piątek, 28 września 2012

Koncert: Jesse Cook, The Blue Guitar Tour, 23 września 2012, Wrocław, Hala Stulecia



Piszę o koncercie z lekkim opóźnieniem, spowodowanym wypadem w góry. Powrót na stare śmieci, czyli Międzygórze. Kocham tę wiochę, w której ciężko jest znaleźć w sklepie taki ekskluzywny kosmetyk jak żel pod prysznic!

Jesse Cook to Kanadyjczyk urodzony w Paryżu, w muzyce inspiruje się kulturą cygańską (grał m.in. z zespołem Gipsy Kings), nieobca mu jest latynoska rumba i hiszpańskie flamenco. (źródło: www.jessecook.pl) .Sam jednak nie lubi być szufladkowany, bo jego utwory to coś więcej, niż wyrażenie jednego konkretnego stylu.

To był bez wątpienia najbardziej zaskakujący koncert w moim życiu.

Gitarzysta promował swój nowy album „The blue gitar sessions”, jednak większość zagranych utworów pochodziła z wcześniejszych płyt. Usłyszeliśmy m.in. „Bogota by bus” i „Cafe mocha”. W dźwiękach płynących ze sceny zakochałam się już od pierwszego utworu. Oczywiście, jak to u mnie bywa, serducho zaczęło pikać, a do oczu napłynęły łzy. Mistrz gitary Jesse Cook wraz z zespołem tworzą niesamowitą muzykę. Każdy członek coś do niej wnosi, sam w sobie jest wybitny i zwraca na siebie uwagę wyglądem, ruchem, ale przede wszystkim grą na instrumentach. Wiadomo, że Jesse Cook jest w tym składzie najważniejszy, jednak widać, że ma świetny kontakt z zespołem. Wszyscy mieli swoje pięć minut na scenie, Jesse z uśmiechem zwracał się do nich i oddawał im głos. Szczególnie zachwycił mnie skrzypek Chris Church, który jest właściwie multiinstrumentalistą. Grał na flecie, akordeonie, a nawet armeńskim duduku, a jego wokal... Też bardzo dobry. Miałam wrażenie, że słyszę muzykę pochodzącą ze wszystkich stron świata.

Oglądając przed koncertem filmy z koncertów w Internecie, wydawało mi się, że Jesse Cook to zamknięty w sobie elegancki pan, który chce żeby wszyscy go słuchali i podziwiali. O, jakże się myliłam! Nigdy nie widziałam tak charyzmatycznego i zabawnego muzyka! Jego zachowanie było pierwszym wielkim zaskoczeniem na koncercie. Żartował, śmiał się, zachęcał do klaskania (właściwie brawa nie ustępowały) i tańczenia (chociaż wszystkie miejsca były siedzące), mówił po polsku. „Grałem już w Nowym Jorku. Grałem w Londynie. Grałem w Bangkoku. Ale tu, we Wrocławiu, podoba mi się najbardziej!”. To był pierwszy moment, kiedy publika była już totalnie kupiona. Wprawdzie jeszcze żaden śmiałek nie poderwał się z krzesła aby dać się porwać latynoskim rytmom, ale koncert stawał się coraz lepszy i lepszy, a publiczność wyluzowana. Jesse Cook zaprosił na scenę polską wokalistkę Natalię Grosiak (znaną m.in. z Mikromusic), która zaśpiewała „I put my spell on you”, później jeszcze jeden utwór. Sam Jesse był nią zachwycony, a co dopiero publiczność. Muszę nadrobić zaległości i zapoznać się z jej muzyką.

Nagle stało się coś, co dla wielu artystów byłoby źródłem dezaprobaty, a nawet powodem zakończenia koncertu. Nawalił sprzęt, nie wiem co to było, chyba kabel od gitary lub mikrofon. Jesse Cook zagrał jeden utwór na gitarze, której wcale nie było słychać, zagłuszył go zespół. Robiąc dobrą minę do złej gry, nie przestawał grać aż do końca piosenki. Kiedy brawa po utworze już ucichły, Jesse powiedział z uśmiechem: „Nie potrzebujemy całej tej technologii, co wy na to, aby dokończyć koncert bez mikrofonów?”. Szczęka mi opadła. „No, na pewno…” – pomyślałam. Publiczność zaczęła się śmiać, jednak Jesse Cook nie żartował. Odłączył wadliwy kabel od gitary, wyszedł do przodu, wołał do zdezorientowanej publiczności, abyśmy przyszli pod scenę, bo inaczej nie będziemy nic słyszeć. Równie jak my, zaskoczeni byli ochroniarze, którzy stali pod sceną i nie wiedzieli, jak zareagować na tłum napierający z trybun i płyty w stronę sceny. W rezultacie zgromadziliśmy się na wyciągnięcie ręki od zespołu, Jesse zaczął grać, zespół klaskał i śpiewał, a ja oszalałam z radości. Nie tylko ja! Kobieta obok mnie krzyczała „Ja chcę jeszczeeee!”, klaskanie i uśmiechy nie ustawały, a Jesse grał, grał, grał… Mogę sobie pisać, ale żadne słowa nie oddadzą niezwykłości i radości tej chwili. Koncert przeniósł się pod samą scenę, i tak zostało już do końca, bez kabli, bez prądu. Całości dopełniały radosne okrzyki muzyków, „Epaaa!”, „Heeeeey!” itd.

Ten, kto był w Hali Stulecia na jakimkolwiek koncercie, wie, jaką moc posiada tupanie nogami w jej podłogę. Dźwięk zwany „pędzą konie po betonie” skutecznie zachęcił gitarzystę do bisu.

Niesamowita radocha nastąpiła w mojej duszy po tym koncercie, i długo nie ustępowała!
Proszę bardzo, próbka koncertu: 



Uwaga! Po odsłuchaniu piosenka będzie chodziła po głowie do końca dnia, bo utwór znany i lubiany. Warto, warto! Filmik jest amatorski, ale zwróćcie uwagę na energię i atmosferę wspaniałej zabawy. Polecam posłuchać do końca, Chris Church śpiewa naprawdę pięknie.


czwartek, 20 września 2012

"Pokój pełen luster. Biografia Jimiego Hendriksa", Charles R. Cross, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2012.



Słuchałam ostatnio wywiadu radiowego z jednym z polskich przedstawicieli sceny reggae. Dodam, że jest to jeden z moich ulubionych polskich wokalistów jeśli chodzi o taką muzykę. Słuchając audycji, jednocześnie wpatrywałam się w okładkę biografii Jimiego Hendriksa (prawda, że hipnotyzujące spojrzenie?). Do czego zmierzam? Owy piosenkarz wypowiedział słowa, które wytrąciły mnie z równowagi, wywołały dziwny skurcz i grymas na twarzy, zwątpienie. Dziwne, dziwne uczucie, tym bardziej osobliwe, że akurat patrzyłam na twarz Hendriksa. Dobra, nie przedłużam. Regałowiec powiedział: „Nie jestem fanem wirtuozerii gitarowej. Nie bawi mnie to, nie podoba mi się to. Jestem fanem trzech dobrze dobranych dźwięków”.

Spojrzenie na okładkę. Podrapanie się po głowie. Masz Ci los, jaka dziwna emocja mnie ogarnęła, nawet nie potrafię dobrze określić tego, co czułam. Chciałam w tym momencie postawić wokalistę reggae, fana trzech dźwięków, obok osoby Jimiego Hendriksa, wirtuoza gitary, i porównać osiągnięcia obu panów i ich wkład w rozwój muzyki. Wiadomo, kto by wygrał. Wiem, wiem, o gustach się nie dyskutuje, a tym bardziej nie powinnam porównywać reggae z rockiem. Przecież mnie też coś może się nie podobać. Jak to się mówi, po tych słowach „złapałam zawiechę” i nie wiedziałam, co o tej wypowiedzi sądzić. Właśnie słuchałam wywiadu z człowiekiem, którego twórczość uwielbiam, jednocześnie spoglądając na zdjęcie Jimiego Hendriksa, mistrza gitary.

Dobra, halo, Ziemia! Oprócz okładki, „Pokój pełen luster. Biografia Jimiego Hendriksa” zawiera również treść, więc kilka słów o tym.

Ogólnie rzecz biorąc, biografie nie są łatwą lekturą. Trzeba przebrnąć przez życie człowieka rok po roku, miesiąc po miesiącu. Ponoć najlepsze scenariusze pisze właśnie życie, pełne cierpień, sukcesów, zwrotów akcji, patologii. Takie właśnie było życie Jimiego Hendriksa. Autor biografii, Charles R. Cross, pisał książkę cztery lata, przeprowadzając w tym czasie ponad trzysta wywiadów z ludźmi, którzy na temat Jimiego mieli coś do powiedzenia. Dzięki jego wytrwałości i uprzejmości wielu osób udało się stworzyć kompletną biografię o człowieku, którego życie obrazuje powiedzenie „od pucybuta do milionera”.

Wszyscy znamy „Hey Joe”, wszyscy wiemy, że we Wrocławiu co roku organizowany jest Thanks Jimi Festival, ale ilu fanów gitarzysty wie, że ich idol w dzieciństwie przymierał głodem? Że przez całe życie, obawiając się powrotu do ubogich czasów, wkładał do buta dolara, aby mieć zabezpieczenie na czarną godzinę? Że już jako dorosły facet, nadal był bity pasem przez ojca? Czy w końcu, że był w dzieciństwie chorobliwie nieśmiały i się jąkał? Pewnie większość wie tylko tyle, że był gwiazdą rocka, leworęcznym gitarzystą i narkomanem, który zarzygał się na śmierć. Ktoś ostatnio powiedział mi, że ojciec Jimiego był saksofonistą, co jest bzdurą. Skąd wiedział? Gdzieś to po prostu usłyszał. I tak rodzą się mity o wielkich artystach. Szczerze mówiąc, sama nie wiedziałam wiele więcej, zanim sięgnęłam po „Pokój pełen luster”.

Cieszę się, że nie jest to jedynie zbiór faktów dotyczących kariery Jimiego. Autor przedstawia muzyka całościowo, prowadzi przez dzieciństwo, jakiego nikt by sobie nie życzył, poprzez służbę w wojsku, próby zabłyśnięcia na scenie muzycznej, w końcu upragnioną karierę, która po pewnym czasie stała się przekleństwem. Charles R. Cross przywołuje często słowa Jimiego, wiele anegdot, często zabawnych. Moją uwagę przykuły fragmenty listów pisanych do ojca i do jednej z pierwszych dziewczyn, jak również fragmenty pamiętnika.  Szkoda, że w czasach, kiedy kariera nabrała tempa, wpisy w pamiętniku ograniczały się do trzech liter: S.O.S, co znaczyło „same old shit”, ale właśnie to pokazuje, że nawet sława może przerodzić się w nieznośną rutynę. Po przeczytaniu tego wszystkiego, z mojego umysłu znikł obraz wariata palącego gitary na scenie, a pojawił się mężczyzna niezwykle inteligentny, wrażliwy, trochę pokręcony, często nie mówiący niczego wprost.

Oczywistym jest, że Jimi, już jako wielka gwiazda, obracał się w muzycznym światku równie wielkich sław. Co za chichot losu: Jimi musiał długo udowadniać, że jest dobry w tym co robi, zanim ktokolwiek zauważył jego geniusz, a później inni artyści (np. Paul McCartney) stają się jego fanami. Wszystko to dostrzega autor biografii. W życiu Jimiego pojawiały się takie postaci, jak Mick Jagger, Little Richard, Janis Joplin, Beatlesi. Nawet jeśli ktoś nie jest  fanem Jimiego, warto sięgnąć po tę pozycję, choćby ze względu na ciekawe anegdoty świata muzycznego tamtych czasów.

Autor Charles R. Cross jest dziennikarzem muzycznym, który oprócz biografii Hendriksa stworzył m. in. monografię Led Zeppelin. Jeżeli jest napisana tak dobrze, jak „Pokój pełen luster”, z pewnością po nią sięgnę. Charles R. Cross operuje dość dosadnym językiem, nie boi się nazwać kogoś idiotą czy używać potocznych zwrotów typu „coś tam leży i kwiczy”. W niektórych przypadkach wydawałoby się to kolokwialne, ale u niego brzmi po prostu dobrze. 

Do wszystkich fanów i osób, którym Jimi Hendrix nie jest obojętny: „Nie przegap tego człowieka, który jest Dylanem, Claptonem i Jamesem Brownem w jednym!” (s. 159). Nie przegap „Pokoju pełnego luster”.


poniedziałek, 17 września 2012

XI Targi i Wystawa Zoologiczno-Botaniczna ZOO-BOTANICA, 14-16 września 2012, Wrocław, Hala Stulecia.



