nad życiem i bicia słabych braw między utworami. Na szczęście po delikatnej aluzji wokalisty impreza skierowała się na dobry tor. Kapitan KaCeZet sięgnął po gitarę i zaczęła się reggae’owa muzyczna podróż po sprawach fundamentalnych. „Fundament”, „Nadciąga”, „Masz Ci los” to utwory, które rozruszały niemrawą na początku publiczność. Choć prawdę mówiąc, stojąc w pierwszym rzędzie, nie widziałam, co się dzieje za mną. Ale kiedy usłyszałam, że ludzie znają teksty piosenek i śpiewają, stwierdziłam, że jest bardzo dobrze. Wokal Kapitana, który świetnie bawi się słowem, niespożyte pokłady energii Dżeksonga, który cały czas podskakiwał z gitarą w ręku i uśmiechał się do publiczności, oraz ogólny luz sceniczny spowodowały, że uśmiech nie schodził mi z twarzy. Był czas na spontaniczność („śpiewam na ulicach miasta Warszawa, ale Wrocław się nie obraża!”), i na teksty bardzo osobiste („trudno mi pisać o bibach skoro prawie nie bywam już na nich, jest dzidzia i biby mam z bani”). Żadnego artystycznego pozerstwa czy dystansu, pozwalali sobie na krótkie przerwy w graniu, kiedy gitary się rozstroiły. Rozmawiali wtedy między sobą na luzie lub zagadywali publiczność. Panowała atmosfera „daj na luz”, dużo powera dawały entuzjastyczne okrzyki Dżeksonga.
Na wczorajszym koncercie zabrakło gości, których słychać na studyjnej płycie: Junior Stressa, Rastamańka. Nie przeszkadzało mi to – KaCeZet i Fundamenty bez wsparcia innych artystów dali wspaniały koncert. Podziwiam ich tym bardziej, że mieli przez ostatnie dni niezły koncertowy maraton, a występ w Łykendzie był chyba ich ostatnim koncertem w tym roku. Mimo to mężczyźni byli w formie i z uśmiechem dziękowali za koncert, kończąc kilkunastominutowym bisem.
 
Poziom radości sięgnął zenitu, kiedy po koncercie muzycy sami podchodzili do fanów, aby porozmawiać. Nigdy bym nie przypuszczała, że będę miała okazję zamienić z Fundamentami więcej niż dwa słowa. Płyta podpisana, autografy zdobyte, pozostaje czekać na nowy album i następne koncerty! Jeszcze długo po powrocie do domu nuciłam „Big up, big up, pika pika mi pikawa!”.
Wrocław dziękuje i płynie na fali ;)
Relacja opublikowana na WSA.org.pl

wtorek, 4 grudnia 2012

Urodziny bloga. Konkurs!



Mordy moje kochane! To już rok, odkąd intensywnie chilluję! A wy razem ze mną, taką mam nadzieję. Gdyby nie wy, bloga by pewnie nie było… Tere fere kuku, co ja plotę. Byłby, ale bez tej frajdy, którą odczuwam, kiedy statystyki stopniowo rosną, i jeszcze większego zadowolenia, gdy widzę komentarze, które nie są przypadkowymi zdaniami. Daleko jeszcze do tego, aby pod moimi wpisami tworzyły się dyskusje, ale uwierzcie, że każde słowo, którym się ze mną dzielicie, jest dla mnie bardzo ważne. I to już nie jest żadne tere fere.  Dziękuję też tym, którzy czytają, nie komentując. Wszyscy jesteście super!

Urodziny bloga zbiegły się z kończącym się rokiem, więc małe podsumowanie. W ciągu tego roku przeczytałam kilka świetnych książek, kilka gniotów i kilka z tych, które się czyta po to, aby po tygodniu zapomnieć, o czym były. Ciężko mi wybrać tę, która podobała mi się najbardziej. Na pewno wrócę jeszcze kiedyś do „Służących” K. Stockett, do „Herbaciarni Madeline” D. Gee ze względu na przepisy na chlebek przyjaźni. Nadal będę czytać Szczygielskiego i Giffin. Zupełnie niespodziewanie przypadły mi też do gustu biografie.

Udało mi się uczestniczyć w wielu przepięknych koncertach. Dziękuję wszystkim, którzy się do tego przyczynili (jeśli kto ciekaw – spojrzenie w prawo na „Współpracuję”). Tutaj jeszcze trudniej niż w przypadku książek, wybrać mi jeden koncert, który mogłabym uznać za najlepszy. Niezapomnianym przeżyciem był na pewno koncert Queen i The Australian Pink Floyd Show, ale też mniejsze, klubowe występy, jak np. koncert Tarrusa Rileya we wrocławskim Alibi. Regałowisko i One Love również wspaniałe. Zauroczyłam się też w muzyce gitarowej – Jesse Cook jest cudowny. I zupełnie świeże Konfrontacje Rockowe wROCK 2012 – konkretnie Jelonek – moje muzyczne odkrycie!

Chillout Arcyszaleńczy też się w ciągu roku ewoluował. Zmieniłam nazwę, bo na wybitnie nudne „Słucham, patrzę, fascynuję się” nie mogłam już patrzeć. Początkowo miałam recenzować tylko książki. Z czasem pojawiało się coraz więcej relacji z koncertów, i tak już pozostanie.

Z okazji „urodzin” chcę Wam zaproponować konkurs. Do wygrania najnowsza powieść J. L. Wiśniewskiego napisana wspólnie z Iradą Wownenko „Miłość oraz inne dysonanse”. Nówka nie śmigana! No dobra, raz prześmigana, przeze mnie ;). Co trzeba zrobić, aby wygrać?

1. Odpowiedzieć na pytanie: w powieści Wiśniewskiego pojawia się wzmianka o wokaliście reggae. O którego artystę chodzi? Odpowiedzi szukajcie na tym blogu w recenzji książki.
2. Podzielić się ze mną muzyką: proszę o nazwę zespołu, wokalisty, wokalistki, tytułu piosenki, cokolwiek, co Wam ostatnio wpadło w ucho i uważacie, że jak najwięcej osób powinno tego posłuchać. Gatunek dowolny. Nie muszą być nowości.
3. Będzie mi arcymiło, jeśli polubicie moją stronę na fb, ale nie jest to warunek konieczny: http://www.facebook.com/ChilloutArcyszalenczy

Wygra osoba, której muzyczna propozycja spowoduje u mnie ciarki na rękach, wzruszenie, opadnięcie szczęki i kilka innych przypadłości :)

Nie trzeba posiadać bloga, aby wziąć udział w konkursie. Odpowiedzi wpisujcie w komentarzach pod tym postem. Czas do 10 grudnia do 23:59. Wyniki 11 grudnia. Pozwolę sobie wstrzymać konkurs, jeśli zainteresowanie będzie znikome (mniej niż 4 osoby). Ale chyba warto wziąć udział? :)

WYNIKI KONKURSU!

Szaleńczo dziękuję za udział w konkursie! Chciałam, żeby wzięło udział jak najwięcej osób, a okazuje się, że nawet przy kilku muzycznych propozycjach miałam problem z wyborem najlepszej.

Gdybym była bardzo sentymentalna, wybrałabym System of a Down. Do tego zespołu zawsze chętnie wracam już od gimnazjum, czyli prawie 10 lat.
Gdyby jedynym kryterium było zaskoczenie, wybrałabym utwór z „Hobbita”. Zaskoczył mnie nie tylko wokal, ale też to, że piosenka tak szybko i nagle się skończyła.
Gdybym miała wybrać „największego”, byłby to Frank Sinatra.
A „stara” Madonna to jedyna Madonna, jaką muzycznie akceptuję.

Jednak utwór, który wywołał u mnie gęsią skórkę i chęć bliższego zapoznania się z twórczością zespołu (co od razu zrobiłam), to M83 – Outro. To jest właśnie to, na co czekałam – zamknięcie oczu i odpłynięcie gdzieś w siną dal.

Rentilka, wygrałaś. Żądza posiadania książki zmieniła się w posiadanie :) Gratuluję i proszę o kontakt (Fb/mail).


Jeśli ktoś ma wątpliwości, dlaczego akurat M83, proszę posłuchać:


 

niedziela, 2 grudnia 2012

Trochę prywaty + relacja z Konfrontacji Rockowych wROCK 2012, 1.12.2012, Wrocław, Hala Stulecia.



Ostatnie dni sprawiły mi wiele radości. Zaczęło się od upieczenia czterech blach ciastek. Przepis mówił, że z porcji ciasta wyjdzie „dużo ciastek”, ale skąd miałam wiedzieć, czy dużo = trzydzieści, czy dwieście. W rezultacie spędziłam cztery godziny w kuchni, ale z każdą porcją ciepłych, pachnących pierniczków miałam coraz lepszy humor. A jeszcze milsze było planowanie kogo nimi obdaruję, przecież sama nie przejadłabym tych stu trzydziestu miniaturowych radości. Fajnie tak czasem się zasłodzić :) Nie jestem mistrzynią w kuchni, ale jak mnie czasem coś najdzie, to puszczam muzykę i tanecznym krokiem wiruję między piekarnikiem a blatem. Niedługo święta, więc pewnie spędzicie sporo czasu na pieczeniu słodkości. Powiem Wam, że nowa płyta Artura Andrusa „Myśliwiecka” jest idealnym soundtrackiem do wykrawania pierniczków!

Pierniczki okazały się idealne do grzanego piwa wypitego z Ptanią. Wcześniej wygrzałyśmy się w saunach na Magicznym Wieczorze portalu DlaLejdis. Rety, jakie to fajne poleżeć w ciepełku, kiedy na dworze mróz. Przy okazji pozbywając się toksyn.

Kolejną porcją radości był kabaret Hrabi we wrocławskim Imparcie 30 listopada. Moim marzeniem było zobaczyć Aśkę na żywo. Nie tylko ja mam takie marzenia – miesiąc przed występem wszystkie bilety były już wykupione, załapałam się na ostatnie dwa miejsca. Joanna Kołaczkowska to kobieta, która samą swoją obecnością, sposobem patrzenia i chodzenia wzbudza mój śmiech. A jak zacznie mówić albo śpiewać, to już w ogóle brzuch ledwo wytrzymuje nagłe ataki śmiechu totalnego.

Kiedy występ nie jest nagrywany dla telewizji, na scenie dzieją się rzeczy, których srebrny ekran pewnie by nie pokazał. Spodziewałam się tego i cieszyłam niezmiernie z każdych chwil graniczących z absurdem. Nie będę pisać szczegółów, bo być może ktoś się wybiera na występ, albo czeka na premierę nowych skeczy w tv. Powiem tylko, że warto czekać. Cały program „Gdy powiesz tak” jest świetny, a gdy Kołaczkowska zaśpiewała na koniec „Song porzuconej” („Andrzejuuuu, Andrzeju, rety rety jeju!”) to poczułam ducha Janis Joplin gdzieś obok niej ;). Trzeba przyznać, że gdyby nie ona, kabaret Hrabi nie byłby moim ulubionym. Radość w radości, że oprócz mnie, również radosna Karolina miała radochę z występu.

Chwilę przed występem Hrabi zadzwoniła do mnie kuzynka z informacją, że wygrała bilety na Konfrontacje Rockowe wROCK 2012, ale nie może iść i czy chcę przejąć nagrodę. Jakby to Kołaczkowska powiedziała do Dziubasa: „No to chyba OCZYWISTE!”. Zastanawiałam się nad kupnem biletu, ale nie byłam do końca zdecydowana. Nie zależało mi na koncercie IRY, Jelonka właściwie nie znałam, na Luxtorpedzie byłam już kilka razy, a na Kim Novak i tak bym nie zdążyła, bo do 16 byłam w pracy. Ale wygrany bilet to zupełnie co innego, niż bilet za 60 zł ;).

źródło: strona wROCK na Fb
Weszłyśmy z Ewą do Hali Stulecia, kiedy Kim Novak właśnie kończyli swój występ. Szkoda, może jeszcze zagrają we Wrocławiu. Następny miał być Jelonek. Ludzie! Dlaczego ja go wcześniej nie słuchałam?! Wiedziałam, że skrzypek, że za je bi sty, że jego koncerty zapadają w pamięć. Ale kiedy nawet ktoś mi poleci jakiegoś artystę, to nie zawsze z entuzjazmem zaczynam go słuchać. Stwierdzam, że „eee, no dobra, kiedyś może posłucham, ale teraz dawać mi tu starych dobrych Beatlesów”. Tak właśnie było z Jelonkiem. Ktoś kiedyś wrócił z jego koncertu podekscytowany i zaczął mi opowiadać jak było, a ja nie miałam ochoty przesłuchiwać nowej dla mnie muzyki.

Słuchajcie, po wczorajszym wieczorze naszła mnie taka ochota na tę nową muzykę, że zaczęłam poszukiwać dvd z koncertów Jelonka. Co to za człowiek jest! Wchodzimy na Halę, a tam na scenie fajerwerki! A zza tych fajerwerk wyłania się pan w średnim wieku, w dłoni dzierży skrzypce, na jego marynarce przysiadły pluszowe misie (!), a na głowie ma hełm z rogami jelenia. Nazwijcie jego wygląd kiczowatym, ale jego muzykę – broń Boże! Na scenie towarzyszyli mu gitarzyści w długich włosach, headbangingowi nie było końca. Ostry rock w połączeniu ze skrzypcami, no kurde, super! Michał Jelonek jest mistrzem w łączeniu mocnego grania i dobrej zabawy. Śpiewał niewiele, za to tak nakłaniał do szaleństw, że publiczność nie dała się prosić. 

Przykładowe teksty Jelonka:
„Budujemy ściankę, Wrocławiankę! Budujemy ścianeczkę, Wrocławianeczkę!” – ściana śmierci wykonana, a Jelonek: „Budujemy nową ściankę! Ściankę, ściankę, Wrocławiankę!”. Jedyny mój komentarz: Jezus Maria, co tam się musiało dziać. Stałam trochę daleko i niewiele widziałam, ale patrząc po filmikach, budowano ściany jedną za drugą. 
„A teraz wężyk! Wężyk się przyczaja, wszyscy kucamy!” – to po prostu trzeba zobaczyć;
„Czy lubicie karaluchy? Trzeba je lubić, bo tylko one przetrwają!” – wtf? :D
„Jest disco, jest wszystko!” – wstęp do zagranego „Daddy cool”
I jeszcze bardzo wdzięczne „Napierdalaaaaaaaaaać!”.

Polecę banałem: publiczność oszalała. Tylko sobie wyobraźcie: facet z pluszakami na ramionach i rogami na głowie grający ciężki rock. Na skrzypcach! Oprócz wspomnianego „Daddy cool” grał standardy muzyki klasycznej, które z gitarami brzmiały nieziemsko. Byłam wniebowzięta! Bardzo lubię przychodzić na koncert artysty, którego nie znam, a po koncercie rozgłaszać wszem i wobec „posłuchajcie go koniecznie!”. Także posłuchajcie:



Jelonek podniósł poprzeczkę bardzo wysoko. Następna była Luxtorpeda, o nich się nie obawiałam, bo na Luxach zawsze dobrze się bawię. Tym razem jednak wyszło bardzo średnio. Litza był wkurzony jak nigdy, czepiał się ochroniarzy, przeklinał i niewiele mówił. Po kilku utworach przeprosił tłumacząc się zmęczeniem i tęsknotą za żoną, dziećmi i wnukiem. No dobra, mogę to zrozumieć. Widać, że potrzebuje  odpoczynku, bo głos mu chwilami siadał. Zagrali oczywiście na poziomie, tylko że krótko, i jakoś tak bez polotu. Ale „Wilki dwa” jak zawsze ruszają za serce.

