czwartek, 25 października 2012

Płyta: Joss Stone „The Soul Sessions Vol 2”, Warner Music Poland, 2012.



Joss Stone zaczęłam słuchać zupełnie przypadkiem. Któregoś dnia usłyszałam jej głos w projekcie skupiającym wielkie gwiazdy różnych gatunków muzycznych. Mowa o SuperHeavy, zespole, w którym udziela się wokalnie sam Mick Jagger, a także Damian Marley oraz właśnie Joss Stone. Wydana w zeszłym roku płyta SuperHeavy nie zebrała zbyt dobrych opinii. Cóż, być może wielkie osobistości na jednej scenie nie zawsze są dobrym pomysłem, jednak trzeba przyznać, że wszystkie wyżej wspomniane osoby są niepowtarzalne. Jednak sam fakt, że tak młoda artystka, jaką jest Joss Stone, śpiewała u boku wokalisty Rolling Stones’ów świadczy o tym, że warto przyjrzeć się jej twórczości bliżej.

Nowa płyta piosenkarki „The Soul Sessions Vol 2”, jak sama nazwa wskazuje, jest kontynuacją. Chodzi o debiutancką płytę „The Soul Sessions” wydaną w 2006 roku. Przez te wszystkie lata wokalistka dorobiła się kilku albumów, a najnowsza płyta jest już siódmą w jej dorobku.

The Soul Sessions Vol 2” to zbiór jedenastu coverów, w które Joss Stone wkłada mnóstwo serca i głosu. Wokalistka sięga po klasykę, dając nowe życie utworom z lat 60. i 70. Szczerze mówiąc, nie znałam wszystkich kompozycji w wersji oryginalnej, dlatego nie miałam porównania, które wykonanie podoba mi się bardziej. Większość z nich brzmi jak autorskie numery Joss Stone. Zaległości w muzycznej wiedzy nadrobiłam. Ponoć oryginał zawsze będzie lepszy od coveru, jednak w przypadku wokalistki, która muzykę ma we krwi, warto pokusić się o stwierdzenie, że istnieją odstępstwa od reguły.

Jurorzy telewizyjnych talent show wciąż powtarzają, że w XXI wieku żeby zaistnieć, trzeba koniecznie tworzyć własną muzykę, „odsmażane kotlety” są passe. Pewnie mają rację, ale słuchając komercyjnych list przebojów, dużo bardziej cieszyłabym słysząc cover w wykonaniu Joss Stone, niż z superznanej i supersztucznej, różowej gwiazdki pop, paradującej na teledysku w bikini. Tym bardziej, że Joss Stone sięga po świetne utwory, które warto poznać zarówno w jej wykonaniu, jak i w oryginalnym. Podrzućcie tę płytkę mamie lub babci, być może w wokalu Joss usłyszą nuty, których słuchały, gdy były młodsze.

Już od pierwszej piosenki jest bardzo kobieco, zmysłowo. W drugim utworze „(For God’s Sake) Give More Power To The People” wokalistka pokazuje rockowy pazur, słychać klimatyczną harmonijkę ustną, funkową gitarę i bas. W „While You’re Out Looking For Sugar” warto zwrócić uwagę na tekst, genialny w swojej prostocie, wpadający w ucho i nawet trochę zabawny, choć traktujący o tak ważnych sprawach jak wierność i zdrada. „I Don’t Want To Be With Nobody But You” – klasyczny miłosny hołd zakochanej kobiety. Niestety, w następnym utworze kobieta jest już sama, a wszystko wokół przypomina jej ukochanego. Miłosne otumanienie trwa przez kolejne utwory. „The High Road” nadawałaby się na tytułową piosenkę filmu o Jamesie Bondzie, jednak bardziej podoba mi się w wykonaniu zespołu Broken Bells. Pillow Talk”, zaśpiewana niemalże szeptem, bardzo delikatnie, trochę nuży niczym kołysanka. A jeśli ziewanie, to znaczy, że pora kończyć. Joss Stone wyśpiewuje słuchaczom na koniec „Then You Can Tell Me Goodbye”, za akompaniament mając jedynie klasyczną gitarę, cudne skrzypce i ledwo słyszalne bas i perkusję. Piękne, subtelne pożegnanie, trafny wybór ostatniej piosenki na płycie, która wcale nie musi być ostatnią. Można zaparzyć kolejną herbatę i ponownie zanurzyć się w jedenastu klimatycznych utworach.

Joss Stone, zarówno zakochana, jak i zupełnie uczuciowo obojętna, jest przekonująca i dojrzała artystycznie, mimo młodego wieku. Jednak przy dłuższym jej słuchaniu można zauważyć, że lekko nadużywa swoich wyuczonych ozdobników, takich jak „Mmm…”, „Yeah”, „A-ah”, jakby bardzo chciała pokazać, co potrafi. Brzmi to dobrze, jednak według mnie powinna nieco popracować nad swoją manierą, bo co za dużo, to niezdrowo.

Album „The Soul Sessions Vol 2” jest bardzo kobiecy, i, jak przystało na kobiety, dość zmienny. Joss potrafi być delikatna i subtelna, rockowa, soulowa, funkowa. W każdym stylu jej do twarzy. Zwróciłam uwagę na książeczkę dołączoną do płyty. Podziękowania Joss skierowane do przyjaciół, muzyków i wielu innych osób zajmują… 4 strony. Nie są to jakieś sztywne grzecznościowe przemówienia, tylko słowa od serca, bardzo indywidualne. Zobaczcie, jak dobrze świadczy to o artystce. Zamiast wklejenia kilkunastu swoich zdjęć, przesyła ciepłe słowa do najbliższych. Dzięki temu wiem, że przy tworzeniu płyty współpracuje z niesamowitymi ludźmi, co daje jej wiele radości. Wszystko to zresztą słychać w końcowym efekcie. Jest to płyta, na której słuchaniu można się skupić całkowicie, zakładając słuchawki i zamykając oczy, ale jednocześnie uważam, że nadawałaby się jako tło dla babskiego spotkania przy kawie lub randki ;)

Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz