wtorek, 29 grudnia 2015

Płyta: Peter J. Birch, The Shore up in the Sky

Peter J. Birch to taki pan, który w gęstej brodzie nosi jelenia i ptasie gniazdo, jak sugeruje okładka jego nowego albumu „The Shore Up In The Sky”, mającego premierę pod koniec 2015 roku. Na okładce jest tyle wszystkiego, że nie zdziwiłabym się, gdyby wśród przedstawionych tu latających ryb, słońca-cytryny, kwiatków-oczu i kolorowej rzeki z piór przechadzałyby się Słonie Salvadora Dalego. Grafika jak najbardziej na plus.

Peter. J. Birch, czyli Piotr Brzeziński pochodzący z Wołowa (dolnośląskie), oprócz brody ma także gitarę i charakterystyczny, bardzo męski wokal. „The Shore Up In The Sky” to jego trzecia płyta, którą nagrał z muzykami z zespołu Two Timer. Nagrali na setkę, czyli że wszyscy muzycy grają jednocześnie w studio. Wydaje mi się, że jest to trudne, wymaga niesamowitego zgrania i uwagi, ale efekt końcowy i klimat jest nie do przecenienia.

Opisując krótko klimat albumu „The Shore Up In The Sky”, można rzucić trzy hasła: rock,  troszkę folku, country. Na płytę składa się 11 utworów.

Otwierające Wake up Louisiana! – żywiołowy rock’n’roll, mocny wstęp, ale już, już zaraz zwolnimy tempo przy…

Gallants – spokojnej balladzie z przyjemnie rzężącą gitarą i pięknymi, pięknymi chórkowymi górami! Plus za bardzo przyjemny klip przedstawiający relację Piotra Brzezińskiego z chyba jego najlepszym przyjacielem – własnym bratem. Polecam sprawdzić.

Self-Identity State of Mind – coś dla fanów Arctic Monkeys. Nawet wokal Brzezińskiego brzmi w tym utworze podobnie do AM, choć końcówka utworu to już trochę Foo Fighters, Pearl Jam itd. Co nie znaczy, że źle. Dobrze!

Memphis Blues – w tej balladzie country pierwsze skrzypce gra harmonijka ustna. Do nucenia. Memphis… oh oh oh, Memhis… hey hey hey!

Black Tombstone – wyobraźcie sobie Johnny’ego Casha i Carter Family. Dodajcie brodę wokaliście i odejmijcie czarny garnitur. Macie Petera J. Bircha w piosence Black Tombstone!

New Prince – ballada-tło do romantycznej kolacji i takichże spojrzeń w oczy

Old Fashioned Hollywood – patrz: Black Tombstone + urocze chórki choo-wop, choo-wop i sentymentalna wstawka smyczkowa

I’ve got this train – wyobraźcie sobie Clinta Eastwooda w starszych westernach. Gdyby znał wtedy Petera J. Bircha, na pewno nuciłby sobie ten utwór, alby się wkręcić w klimat filmu. Ciekawe, czy autor komponując miał na uwadze Ride this train J. Casha? Albo nawet Folsom Prison Blues, zaczynający się słowami „I hear the train a comin'”?

Everyday Chances – i znów harmonijka

Ownbackyard – a tu także spojrzeniowo-romantycznie

The Shore Up In The Sky – tytułowy utwór. Szkoda, że umieszczony na samym końcu, bo jak dla mnie najlepszy. Całą jesień słuchałam go w samochodzie. Jakoś tak pasuje mi do podróżowania. Nastrojowy, spokojny, współgra z szarugą za oknem samochodu. Z czerwnononiebieskim zachodem słońca podczas powrotu z pracy też. Kwintesencja dobrego smaku, delikatności i dowód, że wystarczy gitara akustyczna i umiejętności wokalne, żeby wzbudzić ogromne emocje. Bo ten utwór nieraz mnie wzruszył, co zresztą za kółkiem nie jest zbyt bezpieczne, ale olać. Po tych kilku minutach muzycznej błogości następuje chwila ciszy, a potem zaczyna się kończące płytę łubu-dubu, czyli taka dodatkowa instrumentalna wstawka, trochę niespójna z resztą płyty, ale niech będzie.


The Shore Up In The Sky to moja płyta numer jeden na jesień 2015. Pewnie wciąż by tkwiła w odtwarzaczu CD w moim aucie, gdyby nie fakt, że auto musiałam odstawić na warsztat, gdyż z końcem roku odmówiło posługi. Jeszcze by mi mechanik dziabnął płytkę i potem utrzymywał, że „żadnej płyty nie było!”. Hoho, hehe, nie. Chociaż… może dobrze by było. Zawsze to jedna owieczka więcej w stadzie fanów Petera J Których jak najwięcej powinno być.

Peter J. Birch, The Shore Up in the Sky, Borówka Music / Gusstaff Records, 2015