Potem wystąpił Czesław. Czesław Śpiewa. Pierwszy raz byłam na jego koncercie. Chociaż „byłam” jest złym określeniem. Po dwóch czy trzech utworach wyszłam na piwo. Nie wiedziałam, że potrafi tak rockowo grać. I do tego rockowego grania jego głos zupełnie mi nie pasuje…  Muzyka też jakaś przekombinowana. Odniosłam wrażenie, że jest nieco wyniosły i wcale nie taki słodki i wzruszający, za jakiego uchodzi. Jego wypowiedzi w stylu „Artyści są tylko w Krakowie. A tu Wrocław, tu Wrocław”, „I ludzie myślą, że ja nie kocham publiczności, a ja kocham przecież”… Wyszłam, wyszłam po prostu. Sorki Czesław. Okazało się, że nie tylko my odpuściłyśmy sobie jego koncert, bo przy piwnym stoisku i na korytarzach było sporo osób. Również okrzyki publiczności się zmieniły – teraz było słychać jedynie piski kobiet, a nie wrzaski facetów, jak na Jelonku i Luxach.

Po Czesławie dość długo na scenie stroił się Hey. Do końca nie wiedziałam, że będę na koncercie, dlatego nawet nie przesłuchałam ich nowej płyty. Nie szkodzi, Kasia wyszła na scenę i przedstawiła „ten sam, stary Hey”. Uznałam to za sygnał, że nie będą promować jedynie nowego albumu. Rzeczywiście, po kilku nowych utworach zaczęli się jakby „cofać” z repertuarem do coraz starszych piosenek. Kilka utworów z płyty „Unisexblues”, którą sobie ukochałam bardzo, bardzo. Dalej były brzmienia z „Echosystemu”, i jeszcze starsze piosenki, jak np. „Missy seepy” i „Cudzoziemka w raju kobiet”. Granie było różnorodne, od „starego” Heya do nowszych, elektronicznych brzmień. Kochana, nieśmiała Kasia Nosowska każdy utwór kończyła nieśmiertelnymi słowami, które już na stałe do niej przylgnęły: „No… Dziękujemy bardzo…”, czasem dodając nerwowy chichot. Była piękna jak zwykle, chociaż bez okularów niewiele widziałam ;).

Na koniec IRA świętowała swoje 25-lecie. Objeżdżają z tej okazji chyba każdy festiwal w tym roku. Widziałam ich już jako support Queen w lipcu. Mają wiernych fanów, ale drugi raz chyba nudziłabym się na ich koncercie, więc poszłyśmy do domu, żeby ogłosić światu, że wielbimy Jelonka!

Co do samej koncepcji Konfrontacji Rockowych wROCK: super, że w jednym dniu wystąpiło tak dużo artystów prezentujących różne odmiany rocka. Ale ta wielość spowodowała, że organizatorzy bardzo trzymali się ram czasowych. Nie było czasu na bisy, poszczególne koncerty trwały około godzinę, w związku z czym repertuar był mocno okrojony. Szatnia 3 zł za sztukę jest dla mnie nieporozumieniem. Lane piwo 0,4 l za 7 zł, chociaż facet nalewał nawet mniej, na dodatek nie wydawał reszty… Pozostawię to bez komentarza. Tortillę z kurczakiem o smaku nie wiem czego, ale na pewno nie kurczaka, również pozostawię bez komentarza.


To by było tyle na dziś. „No… dziękujemy bardzo" :).

PS
Pojutrze pierwsze urodziny bloga, trzeba by coś przedsięwziąć ;).