Wczoraj (16 września) chciałam się dostać z ul. Grabiszyńskiej do Hali Stulecia w możliwie najszybszym czasie. Nie spodziewałam się, że coś (bądź ktoś) może mi w tym przeszkodzić. Stałam na przystanku czekając na tramwaj. Minęło 5, 10 minut, nic nie przyjeżdżało. Nagle na ulicy pojawiły się biegnące osoby. Najpierw jedna grupka, kilkunastoosobowa. Spojrzałam dalej… Cała Grabiszyńska zmieniła się w trasę maratonu, a ruch tramwajowy i samochodowy został wstrzymany. Jak mogłam zapomnieć?! Przecież to 30. Jubileuszowy Hasco-Lek Wrocław Maraton! Nie wiedziałam, że zainteresowanie Maratonem jest aż tak ogromne. Myślałam, że biegacze przebiegną i ruch w mieście wróci do normy. Skąd! Ludzi na przystanku przybywało, ale tych, których było najwięcej, to uczestnicy Maratonu! Biegli, biegli, końca nie było widać. Po około 40 minutach zdecydowałam się iść na pieszo, ale to żaden wyczyn w porównaniu z trasą, jaką przebiegli maratończycy. 3896 uczestników. Podziwiam, szczerze podziwiam. Pstryknęłam kilka zdjęć:






W końcu dojechałam do Hali Stulecia. Tego dnia przestrzeń między Halą a Iglicą zazieleniła się. Wszelkiego rodzaju rośliny gotowe do wzięcia i posadzenia na ogrodzie, w sadzie, w doniczki i na parapet. Do tego mnóstwo nasion do samodzielnego posiania. Zainteresowanie spore, jednak, szerokim łukiem omijając budki z lodami i dmuchany zamek dla dzieci, dość szybko dotarłam do samej Hali z jedną myślą: Kotki, kociaki, ale będzie słodko! :D

Kupiłam bilet, weszłam do środka, gdzie już czekało na mnie zbiorowisko istot, patrzących dumnym, lekko znudzonym wzrokiem, a jestem pewna, że większość z nich, gdyby potrafiła mówić, mówiłaby: Jestem Bogiem, oglądaj mnie i podziwiaj! Oto Międzynarodowa Wystawa Kotów Rasowych. Większość niestety w klatkach, niektóre jednak zostały wyciągnięte, można było je pogłaskać. Były zarówno kocięta, jak i dorosłe i dorodne okazy, często na klatkach wisiały medale, co oznaczało, że dany kocur nie jest wcale takim sobie zwykłym kocurem, tylko diamentem wśród tandety ;) Największe wrażenie zrobiły na mnie chyba Brytyjskie Koty Krótkowłose. Śliczne maskotki, do przytulania!
Bawmy się!

Wyprane w Vizirze :)

Mama też wyprana!

Jestem królem...

...ale pieszczot nigdy nie za wiele :)


Nuda, nuda. Ciągle nuda.




Po zachwycaniu się nad kociakami przyszła pora na świnki morskie. Od razu mój wzrok zatrzymał się na jednej z najśmieszniejszych i niezbyt ładnych (według mnie) ras: Skinny, czyli po prostu bez sierści. Ponoć ich skóra jest miękka i miła w dotyku, jednak dla mnie jest to po prostu miniaturowy hipopotam, który wygląda tak:


Były też świnki o bardzo długiej sierści, które wyglądały jak mop lub peruka. Nie żebym miała coś do tych zwierzątek, ale po prostu… Nie dla mnie. Sąsiadkami świnek na wystawie były fretki, o których swego czasu sporo się nasłuchałam. Zwinne, szybkie, wredne, ale i kochające fretki wystawiały noski do zwiedzających.

Nagle mój wzrok spoczął na tym…:

Urny, trumienki i zapalone znicze. Nawet zwierzę zasługuje na godny pochówek. Co sądzicie? Przesada czy nic niezwykłego?

Dotarłam do wystawy psów, jednak było ich zdecydowanie mniej, niż kotów.
Widziałam także psy i koty w klatkach bądź na smyczy przy stoiskach „Do adopcji”. Piękny bernardyn, kundelki i owczarki niemieckie czekały na kogoś, kto ich przygarnie. Mam nadzieję, że się doczekały.

Szybko przeszłam obok wystawy akwarystycznej, podeszłam do namiotu, w którym zamigotało mi coś wielobarwnego. Papuga! Wielka i kolorowa. Siadała ludziom na ramieniu, przytulała się, nastawiała łebek do głaskania. Nie wiedziałam, że to takie miłe zwierzątka. W tym samym namiocie, ale już w klatkach, podziwialiśmy mniejsze odmiany nie mniej kolorowych papug oraz bardzo przestraszoną wiewiórkę, która z całych sił chciała wydostać się z klatki.

Na wystawę terrarystyczną nawet nie zaglądnęłam. Pająki, węże? Nie, nie.

Wyszliśmy z Hali z kilkunastoma wizytówkami hodowli kotów. Taki Rosyjski Niebieski lub Brytyjski Krótkowłosy… Napatrzeć się na nie nie mogę, ale obawiam się, że moja wielorasowa (:D) kociczka Emilka miałaby wiele argumentów przeciwko nowemu towarzyszowi w domu.
Kotka Emilia jest zniesmaczona tym, że jej pani zwraca uwagę na inne koty.





czwartek, 13 września 2012

Koncert: Nowe Brzmienie Kultu, 8 września 2012, Wrocław, Wyspa Słodowa.

Zastanawiałam się, czy pisać cokolwiek o tym koncercie, w końcu Kazik dał już tyle występów, że chyba wszystko o nim i jego koncertach zostało już napisane. Ale w końcu było to Nowe Brzmienie, czyli oprócz Kultu występowały także młode, dolnośląskie zespoły w repertuarze Kultu oraz własnym.

Impreza zaczęła się o 18. Myślę, że mieszkańcy okolic Wyspy Słodowej do późna nie położyli się spać. Już z dala słychać było dudnienie, tabuny ludzi zmierzały na koncert. Wejścia na wyspę pilnowali policjanci, którzy mieli trochę roboty: samochody parkujące w niewłaściwych miejscach, młodzież pijąca i śmiecąca puszkami po piwie. Osobista, smutna i przytłaczająca uwaga: widząc tych wszystkich nastolatków w koszulkach Led Zeppelin, poczułam się stara i jakaś taka… No, stara po prostu. Smutek, żal, paranoja, absurd i nonsens!

Na scenie grały zespoły – laureaci Muzycznej Bitwy Radia Wrocław: Fairy Tale Show, The Floorators, Snake Charmer, Behavior, Lady Perfect, Trzynasta w Samo Południe. Chcieliśmy kupić sobie piwo i usiąść przy rozstawionych namiotach, oglądać z odległości koncert. I tutaj nastąpiło jedno wielkie nieporozumienie: PIWO NA ŻETONY. Co to oznaczało? Stanie w olbrzymiej kolejce (około pół godziny) w celu kupienia owych żetonów, następnie ustawienie się w kolejnej kolejce, aby kupić piwo. Trzeci raz w kolejce stałam po koncercie, aby wymienić z powrotem żetony na kasę. Pewnie organizatorzy mieli z tego jakieś zyski, jednak osoby, które przyszły na koncert, musiały się sporo nadenerwować i naczekać, aby wypić małe, lane piwo, potocznie nazywane „sikami”. No cóż, dobra. Usiedliśmy na ławkach, mając nadzieję, że z tej, wprawdzie dość sporej odległości od sceny, będziemy jednak słyszeć koncert. Myliliśmy się, dochodziły do nas jedynie basy, szybko zresztą zagłuszone przez wesołe towarzystwo śpiewające hity, wątpliwie pasujące do repertuaru Kultu: „Jesteś szalona”, hicior z "Titanica", ale słyszałam też „Lunatyków” Dżemu, więc nie było tak źle. Na pewno wesoło :) Na scenie produkowały się zespoły grające utwory Kultu oraz swoje własne, ale namioty opustoszały dopiero wtedy, gdy na scenę wyszedł Kazik Staszewski.

Nie ma co się rozpisywać, jak zawsze Kult dał z siebie wszystko, interakcja z publicznością bardzo dobra, kawał porządnego grania. Zaskoczyło mnie, że Kazik kilka razy w złym momencie zaczął śpiewać, w tym znany każdemu utwór „Gdy nie ma dzieci”. Ale kogo by to obeszło, Kazik jest tak charyzmatyczny, że potrafi wszystko obrócić w żart. Robiło się coraz chłodniej, ale na scenie było gorąco, do tego stopnia, że wokalista ściągnął koszulkę i przez długi czas śpiewał przechadzając się z nagim torsem. Podziwiam faceta, który przez 30 lat koncertuje i ciągle daje radę, na dodatek słuchają go osoby w każdym wieku. Ponad dwie godziny grania zakończonego bisem. Czy tylko ja zauważyłam, że nawet bardzo dobry od samego początku koncert, największy entuzjazm budzi dopiero pod koniec, w trakcie bisów? Ludzi ogarnia wtedy jakieś pozytywne szaleństwo połączone ze smutkiem, że to już jest koniec. Lubię te chwile. Lubię, kiedy po kilkuminutowym aplauzie Artysta ponownie wychodzi na scenę :) Mimo, że Wyspa nie była zapełniona po brzegi, słychać było śpiew publiczności, a brawa kończące występ długo nie cichły.

wtorek, 4 września 2012

"Jak znaleźć przepis na szczęście", Barbara O'Neal, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.



Utrata pracy, rozstanie z partnerem, przypominająca o sobie tragiczna przeszłość i niepewna przyszłość. Czy może być gorzej? Właśnie to spotkało Elenę, 38-letnią mistrzynię gotowania.

Jednak los się od niej nie odwrócił. Pojawia się propozycja objęcia posady szefa kuchni w malowniczym Aspen. Grzechem byłoby jej nie przyjąć. Elena wprowadza się do nowego domu wraz ze swoim psem, uroczym Alvinem, mieszańcem labradora i chow chow (wyobrażacie sobie jak słodko musi wyglądać taki mix?). Kobieta wciąga się w wir pracy i przygotowań do otwarcia restauracji. Ustala kartę dań, zatrudnia personel, noże w kuchni latają, zapachy zniewalają, potrawy oszałamiają. Niepostrzeżenie Elena coraz więcej czasu spędza ze swoim przełożonym, znanym reżyserem Julianem Liswoodem. Kobieta ma za sobą już związek ze swoim szefem z poprzedniej restauracji, i nie ma ochoty na te same rozczarowania. Układ szef + pracownica + miłość nie wróży nic dobrego. Na dodatek psiak Alvin zaprzyjaźnia się z córką reżysera… Co z tego wyniknie? Wiadomo, że los nie zawsze sprzyja, dlatego problemów z restauracją (i nie tylko) będzie wiele. Czy podupadająca na zdrowiu Elena sprawdzi się w roli szefa kuchni?

Dawno nie czytałam książki o tematyce około-miłosnej, która podobałaby mi się pod każdym względem. A w „Przepisie na szczęście” wszystko gra! Świetne postaci, których nie da się nie polubić. Dialogi i narracja sprawiające, że czyta się szybko i z niekłamaną przyjemnością. Ciekawie przedstawione środowisko restauracji „od kuchni”, dodatkowego smaczku nadają pojawiające się co jakiś czas przepisy kulinarne. Teraz potrawy kryjące się pod tajemniczymi nazwami Pozole, Taquitos, Tamales czy Chleb zmarłych nie będą dla czytelniczek niczym trudnym do wyczarowania w kuchni. Już same opisy ich przyrządzania wyostrzają zmysły i skłaniają do zmierzenia się z talentem Eleny i sprawdzenia własnych umiejętności. Ponadto do tej obyczajowej opowieści wkradły się subtelne elementy fantastyczne – obecność duchów. Podoba mi się też oryginalna i zabawna koncepcja ostatniej strony okładki, zawierająca wskazania, działanie i dawkowanie „Przepisu na szczęście”. Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o literówkach w książce. Tym razem jestem pozytywnie zaskoczona – znalazłam zaledwie jedną literówkę na ponad 400 stron opowieści. Jest to zasługa aż trzech korektorów, którzy pracowali nad książką.

Uwielbiam Elenę, uwielbiam psa Alvina, uwielbiam pracowników restauracji „Pomarańczowy Niedźwiedź”. Jak zapewnia okładka, jest to „ciepła, mądra i wciągająca historia na chandrę”. Moi drodzy, zapewniam, że nie tylko na chandrę. Odpowiednia na wieczór, na popołudnie, na wesołość, na nudę, na każdą okazję. 

Recenzja opublikowana na Dlalejdis.pl