poniedziałek, 1 grudnia 2014

Książka: Elton John "Miłość jest lekarstwem. O życiu, pomaganiu i stracie"

Obchodzimy dzisiaj Światowy AIDS. Co ma z tym wspólnego Elton John? Bardzo dużo, o czym sama dowiedziałam się dopiero jakiś czas temu, kiedy sięgnęłam po jego książkę wydaną przez Wydawnictwo Sine Qua Non „Miłość jest lekarstwem. O życiu, pomaganiu i stracie”. Ostatnio bardzo potrzebowałam „lekarstwa na życie”, słowo „strata” stało się mi bardzo bliskie, właściwie zagościło w mojej głowie i chyba nie ma zamiaru wyjść, tak samo jak słowo „miłość”. Tytuł książki idealnie się zgrał z tym, czego potrzebowałam, więc wiedziałam, że muszę wreszcie to przeczytać, teraz, już, natychmiast.

W moim domu nigdy nie słuchało się Eltona Johna. Tak samo jak George’a Michaela i Boya Georga. Niektórzy mogą pomyśleć, że wynika to z jednej tylko przyczyny, ale nie, nic z tych rzeczy, bo wiecie, Freddiego Mercury’ego  (którego 23 lata temu wyniszczyło AIDS!) słuchało się, słucha i będzie się słuchało w tym domu zawsze. Ricky Martin też spoko, szczególnie w duecie z Santaną.

Dostałam kiedyś kasetę Eltona Johna, tę z piosenkami z „Króla Lwa”. Nadal lubię ten album, a dzięki książce słucham Eltona coraz częściej. Przyszła mi na myśl taka refleksja, że zazwyczaj najpierw słucha się czyjejś muzyki, ona wpada w ucho, podoba się, uwielbiamy jej dźwięki, więc zaczynamy się dowiadywać czegoś o życiu danego artysty, interesuje nas nie tylko jego muzyka, ale i prywatna sfera życia. W przypadku Eltona Johna stało się inaczej – najpierw przeczytałam „Miłość jest lekarstwem”, i właśnie to skłoniło mnie do zapoznania się z tekstami jego utworów i jego muzyką w ogóle. Tak samo miałam z polskim raperem Tau – najpierw życie, potem muzyka - ale to już zupełnie inna historia, nie na teraz.

Pierwszy rzut oka na książkę wskazuje na to, że jest to autobiografia sir Eltona Johna. NIE. Spytacie „Jak to? Przecież na okładce jest jego portret?”. No, jest. Notka na okładce również na to wskazuje: „Bardzo osobista historia życia wspaniałego artysty i po prostu dobrego człowieka”. Warto jednak spojrzeć niżej i doczytać, że „to jedna z najlepszych książek o AIDS”, jak przekonuje Jolanta Kwaśniewska. Tym tropem idźmy dalej i poznajmy oryginalny tytuł książki: „Love is the cure. On life, loss, and the end of AIDS”, i wszystko staje się jasne – to książka o stracie wszystkich osób, które zmarły na AIDS. To książka o AIDS, napisana przez wybitnego artystę, jednego z najbardziej rozpoznawalnych muzyków na świecie, w której mimochodem opowiada o sobie, ale przede wszystkim o innych.

Czytałam i z każdą stroną utwierdzałam się w przekonaniu, że to publikacja bardzo potrzebna! Jeśli nazwisko i popularność Eltona Johna skłoni polskich czytelników do sięgnięcia po książkę, to bardzo dobrze! Nie przypominam sobie, abym w szkole podstawowej, gimnazjum czy liceum miała jakieś pogadanki na temat AIDS. Nie przypominam sobie, aby ktoś mi o tym zbyt wiele opowiadał. Nie przypominam sobie, abym trafiała na artykuły na ten temat, ale z drugiej strony – pewnie nie trafiałam, bo sama nie interesowałam się tematem. Ostatnio o AIDS słyszałam chyba na Regałowisku w 2012 roku, gdzie stoisko miała jakaś organizacja non-profit. Zaryzykuję stwierdzenie, że w Polsce nie mówi się głośno o AIDS. Mówi się o nowotworach, mówi się o eboli, mówi się o „Rodzić po ludzku”, mówi się o przeszczepach (Religa), ale AIDS? Albo się nie mówi, albo to ja jestem głucha.

Wreszcie ktoś przemówił, i to nie byle kto, tylko sir Elton. Dzięki niemu nadrabiam zaległości informacji o AIDS, choć sam gwiazdor nie uważa siebie za eksperta w tej dziedzinie. Elton John w 1992 roku założył EJAF (Elton John AIDS Foundation - www.ejaf.org). Opowiada w książce o działalności tej oraz innych organizacji walczących z AIDS. Opowiada o swoich przyjaciołach, którzy zmarli na AIDS. O tym, jak wielki wpływ na walkę z tą chorobą mają rządy, przemysł farmaceutyczny i Kościół. Mówi o tym, jak wiele już zrobiono, ale jak wiele jeszcze jest do zrobienia. Przybliża historie z życia wzięte, które uświadamiają czytelnikowi, w jak wielkim odosobnieniu muszą żyć osoby mające HIV i AIDS, oraz jak potężny i wciąż aktualny jest ten problem. Elton John mówi o tym wszystkim bez gwiazdorstwa, bez takiego odczucia, że jest kolejną gwiazdą, która założyła lub wspiera jakąś fundację „bo tak wypada”, i po prostu wykłada pieniążki, żeby świat zobaczył, jak pomocnym jest człowiekiem. Nic z tych rzeczy. Przez tego artystę przemawia wewnętrzna potrzeba misji – on naprawdę wiele robi, nie tylko mówi. Przemawia przez niego wdzięczność, bo przecież w przeszłości, jako człowiek uzależniony od narkotyków i często zmieniający partnerów seksualnych, był w gronie największego ryzyka zakażenia, a jednak jest zdrowy. Co więcej, on żałuje, że stracił tyle czasu na nałóg, zamiast już wtedy działać. Jest wdzięczny, że ktoś wyciągnął do niego pomocną dłoń, dzięki czemu on teraz może pomóc komuś innemu. Dobro rodzi dobro, a miłość jest lekarstwem.

Elton John nie szczędzi słów krytyki rządom poszczególnych krajów oraz Kościołowi katolickiemu. Pisze o Ukrainie, o USA, o krajach afrykańskich. Ciekawa byłam, czy wspomni coś o Polsce, ale jedyną wzmianką okazały się słowa krytyki wobec papieża: „Choć przyjęło się na całym świecie obdarzać papieża Jana Pawła II miłością i adoracją, ja nie potrafię mu wybaczyć braku konkretnych działań w kwestii AIDS”.

Książkę Eltona Johna czyta się tak, że czytelnik ma ochotę zawołać „jest problem!”. Wcale mi nie przeszkadzało, że te 250 stron stanowi jego ciągły monolog o tej samej tematyce. Jak widać, o AIDS można napisać wiele i poruszyć przy tym serce czytającego. Good job, sir Elton. Ale jeszcze nie mission completed. Misją jest miłość i współczucie. Nieustające.


Ważna książka. 

Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2014

Biorę udział w WYZWANIU

środa, 26 listopada 2014

One Love Sound Fest 2014, 22 listopada, Wrocław, Hala Stulecia

Byłam na One Love Sound Fest. Nie poczułam w tym roku klimatu jamajskiego słońca w polski, pochmurny listopad. Nie poczułam klimatu jednej miłości, ale to pewnie ze względu na jakieś moje psychiczne pstro, a nie, że zły One Love.

Mellow Mood, sympatyczni zdreadowani bliźniacy z Włoch, jak zawsze dali przyjemny, pozytywny koncert. Piszę „jak zawsze”, bo to już ich trzeci (o ile się nie mylę) koncert w Polsce, i po tych kilku razach, no cóż, czym jeszcze mogą zaskoczyć? Może nowym materiałem, ale ten zbytnio nie odbiega od rytmów, które MM serwowali wcześniej. Niemniej, do bujania, skakania i wzdychania, że mają takie słodkie reggae love songi.

Najbardziej czekałam na koncert Patrice’a (jak się okazuje, nie tylko ja, bo z ankiety na onelove.pl wynika, że właśnie jego koncert podobał się najbardziej). Nie dość, że gościu wygląda jak milion dolarów, to jeszcze dzieli się taką pozytywną energią z publiką… Najgłośniej śpiewały i najwyżej skakały moje dwie towarzyszki, obie ciężarne. I dobrze, dzieciaczki pewnie też w brzuchach kręciły sobie dready, a za 20 lat będą się bawić na One Love Sound Fest - edycja 31. Podczas występu Patrice'a poczułam rzeczywiście przesłanie one love, że to nie są tylko czcze słowa, że dla niego serio wszyscy są równi i wszyscy są braćmi, których nie należy się obawiać, tylko do nich wychodzić. Bo Patrice wyszedł do publiczności i zmieszał się z tłumem ciągle coś podśpiewując do mikrofonu, a zrobił to tylko po to, żeby spojrzeć mi w oczy i przybić piątkę. Miło z jego strony, prawda?

Fragment jego utworu „Cry cry cry”, powinien nucić sobie każdy facet, który pozwala, aby jego dziewczyna przez niego płakała:
Never wanna see my girl
Cry cry cry again
I say woi woi woi
Rather I would wanna die”

Tak, drodzy. Szkoda, że zamiast tego, niejedna kobieta słyszy „woi woi woi, czemu znowu płaczesz, mała?”.

Nneka mnie zawiodła. Gdzieś czytałam opinie, że czysty mistycyzm, magia, rozwalony system itd. Rzeczywiście, Nneka tworzy muzykę dość zaangażowaną, ale jakoś nie wiem…
- trochę do spania, nie?
- no, do spania, do spania.
… takie komentarze wymieniałam z ludźmi. Jeśli ktoś ma inną opinię, to dobrze, i chętnie też wysłucham. Według mnie Nneka trochę przygwiazdorzyła, pośpiewała nie patrząc w publiczność, a w podłogę, nie nawiązała kontaktu ze słuchaczami, czego efektem była cisza między kolejnymi utworami. Nie, że nie było braw, ale entuzjastycznymi owacjami bym tego nie nazwała. Czułam między Nneką a publicznością mur nie do przeskoczenia i nic na to nie poradzę. Ale wokalistką jest bardzo zdolną.

Alpha Blondy to klasyk, proszę ja was, klasyk. Reggae’owcy starszej generacji mają ten niekwestionowany styl, po prostu potrafią to robić. Nawet „Wish you were here” Pink Floyd w wersji reggae, zagrane pod koniec, nie oburzyło mnie, a przecież mogło. Ponadto Alpha Blondy ma znakomitych gitarzystów, których nie powstydziłby się zespół grający rasowego rocka. No cóż, Alpha Blondy zapewne też się ich nie wstydzi!

One Love zakończyło się koncertem Juniorstressa. Ktoś chyba chciał, żeby Juniorstress szybciej zszedł ze sceny, bo w trakcie koncertu wysiadł prąd. Cisza na scenie, zaskoczenie zarówno muzyków, jak i publiczności. A! Jak fajnie, że sporo ludzi zostało na tym ostatnim występie, było już megapóźno, a pod sceną wciąż bujando i hulahopy. Juniorstress w całej tej dziwnej sytuacji („słuchajcie, dziwna sprawa, nie ma ekipy technicznej, nikt nie wie, gdzie się podziała…”) zachował się bardzo pozytywnie – zaczął śpiewać acapella, a niektórzy razem z nim. Potem jeszcze zatańczyliśmy kilka razy „wszyscy w prawooooooo, wszyscy w lewolewolewooo”, aż w końcu prąd wrócił i koncert został wznowiony.


Żetony do szatni – straszne zdzierstwo. Żarcie – zdzierstwo. Przeciągi w całej hali, widziałam niejednego zmarzniętego. Aby dotrzeć do sceny soundystemowej, też trzeba było wyjść na zewnątrz i zmarznąć. Namiot piwny – szaro od dymu, ale przynajmniej ciepło. Miłego dnia. 

niedziela, 14 września 2014

Książka: Daphne Barak "Ratując Amy. Historia bez happy endu"

Zmęczyłam tę książkę do końca tylko dlatego, że nie lubię niedoczytywać. Jest tak kiepska, że najchętniej zacytowałabym ją całą, abyście poczytali razem ze mną, a później wspólnie spuścilibyśmy na nią zasłonę milczenia. Milczałam o niej przez jakieś 2 miesiące, kiedy to skończyłam czytać, ale dziś, dziś! Przerwijmy milczenie, dlaczego sama mam cierpieć nad tą pomyłką wydawniczą? Pocierpcie i Wy! Amy przewraca się w grobie, mnie się flaki przewracają.

„Ratując Amy. Historia bez happy endu” jest jedną z tych książek, na których ma zarobić grubą kasę jak najwięcej osób z okazji śmierci głównego bohatera, w tym przypadku Amy Winehouse.

Pamiętam dzień, w którym Amy zmarła. Jechałam następnego dnia na wakacje, było mi trochę smutno. A potem, na wakacjach, cały tydzień padało. Niebo płakało nad śmiercią Amy Winehouse… Hm, na to zdanie też jakaś zasłonka milcząca mogłaby zjechać.

Daphne Barak „jest jedną z czołowych dziennikarek przeprowadzających studyjne wywiady z najwybitniejszymi osobistościami, głowami państw, politykami, gwiazdami Hollywood i muzykami”. Może rzeczywiście ma gadane, ale litości, niech nie przenosi swojej gadaniny na papier, bo efekt jest opłakany. Ona sama myśli, że efekt jest wspaniały, ba, wielokrotnie w trakcie pisania przypomina, z kim przeprowadzała wywiady, oraz że w wielu krajach jest popularniejsza od samej Amy Winehouse. Kurcze, to naprawdę takie łatwe? Jeśli też będę pisać teksty, w których w co drugim zdaniu użyję wyrażeń „z pewnością”, „jednakże”, „a także” i „lecz także”, stanę się popularniejsza od Amy? Z PEWNOŚCIĄ:



Dodajmy jeszcze do tego masło maślane, czyli powtórzenie tej samej myśli w narracji i dialogu:


… oraz niezrównoważenie czasoprzestrzeni:



... proszę bardzo, z takimi umiejętnościami możemy iść przeprowadzać wywiad z Johnnym Deppem.

Mam wrażenie, że to nie jest książka o Amy, czy też o jej ratowaniu, jak sugeruje tytuł. Autorka nie przeprowadziła wywiadu z Amy. Rozmawiała z nią na imprezach, pożyczała jej sukienki (!), ale nie sądzę, że miało to związek z tym, co wypisuje w książce. Większość tekstu to opis relacji Daphne Barak z ojcem Amy Winehouse, Mitchem oraz relacjach Mitch-Amy. Amy przedstawiona jest jako ciągle naćpana i pijana, zakochana w Blake’u artystka. Rany boskie, i bez tego wszyscy wiemy, co wykończyło Amy. Miałam nadzieję, że poczytam więcej o jej muzyce, jej utworach, cokolwiek… Nie na miejscu wydaje mi się też wybór fotografii do publikacji. Amy patrząca nieobecnym wzrokiem, z biustem na wierzchu, i podpis: „Amy wychodzi z ulubionego klubu” – serio? Poza tym, jeśli miała być to książka o Amy, to po co autorka publikuje w niej SWOJE zdjęcia? Tego nie wie nikt. Koniec gadki, lepiej słuchajmy Amy!


G+J Książki, Warszawa 2011

Biorę udział w WYZWANIU

czwartek, 11 września 2014

Potok słów: nowa jesień!

Czy ja dawałam znać, że nie będzie mnie tu już tak często? Kurcze, nie, a to z tego jednego względu, że moja nieobecność nie była planowana. Codziennie myślę sobie: „wypadałoby coś napisać.... ale może nie dziś?”. Nie wiem, co się stało. Chociaż… chyba po prostu życie mnie dopadło. Inaczej: życie mi się zmieniło. Z dnia na dzień, dosłownie. Trudno mi się przyznać przed samą sobą, że chyba już nie czuję potrzeby pisania recenzji. Przynajmniej nie w takiej formie, jak dotychczas. Chciałabym poskromić moją tendencję do rozpisywania się, bo książki trzeba czytać przede wszystkim, a o książkach można ewentualnie coś "podczytać".  

Nie pamiętam, kiedy byłam ostatnio na koncercie. JezuMario, dwa lata temu latałam na koncerty co najmniej raz w tygodniu, a zdarzało się, że częściej. Ale spoko, nie czuję, że przez moją malejącą frekwencję na wydarzeniach kulturalnych wdziera się w moje życie jakaś luka. Kiedy poczuję – pójdę na koncert. Po prostu czasem się nie chce, może dopadły mnie czasy, kiedy po pracy wolę wrócić do domu i odpocząć, zamiast iść na miasto. Ano właśnie, praca, już nie studia, i całe szczęście!

Chilluje, chilluje… Jak fajnie, że mnie nie ma, a Wy jesteście! Spojrzałam właśnie na statystyki i humor mi się poprawił. Pewnie będzie mnie mniej, ale będę. A kto wie, może nagle coś się przestawi i będę pisać codziennie.

[dopisane 4 godziny później: pierwszy krok przestawienia właśnie nastąpił: Wrocławskie Towarzystwo Gitarowe szuka wolontariuszy na Festiwal Gitara Plus. Współpracowałam jakiś czas temu z WTG, a w tym roku na Festiwalu wystąpi Jesse Cook, wspaniały, doskonały… Warto się zakręcić ;) Wrocławianie, polecam!]
  
Niezbyt często jestem czegoś stuprocentowo pewna, ale wiem na pewno: TO BYŁO DOBRE LATO. "Nigdy nie będzie takiego lata"... 


Z nieco mniejszą pewnością, ale nieustającą nadzieją mówię: to będzie dobra jesień. Przede mną nowy sezon bębniarski, nowe wyzwania, nowe sytuacje, nowe buty i starzy przyjaciele!

A moje wakacje… - Tfuuu, urlop! – wyglądał tak:



Właściwie moje życie wewnętrzne ostatnio wygląda właśnie tak... Mam nadzieję, że moje widoki na przyszłość również prezentują się podobnie. interpretacja dowolna, jak na mój gust – wspinanie się na szczyty (np. szczyty głupoty :D), poszerzanie horyzontów, bujanie w obłokach i… no właśnie, co jeszcze?

Jeśli macie chwilę, zajrzyjcie tutaj: http://odwaznik-kultury.blogspot.com/

Jeśli macie dwie chwile, upieczcie sernik dla mamy/przyjaciółki/ukochanej/ukochanego! :) 

niedziela, 10 sierpnia 2014

Książka: Matt McGinn "Coldplay. Życie w trasie"

www.empik.com
Zakładam, że każdy zna grupę Coldplay, a niejedna kobieta wzrusza się słuchając utworu „Fix you”. Jeśli nie, pora nadrobić zaległości, a przy okazji sięgnąć po książkę Matta McGinna „Coldplay. Życie w trasie”.

Mówi wam coś określenie roadie? Bycie roadie pozwala na uczestniczenie w niekończących się trasach koncertowych, przygotowywanie koncertów od strony technicznej, opiekę nad sprzętem muzycznym. Oznacza trudną, stresującą, odpowiedzialną pracę, ale jednocześnie serwuje niesamowitą, godną pozazdroszczenia przygodę, szczególnie dla fana muzyki rockowej. Matt McGinn pracuje jako roadie gitarzysty Coldplay, Jonny’ego Bucklanda, i postanowił napisać książkę o tym, jak wygląda życie w trasie z jednym z najpotężniejszych współczesnych zespołów: Coldplay.

Wyobraźcie sobie, jaki stres może odczuwać roadie podczas swojej pracy: wielki stadion, pod sceną tłumy podekscytowanych ludzi, Coldplay właśnie gra jeden ze swoich hitów, podczas którego gitara, zamiast pięknie wybrzmiewać, nie wydaje żadnego dźwięku. Publiczność zorientuje się dopiero po jakimś czasie, że coś nie halo, ale Matt zawsze musi być czujny i przygotowany na takie sytuacje, bo odpowiada za to, aby naprawić usterkę bądź podać muzykowi nową gitarę, jednocześnie będąc niezauważonym na scenie. Awaria sprzętu to tylko jedna z niespodzianek, jaka może się wydarzyć podczas koncertu.

Matt McGinn pracuje z Coldplay niemal od samego początku, w związku z czym sypie anegdotkami zza sceny i tourbusa jak z rękawa. Podoba mi się jego styl, taki od niechcenia. Sam z siebie się nabija, kilka razy powtarza, że ma beznadziejny dowcip, może czasem jest zbyt wyluzowany i nadużywa słowa „cholernie”. Wybitnym pisarzem nie jest, ale jego celem nie była walka o nagrody literackie. Chodziło raczej o zwrócenie uwagi wszystkich bywalców klubów muzycznych i stadionów, że sukces koncertu nie zależy wyłącznie od artysty, ale że pracują na niego dziesiątki ludzi, i to autorowi udało się w stu procentach. Ponadto Matt udziela kilku informacji o działaniu rynku muzycznego, produkcji, sprzęcie muzycznym itd. A że pracuje z Coldplay… no cóż, tym bardziej zainteresuje fanów zespołu swoją publikacją, z czego bardzo się cieszę. Ale uwaga – nie oczekujcie biografii zespołu Coldplay. Zdjęcie na okładce, przedstawiające wokalistę Chrisa Martina, może zmylić, jeśli zatem chcecie poczytać o prywatnych sprawach członków Coldplay – nie tędy, proszę.


Jestem z tych, którzy lubią wynosić pamiątki z koncertu. Kostka do gitary, setlista czy pałka perkusyjna – jeśli uda mi się zdobyć którąś z nich, jestem przeszczęśliwa. Czasem pomocni okazują się właśnie roadie, do których można się uśmiechnąć po koncercie i poprosić o leżącą na scenie, nikomu już niepotrzebną kartkę z wypisanymi tytułami utworów. McGinn w swojej książce udziela kilku cennych rad, jak widz nie powinien, lub właśnie powinien się zachowywać, jeśli chce zostać zauważony przez roadiego i obdarowany upragnionymi pamiątkami. To był jeden z moich ulubionych fragmentów, z którego wyciągnę wnioski, a do rad dostosuję się na najbliższych koncertach. Zacznę też z większą uwagą przyglądać się osobom, które w pocie czoła biegają przed koncertem po scenie rozstawiając sprzęt, a po nim zwijają kilometry kabli. Uwierzcie, że nie chodzi tylko o kable, chodzi o wiele więcej, o czym przekonacie się czytając „Coldplay. Życie w trasie”. 

Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2014
Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

Biorę udział w WYZWANIU

wtorek, 15 lipca 2014

Książka: Agnieszka Osiecka "Na początku był negatyw"

Agnieszka Osiecka – mistrzyni słowa, poetka, autorka piosenek i… fotografka.

Podczas oczekiwania na drugi tom „Dzienników” Agnieszki Osieckiej, Prószyński Media proponuje książkę, która umili ten czas, podsyci jeszcze bardziej ciekawość i nie pozwoli zapomnieć o tej wspaniałej kobiecie.

„Na początku był negatyw” to książka na jedno popołudnie, ale jakże dobre popołudnie! Z utworami Osieckiej w tle (polecam płytę Katarzyny Nosowskiej „Osiecka”) oraz jej tekstami i fotografiami w książce.

Osiecka pisze o swojej fascynacji fotografią. Wypowiada słowa, które po raz kolejny przekonują mnie, jaki miała dystans do siebie: „Prawdę mówiąc, ludzie w ogóle fotografują za dużo. W albumach i w szufladach poniewierają się stosy kolorowych obecnie zdjęć, które przedstawiają szwagrów, wczasowiczki, piosenkarki, pszczoły, grzyby, premiery i Bóg wie, co jeszcze”, a potem… sama pokazuje czytelnikowi serię fotografii przedstawiających owe „Bóg wie, co jeszcze”.

Marek Hłasko, Zbigniew Cybulski, Magda Umer, Daniel Olbrychski… W tej książce nie są aktorami, piosenkarzami, poetami, jakich znamy. Są przyjaciółmi Osieckiej, których fotografowała. Agata Passent nie jest tu dziennikarką, autorką felietonów, a bohaterką zdjęć, jakie robią mamusie swoim córeczkom: Agata-niemowlę, kilkuletni szkrab, dorastająca dziewczynka, studentka.  Wreszcie Agnieszka Osiecka – na wakacjach w Turcji, w Nowym Jorku, w Paryżu, Warszawie czy Gdyni.



Każde zdjęcie zamieszczone w książce jest podpisane: kto, co, kiedy; często są to bardzo zabawne anegdoty. Nawet poprzez te krótkie tekściki geniusz pisarski Osieckiej jest widoczny jak na dłoni.  Przeglądając kolejne strony, przypomniałam sobie, że moja mama również opisywała zdjęcia – na ich odwrocie bądź na wolnym skrawku w albumie. Najczęściej bardzo lakonicznie, np. „Lato 1976”, ale często były to historyjki jakby zostawione dla potomnych, mówiące „poznaj mnie, taka byłam!”. Odnoszę wrażenie, że podobna chęć kierowała Osiecką, kiedy przygotowywała tę książkę. Nie chodziło o pochwalenie się talentem do fotografowania, a raczej o przekazanie emocji, ukazania codzienności, bliskości.  To jakby rodzinny album Osieckiej.


Staram się systematycznie wywoływać zdjęcia. Podpisuję je, utrwalając wspomnienia, czasem nie starcza miejsca na moje bazgroły ;) Podejrzewam, że większość osób przechowuje na komputerze tysiące zdjęć. Polecam wywołać choćby część z nich. Papier jest niezwykle cierpliwy, jak mawia jeden z moich wykładowców. Polecam "Na początku był negatyw" sto razy bardziej niż przeglądanie na Facebooku fot oznaczonych #selfie.

Wydawnictwo Prószyński Media (we współpracy z Fundacją Okularnicy im. Agnieszki Osieckiej)
Warszawa 2014

Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

Biorę udział w WYZWANIU

środa, 2 lipca 2014

Książka: Nigel Slater "Tost. Historia chłopięcego głodu"

źródło: Filmweb.pl
Lubię takie „smaczne” książki. Przyznaję bez bicia, że sięgnęłam po „Tost”, bo ujrzałam na okładce zdjęcie z ekranizacji: piękną Helenę Bonham Carter, i mniej pięknego, ale jakże zdolnego, Freddiego Highmore’a. 

W małym Freddiem zauroczyłam się, kiedy zobaczyłam 
go na kinowym ekranie w filmie „Marzyciel” u boku Johnny’ego Deppa. Od tamtej pory wszystkie filmy z jego udziałem, które widziałam, podobały mi się. Nawiasem mówiąc, chłopak już wcale nie jest taki mały, ma obecnie 22 lata.

Autorem jest Nigel Slater. Nie wiedziałam, że został on „okrzyknięty przez brytyjskie media skarbem narodowym”. Jeśli mam łączyć gotowanie z imieniem Nigel, to prędzej przyjdzie mi do głowy Nigella Lawson niż Nigel Slater. A tu proszę, nie przyszedł mi do głowy, ale przyszedł mi do książki!

„Tost. Historia chłopięcego głodu” to przesączona pysznym żarełkiem biografia dorastającego chłopca zakochanego w jedzeniu. Tytuł jest nieco mylący, bo Nigel raczej głodny nie chodził.

Książka składa się z krótkich rozdziałów, które nazwane są wyrafinowanie („Biszkopt królowej Wiktorii”), przyjemnie, jak np. „Truskawki ze śmietaną” (jakże aktualne, omnomnom, smacznego!:), a nieraz wręcz obrzydliwie, jak choćby „Kożuch z mleka” (fuuuu, przekleństwo dzieciństwa!). Zatrzymam się na chwilę przy kożuchu. Cytat z tego krótkiego rozdzialiku, który może was zachęcić do przeczytania książki:

 „Kożuch. Już samo słowo sprawia, że przechodzą mnie ciarki. Kożuch wygląda jak skóra po oparzeniu słonecznym albo po skaleczeniu (…). Nazwa brzmi tak, że automatycznie kojarzy mi się z czymś włochatym, gryzącym i śmierdzącym naftaliną. Więc z jakiej racji coś takiego pływa w moim kakao? Albo lubisz tę cienką pomarszczoną warstwę, która formuje się na gorącym mleku, albo jej nienawidzisz. Na ten temat nie można nie mieć zdania. To musi być albo miłość, albo kompletna odraza”

Piąteczka, Nigel! U mnie kożuch to zdecydowanie kompletna odraza. A jak jest u Was? Bardzo mnie ciekawi, czy ktokolwiek jest w stanie powiedzieć, że „to musi być miłość”! :D

Chyba tylko osoba zajmująca się zawodowo gotowaniem potrafi opisywać kożuch mleczny przez ¾ strony. Slater jest narratorem bardzo wyluzowanym, zaczyna zdania od „więc”, pisze o jedzeniu i opisuje koleje swego losu ot tak, jakby siedział przy piwku z kumplem i włączył mu się słowotok po kilku kuflach (a brytyjskie piwko jak najbardziej, smaczne i sprzyjające gadaniu). Mógłby jedynie darować sobie opisywanie kilku obrzydliwych scenek z życia dorastającego chłopca.  Mogą zrazić.

Jedna sprawa jest dla mnie kompletnie nie do zaakceptowania. Pierwszy raz widzę książkę, która posiada NIEWIDZIALNY SPIS TREŚCI. Czyli po prostu go nie ma. Nie wiem czyja to sprawka, niedopatrzenie bądź świadoma decyzja, ale przepraszam bardzo, jak mam teraz znaleźć rozdział o grillowanym grejpfrucie wśród prawie 300 stron?

Książka nie wywołała we mnie większych emocji, nie jest zła, ale mam nadzieję, że film bardziej przypadnie mi do gustu, bardzo chcę go wreszcie obejrzeć. Jeśli ktoś z was oglądał, proszę o podzielenie się opinią.

Z serii takich książek - smacznych kąsków, polecam „Herbaciarnię Madeline” Darien Gee, „Jak znaleźć przepis na szczęście” Barbary O’Neal, i nade wszystko „Gotuj z Julią. Niezbędne przepisy i porady mistrzyni kuchni” Julii Child!


Nigel Slater robi tosty:

A tu trailer ekranizacji:


Helena Bonham Carter! Freddie Highmore! 

Wydawnictwo Carta Blanca, 2011

niedziela, 8 czerwca 2014

Książka: Johnny Cash (współpraca Patrick Carr) "Cash. Autobiografia"

Czytałam biografię Johnny’ego autorstwa Michaela Streissgutha, oglądałam też film biograficzny "Spacer po linie"  (chyba jedyny film, w którym Reese Witherspoon nie jest blondynką :D). Sięgając po książkę „Cash. Autobiografia” wydawało mi się, że nic mnie w niej nie zaskoczy, przecież poznałam już koleje losu tego muzyka. Myliłam się. Wciągająca lektura! Johnny nie tylko pisał piękne piosenki. Potrafił także pisać o sobie, ale przede wszystkim o innych.

Nie jest to autobiografia w rozumieniu opisywania swojego życia rok po roku, relacjonowania wydarzeń na zasadzie przyczyna-skutek. Są to raczej wspomnienia z wybranych chwil, choć też nie do końca. Dziennik? Niekoniecznie. Luźne przemyślenia znanej osoby? Jakkolwiek by nazwać tę publikację, zawsze będzie czymś ponad klasyczną biografię.

Myślę, że Johnny Cash pozwolił się poznać, ale przede wszystkim chciał opowiedzieć o swoich najbliższych i dać świadectwo wiary. Wiara, miłość, wdzięczność, muzyka to fundamenty, którymi się kierował. Ostatecznie to one wyzwoliły piosenkarza z nałogu narkotykowego. Kilka razy jego opowieści wzruszyły mnie. To balsam dla duszy, kiedy człowiek jest wdzięczny za to, co dostał od losu i częściej dziękuje zamiast prosić. Taką właśnie lekcję zafundował mi Johnny Cash, chrześcijanin na piątkę z plusem (chociaż sam oceniał się dużo surowiej), muzyk na szóstkę w koronie, człowiek żyjący w drodze.

„Legendy i kłamstwa, głupcy i pijacy, starzy przyjaciele i anioły. Wszyscy oni mają swoje miejsce w tej książce” – pisze Johnny Cash. Nie określiłabym precyzyjniej tego wydawnictwa. Cash nawet pisząc własną autobiografię, nie skupia się na sobie. Opowiada o całej rodzinie Carterów, o przyjaciołach (np. Royu Orbisonie). Posługuje się prostym językiem, ma cięty dowcip, ale jednocześnie nie powie o nikim złego słowa. 

