Joss Stone zaczęłam słuchać
zupełnie przypadkiem. Któregoś dnia usłyszałam jej głos w projekcie skupiającym
wielkie gwiazdy różnych gatunków muzycznych. Mowa o SuperHeavy, zespole, w
którym udziela się wokalnie sam Mick Jagger, a także Damian Marley oraz właśnie
Joss Stone. Wydana w zeszłym roku płyta SuperHeavy nie zebrała zbyt dobrych
opinii. Cóż, być może wielkie osobistości na jednej scenie nie zawsze są dobrym
pomysłem, jednak trzeba przyznać, że wszystkie wyżej wspomniane osoby są
niepowtarzalne. Jednak sam fakt, że tak młoda artystka, jaką jest Joss Stone,
śpiewała u boku wokalisty Rolling Stones’ów świadczy o tym, że warto przyjrzeć
się jej twórczości bliżej.
Nowa płyta piosenkarki „The Soul Sessions
Vol 2”, jak
sama nazwa wskazuje, jest kontynuacją. Chodzi o debiutancką płytę „The Soul Sessions”
wydaną w 2006 roku. Przez te wszystkie lata wokalistka dorobiła się kilku
albumów, a najnowsza płyta jest już siódmą w jej dorobku.
„The Soul Sessions Vol 2” to zbiór jedenastu coverów, w
które Joss Stone wkłada mnóstwo serca i głosu. Wokalistka sięga po klasykę,
dając nowe życie utworom z lat 60. i 70. Szczerze mówiąc, nie znałam wszystkich
kompozycji w wersji oryginalnej, dlatego nie miałam porównania, które wykonanie
podoba mi się bardziej. Większość z nich brzmi jak autorskie numery Joss
Stone. Zaległości w muzycznej wiedzy nadrobiłam. Ponoć oryginał zawsze będzie
lepszy od coveru, jednak w przypadku wokalistki, która muzykę ma we krwi, warto
pokusić się o stwierdzenie, że istnieją odstępstwa od reguły.
Jurorzy telewizyjnych talent show
wciąż powtarzają, że w XXI wieku żeby zaistnieć, trzeba koniecznie tworzyć
własną muzykę, „odsmażane kotlety” są passe. Pewnie mają rację, ale słuchając
komercyjnych list przebojów, dużo bardziej cieszyłabym słysząc cover w
wykonaniu Joss Stone, niż z superznanej i supersztucznej, różowej gwiazdki pop,
paradującej na teledysku w bikini. Tym bardziej, że Joss Stone sięga po świetne
utwory, które warto poznać zarówno w jej wykonaniu, jak i w oryginalnym.
Podrzućcie tę płytkę mamie lub babci, być może w wokalu Joss usłyszą nuty,
których słuchały, gdy były młodsze.
Już od pierwszej piosenki jest
bardzo kobieco, zmysłowo. W drugim utworze „(For God’s Sake) Give More Power To
The People” wokalistka pokazuje rockowy pazur, słychać klimatyczną harmonijkę
ustną, funkową gitarę i bas. W „While You’re Out Looking For Sugar” warto
zwrócić uwagę na tekst, genialny w swojej prostocie, wpadający w ucho i nawet
trochę zabawny, choć traktujący o tak ważnych sprawach jak wierność i zdrada. „I
Don’t Want To Be With Nobody But You” – klasyczny miłosny hołd zakochanej
kobiety. Niestety, w następnym utworze kobieta jest już sama, a wszystko wokół
przypomina jej ukochanego. Miłosne otumanienie trwa przez kolejne utwory. „The High
Road” nadawałaby się na tytułową piosenkę filmu o Jamesie Bondzie, jednak
bardziej podoba mi się w wykonaniu zespołu Broken Bells. „Pillow Talk”, zaśpiewana niemalże szeptem,
bardzo delikatnie, trochę nuży niczym kołysanka. A jeśli ziewanie, to znaczy,
że pora kończyć. Joss Stone wyśpiewuje słuchaczom na koniec „Then You Can Tell Me
Goodbye”, za akompaniament mając jedynie klasyczną gitarę, cudne skrzypce i
ledwo słyszalne bas i perkusję. Piękne, subtelne pożegnanie, trafny wybór
ostatniej piosenki na płycie, która wcale nie musi być ostatnią. Można zaparzyć
kolejną herbatę i ponownie zanurzyć się w jedenastu klimatycznych utworach.
Joss Stone, zarówno zakochana,
jak i zupełnie uczuciowo obojętna, jest przekonująca i dojrzała artystycznie,
mimo młodego wieku. Jednak przy dłuższym jej słuchaniu można zauważyć, że lekko
nadużywa swoich wyuczonych ozdobników, takich jak „Mmm…”, „Yeah”, „A-ah”, jakby
bardzo chciała pokazać, co potrafi. Brzmi to dobrze, jednak według mnie powinna
nieco popracować nad swoją manierą, bo co za dużo, to niezdrowo.
Album „The Soul Sessions Vol 2” jest bardzo kobiecy, i, jak
przystało na kobiety, dość zmienny. Joss potrafi być delikatna i subtelna,
rockowa, soulowa, funkowa. W każdym stylu jej do twarzy. Zwróciłam uwagę na
książeczkę dołączoną do płyty. Podziękowania Joss skierowane do przyjaciół,
muzyków i wielu innych osób zajmują… 4 strony. Nie są to jakieś sztywne
grzecznościowe przemówienia, tylko słowa od serca, bardzo indywidualne.
Zobaczcie, jak dobrze świadczy to o artystce. Zamiast wklejenia kilkunastu
swoich zdjęć, przesyła ciepłe słowa do najbliższych. Dzięki temu wiem, że przy
tworzeniu płyty współpracuje z niesamowitymi ludźmi, co daje jej wiele radości.
Wszystko to zresztą słychać w końcowym efekcie. Jest to płyta, na której słuchaniu
można się skupić całkowicie, zakładając słuchawki i zamykając oczy, ale
jednocześnie uważam, że nadawałaby się jako tło dla babskiego spotkania przy
kawie lub randki ;)
Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz