sobota, 24 listopada 2012

Koncert: One Love Sound Fest 2012, 17.11.2012, Wrocław, Hala Stulecia.


One Love Sound Fest 2012 już za nami… niestety! 17 listopada zleciał tak szybko, że kiedy w Hali Stulecia zapaliły się światła obwieszczające koniec imprezy, usta wykrzywiłam w podkówkę niczym nieszczęśliwe dziecko, marudząc „jak to, już po wszystkim?”. To oznacza, że warto było czekać na największy halowy festiwal reggae w Europie.

Kryzys zażegnany!


Sukces tegorocznej edycji One Love stał pod znakiem zapytania. Organizatorzy musieli poradzić sobie z niemiłymi niespodziankami. Kolejni headlinerzy rezygnowali z przyjazdu do Polski, a zaledwie kilka dni przed rozpoczęciem festiwalu SOJA odwołali europejską trasę koncertową. Na szczęście fani reggae zamiast słów krytyki, wolą udzielać wsparcia! Na stronie facebookowej festiwalu organizatorzy dziękowali za spływające do nich maile dodające otuchy. Raz dwa sporządzono listę proponowanych artystów, gotowych zjawić się we Wrocławiu, dzięki czemu sami mogliśmy zadecydować w sondzie, kogo chcemy usłyszeć. W sondażu wybraliśmy weterana roots reggae – Ijahmana Levi oraz bardzo lubiany w Polsce, włoski skład Mellow Mood. Prawda, że godne zastępstwo? Nie wiem jak u reszty, ale u mnie początkowe obniżenie nastroju zostało całkowicie zrekompensowane.

Już w tramwaju czułam regałową atmosferę: wszechobecne dready oraz zielono-żółto-czerwone ubrania, szaliki, czapki, biżuteria, a nawet paznokcie. Wszyscy chcieli jak najszybciej znaleźć się w Hali Stulecia, jednak najpierw trzeba było odstać swoje kilkanaście minut w gigantycznej kolejce (tyczy się osób, które zjawiły się na samym początku imprezy, tj. około 16). O dziwo nikt się nie pchał, wszyscy grzecznie stali, czekając na swoją kolej.

Polskie smaczki muzyczne… i kulinarne.


Festiwal rozpoczął się bez żadnych opóźnień koncertem Junior Stressa, wokalisty, który kilka lat temu wydał debiutancką solową płytę, współpracował m.in. z Mariką i Lechem Janerką. Najmilsza była końcówka jego występu – Junior Stress, zapowiadając lekki i przyjemny utwór o zakochaniu „Znam ten stan”, odniósł się do tytułowego hasła festiwalu – na One Love Sound Fest nie mogło zabraknąć piosenki o miłości. Nieskomplikowane teksty i melodyjność zespołu Sun El Band skłoniły do lekkiego bujania się pod sceną, ale nie była to jakaś superenergetyczna bomba. W sam raz na rozpoczęcie festiwalu, kiedy połowa osób zaciekawiona jest tym, co dzieje się na scenie, a reszta wyrusza na poszukiwania szatni, toalet i sklepów z gadżetami.

Jako że One Love gwarantuje całe popołudnie, wieczór i noc reggae’owej zabawy, organizatorzy musieli zapewnić stoiska z jedzeniem i piciem. Pod względem jadłospisu wszystko było super – coś dla zwolenników kuchni tradycyjnej i wegańskiej, kukurydza, słodkie gofry. Jak się można było spodziewać, ceny nie były zachęcające, ale co zrobić, kiedy jest się głodnym… Zainteresowanie było spore. Trochę lepiej było z piwem – tradycyjne 6 zł za lane, 7 zł za puszkowe, do nabycia i wypicia w osobnym namiocie rozłożonym przy Hali.

Ludzi przybywało, tymczasem swoim głosem na scenie zaczęła czarować jedyna wokalistka sceny głównej wieczoru – Marika. To, co u niej lubię, to umiejętność grania mimiką twarzy i barwą głosu. Potrafi z lekką pogardą w głosie i drwiną na twarzy zaśpiewać „Filifionkę”, z czarującym uśmiechem „Moje serce” czy ze skupieniem spokojniejsze, soulowe utwory. Piękna, uśmiechnięta, utalentowana. Prezentowała kawałki z nowej płyty „Momenty”. Nie przesłuchałam wcześniej całego albumu, ale odniosłam wrażenie, że Marika wzięła się za trudne tematy, jak przemijanie i wieczność. Sama wspomniała, że wcale nie jest non stop uśmiechniętą trzpiotką, za jaką uchodzi. Trochę trudno było mi w to uwierzyć widząc piosenkarkę wirującą w tańcu i wołającą do publiczności „Ale jesteście piękni!”. Śpiewała też utwory z poprzedniej płyty, np. „Esta festa”, i jeszcze starsze, np. „Siła ognia”. Mając za sobą dwie dziewczyny w chórku i całą Spokoarmię, wszystko brzmiało świetnie. Wyszło dość zabawnie: Marika zapowiedziała ostatnią piosenkę i już zbierała się ze sceny, kiedy otrzymała informację, że mogą jeszcze chwilę grać. Jak to przyjęła? Oczywiście z szerokim uśmiechem! Po koncercie przechadzała się po korytarzu Hali rozmawiając z fanami i pozując do zdjęć. Kolejny raz przekonałam się, że mamy na polskiej scenie reggae’owej prawdziwy skarb.


Siła bliźniąt 


Mellow Mood. Od 17 listopada 2012 r. ta nazwa będzie kojarzyć mi się nie tylko z tytułem utworu Boba Marleya, ale też (a nawet przede wszystkim!) z dwoma niezwykle charyzmatycznymi mężczyznami, którzy sprawili, że One Love Sound Fest w końcu rozpoczął się na dobre. Przypominam, że zawitali do Wrocławia w zamian za SOJA. Tym bardziej cieszyłam się, że zostali tak pozytywnie odebrani. Ale to tylko ich zasługa, dali fantastyczny występ. Machanie rękami, klaskanie, kucanie z wyskokami… Tym stricte koncertowym gestom nie było końca. Nie każdy artysta potrafi sprawić, że w pewnym momencie publiczność chwyci się za ręce albo zaświeci zapalniczki tworząc niepowtarzalny klimat. Na początku śpiewał tylko jeden wokalista, po kilku utworach dołączył do niego gitarzysta. Głosy mają podobne – w końcu są bliźniakami – dlatego na scenie tak dobrze się uzupełniają. Trzeba przyznać, że są pełni wdzięku i potrafią uwodzić wokalem i sposobem poruszania się, co na pewno nie uszło uwadze żeńskiej części publiczności. Ich reggae jest porywające, dobrze brzmią i dobrze wyglądają. Wspólnie zaśpiewane „Only you” czy „Inna jail”, z akcentem wokalistów brzmiące dość zabawnie – „Inadziel”, sprawiły, że ten młody zespół, który przyjechał w zastępstwo, dał chyba najlepszy koncert, biorąc pod uwagę tych młodszych przedstawicieli świata reggae. Dodatkowo jakiś szczęściarz z publiczności zaopatrzył się w pałeczki do perkusji, rzucone w dal przez perkusistę Mellow Mood na koniec koncertu.

Chcieliśmy niekończącego się bisu, jednak konferansjer Mirosław „Maken” Dzięciołowski szybko przywołał publikę do porządku, zapowiadając niespodziankę. W całej Hali zgasły światła, jednak przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Niektórzy zaczęli gwizdać i tupać, słyszałam nawet naszą jakże częstą, polską przyśpiewkę: „Nic się nie stało! Chłopaki nic się nie stało…”. Tak, to już był ten czas, kiedy poziom alkoholu i radości na widowni znacznie wzrósł. Wreszcie na suficie i ścianach Hali pojawiły się świetlne esy-floresy i zabrzmiały niepokojące dźwięki. Niewiele to miało wspólnego z koncertem, może niektórym nieco wyostrzyło zmysły, ale jak dla mnie nie było to nic spektakularnego.

Nastąpiła dość długa przerwa w występach, poszłam więc zobaczyć, co słychać na scenie soundsystemowej. Pierwsza próba okazała się niepowodzeniem – sala była zapełniona po brzegi, nie dało się wejść. Prawdopodobnie Dancehall Masak-Rah robili właśnie niezłą masakrę na parkiecie, stąd ten tłok;).


Szwedzki rap i jamajskie roots reggae


Kolejny artysta sceny głównej, szwedzki raper Promoe, zafundował publiczności najbardziej zaangażowane teksty tego wieczoru. W przerwach między utworami, popijając sok i poprawiając długą, zdreadowaną brodę, namawiał do abstynencji alkoholowej i weganizmu. O tym też rapował, a jego energia i żywiołowość, oraz umiejętne połączenie hip-hopu z reggae przyciągnęło na parkiet mnóstwo osób. Widać, że Promoe ma zdecydowane poglądy, a dzięki talentowi znalazł doskonały sposób, aby podzielić się nimi ze światem. Szczególnie utkwił mi w pamięci utwór „Lullabies to myself”, w którym zadaje pytania, na które nie ma odpowiedzi… Choć część tych odpowiedzi i ukojenie daje muzyka. Na scenie raperowi towarzyszył C.O.S.MIC, członek Looptroop Rockers (w którym śpiewa również Promoe). Do niejedzenia mięsa mnie nie przekonali, ale do swojej muzyki – owszem.