Dużym plusem są elementy dziennika. Cash rozpoczyna niektóre rozdziały opowiadając, gdzie się właśnie znajduje („Jestem w miłym hotelu w San Francisco, są lata dziewięćdziesiąte, patrzę na wybrzeże Pacyfiku”), co robił w ostatnich dniach („kręciłem reklamę dla Nissana”), mówi o pogodzie („Nastał nowy dzień w Tennessee, i to całkiem ładny”) lub po prostu dzieli się planami na  bieżący dzień („wsiadam do land rovera, żeby zrobić sobie przejażdżkę”). Zwykłość niezwykłego człowieka.


Z okładki patrzy srogi facet z rewolwerem w ręku, ale jego słowa przekonują, że za jego spojrzeniem kryje się człowiek o dobrym sercu i fenomenalnym głosie – Man in Black, Johnny Cash.

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014
Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl


Biorę udział w WYZWANIU

piątek, 30 maja 2014

Książka: Neil Gaiman "Chłopaki Anansiego"

Okładkę „Chłopaków Anansiego” zdobi (lub, jak kto woli, szpeci) ogromny Pan Pająk. Nie żebym przepadała za pająkami; gdybym była bogiem, zmiotłabym je wszystkie z powierzchni ziemi. Niestety bogiem nie jestem, w przeciwieństwie do Anansiego. Jednak nawet to niezbyt przyjemne stworzonko nie wygrało z chęcią sięgnięcia po książkę. Żadne siły nie powinny zniechęcić kogokolwiek do przeczytania powieści, jeśli jej autorem jest Neil Gaiman.

Lubię książki poszerzające horyzonty. Aby lepiej je zrozumieć, trzeba posiadać wiedzę, której być może nie można nazwać ogólną. W przypadku tej powieści jest to zaznajomienie się z mitologią afrykańską, bogiem-żartownisiem, bogiem-oszustem, jakim był Anansi.

Oprócz tego, że  Anansi był bogiem, w powieści Neila Gaimana był także ojcem Grubego Charliego. A Gruby Charlie? To facet, który całe dnie mógłby nucić „Why does it always rain on me?” Travisa. Jest gruby, pracuje w korporacji, narzeczona konsekwentnie odmawia seksu przed ślubem, przyszła teściowa nienawidzi go, a za swojego ojca musiał się wielokrotnie wstydzić. Nawet kiedy ojciec umarł, nie dał Grubemu Charliemu spokoju. Zaczął się przewracać w grobie, i zarazem przewracać życie Charliego do góry nogami. Gruby Charlie ma w sobie też coś z Forresta Gumpa – spotykają go niezwykłe przygody, mimo że jest ostatnią osobą, która mogłaby przypuszczać, że stanie się rozpoznawalna na wyspie Saint Andrews jako „człowiek z limonką”. Czasem chciałoby się za nim zawołać „Run, Charlie, run!”.

To nie jest zwykła powieść. To nie jest zwykła fantastyka, powieść mitologiczna, thriller czy romans. Niby jest trup, ale sam nie do końca zdający sobie sprawę z tego, że nie żyje. Niby jest groza więziennych krat, ale są też występy karaoke. Niby jest narzeczeństwo, ale… ale przekonajcie się sami, jakie ale. Nie potrafię jednoznacznie zaszufladkować genialnych „Chłopaków Anansiego”. Chylę czoła przed wyobraźnią Neila Gaimana. Kolejna książka jego autorstwa utwierdza mnie w przekonaniu, że Gaiman jest pisarzem poza jakąkolwiek kategorią. Jego pisarstwo to dla mnie osobne zjawisko! Niebywale inteligentny facet, po przeczytaniu „Chłopaków Anansiego” wnioskuję, że znający się na muzyce, a dzięki swojej dowcipności zapewniający czytelnikom niepowstrzymane ataki śmiechu.


W powieści jest taki fragment: „Nic się nie działo. Wciąż nic się nie działo. Kolejne Nic. Powrót Niczego. Syn Niczego. Nic kontratakuje. Nic, Abbot i Costello spotykają Wilkołaka…”. Parafrazując, zachęcam do przeczytania „Chłopaków Anansiego” słowami: Wszystko. W tej książce dzieje się Wszystko. Matka Wszystkiego. Requiem dla Wszystkiego. Wszystko, czyli tam i z powrotem. Wszystko w temacie. 

Wydawnictwo MAG, 2014
Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

czwartek, 15 maja 2014

Książka: Juliusz Machulski "Naga prawda o Seksmisji"

„Seksmisja” to znak czasów, w których polskie komedie były naprawdę dobrymi komediami, a mówiąc „młody Stuhr” miało się na myśli Jerzego, a nie Macieja. 


Świat bez chłopów, ciekawe, 
jak by się rozmnażały, 
z przeproszeniem…

Ponad 30 lat po premierze kultowego filmu Wydawnictwo W.A.B. wyjawia czytelnikom „Nagą prawdę o Seksmisji”. Prawda wyjawia się pod postacią scenariuszu filmu oraz wywiadu z reżyserem Juliuszem Machulskim. Ach, gratka, gratka! Kto by pomyślał, że będę poznawać „Seksmisję” z innego źródła niż ekran telewizora? No, chyba jednak ktoś wziął pod uwagę taką możliwość, bo dziś trzymam w ręku pełną wersję scenariusza. Traktuję tę książkę jako ciekawostkę, wydawnictwo kolekcjonerskie, które powinno się znaleźć na półce tego, kto wciąż ogląda perypetie Maksa i Alberta krztusząc się ze śmiechu. 

Jacek Szczerba, przeprowadzający wywiad z Machulskim, pyta reżysera o to, kiedy pojawił się pomysł na film, jak wyglądały zdjęcia i dobór obsady, skąd takie dziwne imiona bohaterów (np. Lamia), o różnice między scenariuszem a ostateczną wersją filmu, oraz o to, kto wymyślił kultowe powiedzonka:

Dużo cennych informacji, jednak sam wywiad stanowi jedynie dodatek, marginalną część książki. Najważniejszy w tej publikacji jest scenariusz, wydrukowany na bardzo dobrej jakości papierze, zakolorowanym tak, że przypomina starą, zszarzałą, pogniecioną kartkę, a użyta czcionka przywodzi na myśl maszynopis.

Uzupełnieniem wywiadu i scenariusza są zdjęcia z planu filmowego (przedstawiające między innymi Olgierda Łukaszewicza – filmowego Alberta, Jerzego Stuhra – Maksa, Bogusławę Pawelec – Emmę), podpisane nieraz wyrażeniami znanymi z „Seksmisji”. Plus recenzje filmu z prasy czeskiej, brytyjskiej, a nawet węgierskiej.

Ahahahahaaaa, bocian, patrz, bocian, bociuś! 

Wydawnictwo W.A.B., 2014
Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

niedziela, 11 maja 2014

Potok słów: Niestety Eurowizja

Eurowizję wygrał(a) baba z brodą. I nagle wielkie halo, czy Europa jest tolerancyjna. Dyskusje, czy ten biedny człowiek powinien się leczyć, czy może to raczej piękne, że na scenie jest sobą. Poziom artystyczny Eurowizji jest marny, i kwestią gustu jest, czy komuś podobał się występ tej osoby, czy nie. 

Tak czy inaczej, wtrącę swoje trzy grosze, bo mogę. 

Po pierwsze: dla mnie baba z brodą to zgon na miejscu. Przyszłość tego człowieka jest mi obojętna, ale smuci mnie, że ktoś taki zyskuje powszechne uznanie. Jeśli ludzi nie gorszy widok kobiety z brodą, to mam tylko jeden komentarz: jak żyć? 


ŹLE:
Baba z brodą. źródło: http://www.eurovision.tv

DOBRZE:

Baba z wąsem. Trzeba umieć to robić!
 źródło: http://myfreddiemercury.com/
Po drugie:  jeśli już mamy łączyć muzykę z zagadnieniem orientacji seksualnych, to uważam, że Europa (i nie tylko Europa) już dawno pokazała, że JEST tolerancyjna. Freddie Mercury, Dawid Bowie, Elton John, Antony Hegarty, Boy George – słuchając ich twórczości mam szczerze gdzieś, że spali i śpią z mężczyznami, bo bronią się muzyką przez duże M. Baba z brodą się nie broni, sorry. Jeśli ktoś mi powie, że w jej/jego występie chodziło o muzykę, to  wybaczcie, ale „nie przeciągajmy rozmowy, aż tak bardzo się nie lubimy”. Wydaje mi się, że w tym występie chodziło raczej o „patrz, jestem babą z brodą, a i tak (albo raczej DLATEGO) wygram Eurowizję”. A Freddiemu chodziło o to, że „patrz, jestem w związku ze swoim fryzjerem, a i tak moja muzyka jest ponadczasowa”. Nie chodzi o sam fakt, że tamci są wielcy, a baba z brodą nie. Chodzi o to, że albo ktoś robi muzykę i przy okazji jest inaczej zorientowany (i to jest spoko, można i powinno się to tolerować), albo ktoś jest inaczej zorientowany i przy okazji robi "muzykę" (tj. jest babą z brodą wygrywającą Eurowizję). Chała, moi piękni, chała.

Całe szczęście, że w Polsce i na świecie jest tyle fantastycznych festiwali muzycznych, że mam gdzieś Eurowizję, niech sobie będzie, niech cyrk trwa. Przykre jest to, że w TV transmituje się takie dno, ale mam wybór – mogę nie oglądać, ostatecznie nie czuję się w żaden sposób pokrzywdzona.





piątek, 25 kwietnia 2014

Płyta: "100% po polsku", Sony Music, 2013 (część druga)

Kilka miesięcy temu pisałam o płycie „100% po polsku”. Jeśli ktoś nie czytał, link:

źródło: www.empik.com


Recenzowałam tylko pierwszą część dwupłytowego wydania. Chociaż recenzją bym tego nie nazwała, raczej luźnymi spostrzeżeniami. Nadszedł czas na drugą płytkę. Zbierałam się do jej przesłuchania ponad 4 miesiące, doceń!

Będzie trochę czytania, ale zapewniam, że warto, bo są prawdziwe perełki!
Kilka słów, mniej lub więcej, o każdym z utworów.

Marta Podulka – Nieodkryty ląd
Nóżka tupie, przyjemny wokal, pasowałby do repertuaru bardziej jazzowego, jest świeży, słychać uśmiech wokalistki, śpiewającej:

jak się lubi co się ma
cieplejszy wieje wiatr
życie ma lepszy smak


Wiatr, wiatr… „Zły to wiatr – odparło małe stworzenie – który niesie złe wieści” (Neil Gaiman, "Chłopaki Anansiego")

Polskim wokalistą, który śpiewał o wietrze już kilka lat temu, jest Artur Rojek:

cisza i wiatr
słońce i radość
deszcz na Twych skroniach
cóż więcej mógłbyś chcieć
gdy czas kończy się
nic się nie stało
nic się nie stało
kolejny idzie dzień

Oba utwory można uznać za takie lekkie piosenki, przebudzacze, obudzacze, poprawiacze nastroju. Można by się pokusić o wyrwanie i przemieszanie kilku wersów z dwóch utworów i scalenie w jedną piosenkę – nie zmieniłoby tosensu i nie nadwyrężyło jakości tekstu:

Życie ma lepszy smak
cóż więcej mógłbyś chcieć
cieplejszy wieje wiatr
kolejny idzie dzień

Co nie znaczy, że utwory są złe. „Cisza i wiatr” Artura Rojka kilka razy poprawiła mi humor, jest idealna do słuchania w drodze do pracy, na uczelnię, na piwo, w samochodowej drodze na wakacje chyba też. Uniwersalna? Dużo w niej słońca… i wiatru.


Pesymistyczna część mojej osobowości każe mi podejrzewać, że „Nieodkryty ląd” Marty Podulki to najlepszy numer na płycie, swego rodzaju wejście smoka – wejście Marty, i po tym utworze chyba wolałabym, aby kolejne piosenki pozostały właśnie takim nieodkrytym lądem. Ale idę, brnę, słucham dalej, jak idiota, szaleniec!


Ola – Lepszy Świat
Chyba jednak gorszy. Sto trzydzieści osiem dorastających dziewczynek ma taką samą barwę głosu jak Ola, i w ogóle, są w całości takie same jak Ola, czyli żadne, więc śpiewają tylko przy ognisku. Ta Ola postanowiła nagrać piosenkę, albo ktoś za nią zdecydował. Słabiutkie. 

Po deszczu wyjdzie słońce.
Nie wierzysz? - To takie proste!
Rozum mówi ''nie'', Tobą znów kieruje serce!
Po deszczu śladu nie będzie.
Nie wierzysz? - Unieś ręce!
Rozum mówi ''nie'', zimnej kropli nigdy więcej!

Niby optymistyczny tekst, a śpiewa, jakby była najsmutniejszą dziewczynką świata, smutniejszą niż Jula.


Ewa Jach – Przed nami
… nie ma żadnej przyszłości. Ani żadnej przeszłości za nami, na szczęście.


A.D.I. – Wiem, że
Kiedy wpisuję w Google „A.D.I.”, wyskakuje Acceptable Daily Intake, czyli „dopuszczalne dzienne spożycie, wskaźnik określający maksymalną ilość substancji, która zgodnie z aktualnym stanem wiedzy może być przez człowieka pobierana codziennie z żywnością przez całe życie prawdopodobnie bez negatywnych skutków dla zdrowia” (Wikipedia).
Takich ciekawych rzeczy się dowiaduję dzięki tej płytce!
 „Wiem, że” mój wskaźnik ADI w stosunku do słuchania A.D.I. na dzisiaj i na wieki wieków jest już wyczerpany. Nawet nie wiem co to jest. Chyba pop rock, chociaż pop rock pop rockowi nierówny.


Joko – budzi się noc
NIE MAM PYTAŃ! Pierwsze dźwięki – przerażenie. Musicie to zobaczyć i posłuchać! Czy to jest teledysk? Czy jakaś kpina? WordArt na najwyższym poziomie. Wsłuchajcie się dobrze: „Beściebie nie ma mnie, beściebie jest mi źle!”



Looking4 – Czekając na więcej
4 now, this is 2 much 4 me. Śpiewający chłopiec/chłopcy, czekający na więcej.


Kasia Gomoła – Jak chcesz
Nie chcę.


Aleksandra Dźwigała „Alex” – Jak Lew
Kolejna smutna dziewczynka spadająca na dno, bo „życie daje jej w kość i patrzy w nie-boooo, nie-booo, a łzy nieustannie lecąąąąąąą” (nie wiem jak u Alex, ale moje łzy płyną, a nie lecą). Nie poddawaj się, Alex, walcz jak lew! Jak lew Alex z „Madagaskaru”! Ksywa piosenkarki: Alex. Tytuł piosenki: Jak Lew. Przypadek? To nie może być przypadek! Czekam teraz na piosenkarkę o ksywie Julian, śpiewającą piosenkę pt. „Teraz prędkoooooo, zanim dotrze do naaas, że to bez-see-nsuuuu!”




Aspidistra ft. Maciek Pintscher – Noc nie kończy dnia
Tutaj mamy do omówienia dwie sprawy.
Sprawa pierwsza: Aspidistra. Brzmi jak nazwa jakiejś nieodkrytej planety. Ktoś chciał mieć bardzo intrygującą nazwę zespołu, a wyszło na to, że jest „byliną z rodziny szparagowatych, dawniej klasyfikowaną do konwaliowatych, myszopłochowatych, jeszcze dawniej do liliowatych” (Wikipedia). Wciąż poszerzam swoją wiedzę, tym z zakresu botaniki, dzięki tej płytce, która nie powinna nazywać się „100 % po polsku”, ale „+ 100 dla wiedzy zbytecznej, którą pochwalisz się podczas randki aby przerwać krępującą ciszę”. 
Wyobrażacie sobie?:
- Pachniesz konwaliowato niczym aspidistra…

Sprawa druga: Noc nie kończy dnia – to ci nowość. Dziś w programie TAK czy NIETAK sonda: Czy noc nie kończy dnia? Zapraszam do dyskusji na ten temat w komentarzach pod postem!

Szkoda, że piosenka bardzo taka sobie, z wyśpiewanym milion razy zwrotem „Właśnie spełnia się lato z moich snów”. Maciek Pintscher ma dobry głos atrakcyjnego mężczyzny. Zwrotka nawet mi się spodobała, fajnie buja, przyjemnie się słucha, ale refren? Wszystko niszczy.

Aleksandra Pęczek – Nieosiągalny
Piękny, ciepły głos, byłam pewna, że już gdzieś ją słyszałam. Tak, ta słodka dziewczyna występowała w Must be the Music. Ma potencjał. Jest dobra. Lepsza niż Joko, niż Ola, niż Kasia Gomoła. Dużo lepsza. Delikatna, spokojna. Utwór wyróżnia się spośród innych, błyszczy jakimś tam blaskiem, więc spojrzałam do książeczki dołączonej do albumu, żeby zobaczyć, czy Aleksandra tworzy sama, czy ktoś ją wspiera. I proszę, written by Mrozu między innymi.




Goście – Mamy w sobie ogień
Nie macie w sobie ognia. Nie grajcie rocka.


Off Kultura – Znikam
Byli w Teleexpressie. Lekki rock. Przyjemny wokal, przyjemna plumkająca gitara, tekst o niczym.


Nika – Historia życiem pisana
Chyba nie żyłaś.


Sylvia & Robgitarnik – Ty i mój sen
„Właśnie wstaje nowy dzień, twój czuły wzrok już otula mnie”… a u mnie już popołudnie.


Strefa Zero – Wieczny maj
Już miałam kąśliwie pisać, że o maju może śpiewać tylko Kora, ale ugryzłam się w język. Strefa Zero to granie bardzo przyjemne, pozytywne i wpadające w ucho, chętnie posłuchałabym wokalistki Kasi Czarneckiej z zespołem na żywo, np. we wrocławskim klubie Strefa Zero ;) delikatny rock.

Wolny Band – Robię tak
Daniel Moszczyński – sto procent pewności, że już gdzieś słyszałam to nazwisko... Oczywiście, że tak! Moszczyński Pietsch & Bibobit "Plotka", polecam ;) Natomiast tutaj mamy utwór "Robię tak". 
O rany, ucieszyłam się bardzo z tego utworu, z tekstu, z klipu, idealne po prostu, mój numer jeden na „100 % po polsku”. Do tej pory nie wiedziałam, czego szukam na tym albumie, ale teraz już wiem: szukałam właśnie tego! Tak mi się humor poprawił, że już nie mam ochoty słuchać kolejnych utworów. Będziecie wiedzieć o co mi chodzi, sprawdźcie koniecznie i dajcie znać, co myślicie (jeśli w ogóle tu jesteście… jesteście? Jesteś?):

„Śpiewam, bo tutaj refren jest!”. Mega! Jeden z niewielu numerów na tej płycie, który mogę potraktować na poważnie, mimo że wcale poważny nie jest. Co go różni od pozostałych w kwestii (nie)poważności? Premedytacja.


Bloo – Tonę i wiem
Tonę i wiem, że tonie wszystko. To wszystko. Disko polo? Bez sensu.

Bartosz Jagielski – Ile razy mam przepraszać
Jeszcze raz, i jeszcze raz. Poproczek.

Arek Malinowski – sama w ogniu
Kurcze, no żeby tak wszystko na jedno kopyto?

Mariusz Wawrzyńczyk – Jedyny raz
Kolejne kopytko do kolekcji

Filip Moniuszko – Zachłannie
Głos jest, pora jeszcze napisać dobre utwory.


Tyle na dziś. :)