Wreszcie przyszedł czas na headlinera prosto z Jamajki – Maxa Romeo. Siłą rzeczy tamtejsi artyści nie mają sobie równych. Nieskomplikowane, korzenne reggae zawsze znajdzie odbiorców. Mimo, że dready wokalistów są już siwe, Jamajczykom można pozazdrościć energii. Max Romeo posiada jej aż nadto, nie tylko do śpiewu, ale i do tańca! Były to prawie dwie godziny, podczas których Max Romeo wykrzykiwał „Jah! Rastafari!”, a na telebimach pojawiał się Haile Selassie. Ponadczasowe reggae z damskim chórkiem, moc pozytywnej energii, płynącej od już nie tak młodego zespołu. Były utwory „War Ina Babylon” czy „One Step Forward”, ale dopiero hit „I Chase The Devil” doczekał się największego aplauzu. Podobnie było z zaśpiewaną acapella „Redemption song”. „Won't you help to sing these songs of freedom”? Oczywiście, że pomogliśmy. Do śpiewania przyłączyła się cała publiczność, co w wielkiej Hali dało niesamowity efekt.

Soundsystemy w cieniu sceny głównej 


Czekając na kolejny występ, podjęłam następną próbę dostania się pod scenę soundystemową. Tym razem udało się! Ludzi było dużo mniej niż przedtem, pewnie dlatego, że nie działo się nic ciekawego… Prezentował się Overproof Soundsystem; zaduch i monotonne dźwięki szybko skierowały mnie do wyjścia. Ciężko być w dwóch miejscach jednocześnie. Scena główna oferowała w moim odczuciu lepszych artystów, wolałam się skupić właśnie na nich. Oprócz Dancehall Masak-rah i Overproof Soundsystem na mniejszej scenie grali również: Zebra, Silly Walks Discotheque, Radikal Guru & Cian Finn, Mungo’s Hi-Fi, Herbalize It. 


Saturday Night Fever – Mr. Vegas!


Tymczasem na scenie głównej właśnie pojawił się Mr. Vegas. Ten facet ma siłę ognia. Była 1 w nocy, a całe zmęczenie ze mnie uciekło. Co ten dancehall robi z człowiekiem! Superpozytywne „I’m blessed”, cover „Three little birds” czy niegrzeczne „Bruk it down”, przy którym na scenie pojawiły się tancerki dancehall z Ulą Afro na czele – to utwory, obok których nie dało się przejść obojętnie. Przypomniał mi się koncert Beenie Mana na Regałowisku, który również występował późno, a mimo to publiczność szalała. Nie ma rady, kiedy słyszysz te dźwięki, musisz tańczyć. Dodatkowo zabawę nakręcał towarzyszący wokaliście DJ, który wprowadził nieco dyskotekową atmosferę, wykrzykując co chwilę „Are you ready?!”. Mr. Vegas występował już w Polsce na Ostróda Reggae Festival, jego koncert został wtedy oceniony najlepiej przez fanów imprezy. Nie zdziwię się, jeśli na dniach zostanie okrzyknięty najjaśniejszą gwiazdą One Love Sound Fest 2012.


Wielki Mały Człowiek


Równie jasną gwiazdą był Ijahman Levi – drugi artysta, o którego występie dowiedzieliśmy się kilka dni przed festiwalem. W Polsce nieprzypadkowo fani nadali mu przydomek „Wielki Mały Człowiek”. Starszy pan lichej postury, ale za to z sercem na dłoni. Przed nim wystąpił jeszcze Hornsman Coyote, serbski wokalista reggae grający na puzonie. Akompaniował mu ten sam zespół, co Ijahmanowi, dlatego między ich występami nie było żadnej przerwy. Niestety sporo osób po dzikiej wariacji pod sceną spowodowanej występem Mr. Vegasa opadło z sił i ulotniło się do domu bądź do namiotu piwnego. Najbardziej wytrwali wysłuchali dźwięków roots reggae prosto z Jamajki, z cudownym, ciepłym wokalem Ijahmana. Idealnie dobrana muzyka na koniec festiwalu, uspokajająca, ale i lekko usypiająca (była 3 w nocy!). Miałam wrażenie, że Ijahman również jest już zmęczony, choćby samym czekaniem na swoją kolej. Śpiewał krótko, zaledwie kilka utworów, za to zgotował nam tak miłe pożegnanie, że na samo wspomnienie się uśmiecham. Niski, sprawiający wrażenie bardzo kruchego człowieka Ijahman Levi, pełen werwy zeskoczył ze sceny (która wcale nie była taka mała) i podbiegł do barierek, aby wyściskać publiczność. Widać, że sprawiło mu to ogromną radość, a nam, stojącym przy barierkach, jeszcze większą. Powróciwszy na scenę zapewnił, że ma nas w swoim sercu. Piękne pożegnanie i zakończenie festiwalu.

One Love Sound Fest 2012, mimo kilku przykrych niespodzianek, na długo zapadnie w pamięć fanom reggae z Wrocławia, z całej Polski i świata. Chwilowe rozjaśnienie życia jamajskim słońcem, kiedy na dworze zimno. Wytchnienie od codzienności, pozytywne zmęczenie tańcem i śpiewem. 12 godzin uśmiechu!

Recenzja opublikowana na Independent.plWSA.org.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz