poniedziałek, 26 marca 2012

Urodziny Rastamamy w Alive (Gradu Minimo, Non Stop, Mazari) 24.03.2012


24.03.2012 we wrocławskim klubie Alive dzięki projektowi Gradu Minimo po raz kolejny przekonałam się, że nie warto się zamykać na muzykę, słuchając jednego określonego gatunku. Nieco się zdziwiłam, kiedy na scenę wyszedł basista, a za nim, zamiast reszty zespołu, pojawił się facet przy sprzęcie elektronicznym. Zapowiadało się ciekawie, i muszę przyznać, że się pozytywnie zaskoczyłam. Takiego zróżnicowanego grania się nie spodziewałam.

Gradu Minimo to muzyka, w której pierwsze skrzypce grają mocne duby i bas, wwiercające się w uszy i mózg i porywające do nieokiełznanych ruchów. Słychać w tym elementy reggae i dubstepu, do którego nie potrafię się przekonać, ale w tym wykonaniu zabrzmiał nawet nieźle. Wielkie zaskoczenie, a przy tym jest to muzyka do tańczenia, co pokazały osoby oddające się muzycznej uczcie pod sceną. W kilku utworach pojawił się wokal Rastamamy (Mazari), która obchodziła wczoraj urodziny. Cały koncert w Alive odbył się zresztą pod hasłem „Urodziny Rastamamy”.

Non Stop (źródło: www.nonstop.art.pl)
Po 22 na scenę wyszedł punk rockowy zespół Non Stop, rodem częściowo z Kobierzyc. Charyzmatyczny wokalista, Łukasz „Kazik” Kazimierzak od początku złapał dobry kontakt z publicznością, stawiając na pełny luz. Zdaje się, że większość osób przybyłych na koncert to znajomi zespołu, znajomi znajomych oraz reprezentacja Kobierzyc, ale przecież nic w tym złego. Koncert miał charakter kameralny, ma to swoje plusy. Tym bardziej, że zespół nie odstawił żadnej fuszerki i zagrał naprawdę porywająco. Utwory z  wydanej na początku tego roku epki, np. Korporacja wolności słowa, Piwo Tesco mieszały się ze starszymi kawałkami (zespół istnieje z przerwami od 2002 roku), jak np. Manipulacja. Prosty, wpadający w ucho punk, teksty o życiu i polityce, wokal wpasowujący się w tę estetykę, fajna atmosfera pod sceną. Podobał mi się utwór ze wstawkami reggae – pogo mieszało się ze spokojniejszym tańczeniem. Zespół przygotował dla zainteresowanych przypinki ze swoim logo oraz konkurs „kto pierwszy ten lepszy”, w którym nagrodami były jeszcze cieplutkie płyty Korporacja wolności słowa. Podczas koncertu zostało także zaśpiewane „Sto lat” dla solenizantki – Rastamamy.
Strony www zespołu: 

O występie Mazari niestety nie napiszę, nie mogłam na nim zostać. Ale już Gradu Minimo i Non Stop w jednym dniu i na jednej scenie pokazuje, że wspólne koncerty zespołów grających zupełnie różną muzykę nie są złym pomysłem. Oba składy zostały odebrane bardzo pozytywnie, a publiczność była przecież ta sama. 

Recenzja opublikowana na portalu WSA.org.pl

sobota, 24 marca 2012

"Drzwi do piekła", Maria Nurowska, Znak, 2012.


Jakbyś się zachowała, będąc młodą, zdrową, wykształconą pisarką, mężatką kochającą swojego męża? Biorąc jednak pod uwagę, że ten mąż Cię zdradza, a Ty o tym wiesz, i na to pozwalasz, wręcz sama go do tego popychasz...

Biorąc pod uwagę również jeden mankament: mąż uważa Cię za zakompleksioną pisarkę drugiego rzędu. I przede wszystkim, biorąc pod uwagę to, że zakochałaś się w intelekcie ukochanego, a w jego ciele niestety nie. Seks z nim jest przykrym obowiązkiem, pragniesz być przy nim, a jednocześnie czujesz niechęć i obrzydzenie. Stąd ta gra w dozwolone, kontrolowane zdrady. Czy pierwsze, co Ci przyszło na myśl, to rozwód? Tak, najprostsze rozwiązanie dla dogorywającego małżeństwa. Jednak Daria z Edwardem mimo wszystko nie mogą żyć bez siebie. Z sobą też nie! Razem ciężko żyć, osobno źle, śpiewała swego czasu Urszula. A zatem… jeden strzał w plecy i jedno z nich nie żyje. 


Daria trafia do Zakładu Karnego dla Kobiet w Kowańcu. Za zabójstwo męża dostaje 12 lat. Tutaj historia mogłaby się kończyć, co się może dziać w babskim więzieniu… Bród, przekleństwa, depresje, praca, pasiaki. Jednak czasem człowiek musi upaść na samo dno, żeby usłyszeć pukanie od spodu. 

Daria Tarnowska w pierwszych dniach odsiadki przeżywa psychiczne i fizyczne katusze, szczególnie ze strony otyłej, rubasznej lesbijki Agaty, z którą dzieli celę. Daria postanawia milczeć, nie mówić nic o sobie, ale też pokazać, że nie pozwoli się poniżyć. Nie chce być „frajerką”, jak nazywane są więźniarki, które od początku nie potrafiły postawić na swoim i pokazać, że będą grały wysoką rangę wśród oskarżonych. Jeżeli ocenią cię na frajerkę, będziesz musiała stale płacić – tymi słowami ostrzega Darię jej pani wychowawca – Iza. Okazuje się to być ostrzeżeniem na miarę złota. Daria dobrze zdaje sobie sprawę, że gdyby nie Iza, schamiałaby, zginęłaby w tym więzieniu. Ale los i dobre chęci Izy sprawiają, że Daria odnajduje swoje miejsce za kratami. Jest to biblioteka, w której ma pracować. Przy okazji coraz więcej więźniarek rozpoznaje w Darii znaną pisarkę i osobę, która wie więcej. Zyskuje sobie respekt, nawet ze strażniczkami jest na ty, tak samo jak z Izą.
            
Maria Nurowska stworzyła bohaterkę, która jest w swoim życiu zagubiona. Jedyną osobą, przed którą potrafiła się otworzyć, z którą lubiła rozmawiać, był jej mąż. A w więzieniu to ona staje się spowiednikiem cudzych problemów. Więźniarki lgną do rozmowy z nią, mają potrzebę opowiedzenia tej kobiecie ich własnych historii, historii strasznych, bo przecież przestępstw. Więzienie stanowi dla Darii swego rodzaju czyściec: powoli odkrywa własną wartość, której nie znała za życia męża. 

Trudno stwierdzić, czy Daria jest bohaterką pozytywną. Nie potrafię powiedzieć, czy ją polubiłam. W końcu przy zdrowych zmysłach pociągnęła za spust. Na pewno jej historia, w której wydarzenia z więzienia przeplatają się z opowieścią o jej małżeństwie, począwszy od poznania przyszłego męża aż do chwili zabójstwa, budzi współczucie. Wiele razy zastanawiałam się, tak samo jak wychowawca Iza, czy nie łatwiej byłoby się rozwieść? Jednak z biegiem czasu rozumiałam jej postawę. Mimo że czasu na zapoznanie się z bohaterką było niewiele – książka nie ma podziału na rozdziały, dlatego czyta się ją jednym tchem. Drzwi do piekła przypomina mi nieco Skazanych na Shawshank (mówię tu o filmie, książki nie czytałam). W książce Nurowskiej, tak jak i w ww. filmie, biblioteka odgrywa ważną rolę. Jest miejscem, gdzie więzienna wegetacja ucieka od rutyny i bólu codzienności, a książka i literatura sprawiają, że więźniarki dostrzegają w życiu coś więcej niż tylko poniżanie drugiej osoby.

Jest to opowieść o przemianie, o życiu za kratami, które paradoksalnie okazało się lepsze od życia w zniewoleniu miłości. O sile, jaką kobieta potrafi z siebie wykrzesać w obliczu zagrożenia. Nie jest to lektura lekka i łatwa w odbiorze, ale właśnie tego potrzebowałam: chwili skupienia i mocnej historii bez lukru.


Recenzja opublikowana na portalu kobieta20.pl

piątek, 23 marca 2012

Indios Bravos w Alibi, Wrocław, 16.03.2012

Źródło: www.indiosbravos.com
Do Indios Bravos mam szczególny sentyment. Jest to jeden z pierwszych zespołów reggae, które zaczęłam słuchać. Swego czasu utwór Pom pom zajmował pierwsze miejsce w mojej prywatnej liście przebojów i przez długi, długi czas z niego nie schodził. Słuchałam aż do znudzenia. Przypadło mi do gustu to proste reggae z ciekawym wstawkami gitarowymi Piotra Banacha i nieskomplikowanymi tekstami. Nie miałam jeszcze okazji być na ich koncercie, dlatego bardzo się ucieszyłam, że zawitali do Wrocławia. Pierwsze wiosenne dni w tym roku i od razu taki zastrzyk energii i słońca dzięki Indios Bravos!

Już o 19 pod sceną pojawili się pierwsi fani, a z minuty na minutę ich przybywało. Cierpliwie czekaliśmy na przybycie zespołu, umilała nam to muzyka Indios Bravos płynąca z głośników. Po 20, kiedy na scenę wyszedł Piotr Banach, Gutek i cała reszta, zostali przywitani przez publiczność zajmującą cały parkiet. I już od pierwszych dźwięków piosenki Sign wszyscy się świetnie bawili, mimo że pod sceną był spory ścisk. Trochę drażniły mnie osoby, które na parkiet przyszły z piwem w ręku. Jak tu tańczyć, narażając się na to, że twoje ubranie zaraz będzie mokre… 

W trakcie koncertu utwory skoczne i szybkie, np. Wolna wola, Sign, Zabiorę cię, mieszały się ze spokojniejszymi, takimi jak Ściana, Wu-wei, Nierytmiczny me how czy znakomitym Czas spełnienia. Dwie ostatnie zostały zagrane na bis i zaśpiewane wspólnie z publicznością. Uważam, że Czas spełnienia jest jednym z najlepszych polskich utworów (jeśli chodzi o tekst). Warto posłuchać go w wykonaniu Grass i Hey, jednak moim zdaniem właśnie Indios Bravos wykonuje go najlepiej. Nie twierdzę tak dlatego, że wolę reggae. Kasia Nosowska jest dla mnie naprawdę wybitną artystką. Jednak właśnie w wykonaniu Gutka Czas spełniania zyskuje to „coś”, czego zabrakło mi w innych wersjach. A gest, który wykonała publiczność przy słowach Więc spleć palce z moimi palcami i chodź, prowadź i daj się prowadzić, tam gdzie czeka nas czas, dobry czas spełnienia, sprawił, że poczułam z tymi wszystkimi ludźmi jakąś jedność… No cóż, czasem wystarczy jednoczesne wyciągniecie rąk w stronę sceny, abym się wzruszyła :) Sporo było piosenek z nowej płyty, zagrali także utwór Drogi, od którego zaczęła się przygoda Indios Bravos; jest to ich pierwsza piosenka. 

Jak się okazało, marzec można uznawać za miesiąc Indios Bravos. Chłopaki podzielili się z nami informacją, że zarówno Piotr Banach, jak i Gutek obchodzą w tym miesiącu urodziny. Wywołało to burzę oklasków, jednak kiedy ktoś zaczął śpiewać Sto lat, już zaczęły brzmieć dźwięki kolejnej piosenki. Osobą, która zadbała o kontakt z publicznością, był Piotr Banach, lider zespołu, grający na gitarze i instrumentach klawiszowych. Piotr Gutek Gutkowski, wokalista, był raczej oszczędny w słowach, ale jego uśmiech i zapewnienie Uwielbiamy u was grać, Wrocław! w zupełności wystarczyło, aby zjednał sobie wrocławskich fanów reggae, nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz. Fani nie zawiedli, zespół również – ku mojej uciesze bisowali chyba 3 razy :)

Recenzja opublikowana na portalu WSA.org.pl

czwartek, 15 marca 2012

„Smycz”, reż. Natalia Korczakowska, Teatr Polski we Wrocławiu.

Owacje na stojąco dla Bartosza Porczyka, jedynego aktora grającego w Smyczy. Skąd tytuł? Inspiracją była piosenka Maanamu właśnie o tytule Smycz. Radzę posłuchać.

Smycz oparta jest na tekstach piosenek, między innymi Lady Pank, Marka Grechuty, Łony, Myslovitz. Między utworami pojawiają się monologi człowieka uzależnionego, konsumenta, spragnionego miłości. Bartosz Porczyk wciela się w rolę Pana Maximum (praca, praca, praca), księdza opowiadającego podniosłym tonem o befsztyku (sic!), prostytutki na niebotycznych obcasach, nastolatka zmierzającego w klapkach na imprezę czy chłopaka kupującego swojej ukochanej prezent. We wszystkich wcieleniach Bartosz Porczyk jest rewelacyjny. Kunszt i wielki, wielki talent! W każdym utworze modelował głos nieco inaczej, a każda postać wymagała od niego przeistoczenia się z jednej skrajności w drugą. Niesamowita kontrola ciała i głosu. Umiejętności aktorskie, wokalne, taneczne – rewelacja. Kilka razy z niedowierzaniem kiwałam głową i otwierałam szeroko oczy ze zdumienia. Wszystko to w towarzystwie kontrabasu, perkusji, saksofonu… 

   Bartosz Porczyk zdumiewał, przerażał, rozśmieszał, prowokował, ujawniał publiczności całą prawdę o współczesnym człowieku. Mimo że wiele razy widownia wybuchała śmiechem, ciężko było się nie zorientować, że śmiejemy się z… samych siebie. Najbardziej zapamiętałam moment, w którym ten śmiech momentalnie przerodził się w łzy, i w niedowierzanie, z czego ja się właściwie śmiałam? Przecież to jest tragiczne! No właśnie. To, co wewnątrz wydaje się tragiczne, na zewnątrz jest tylko śmieszne…Dawno nie przeżyłam takiej gry na emocjach. Plusem była także interakcja z publicznością, jaką wprowadził Artysta. Zwracał się bezpośrednio do nas ("Ale się spociłem"; "Zdaje się, że jesteśmy w teatrze!").

"A my tak łatwopalni
biegniemy w ogień 
by mocniej żyć"

Zniewolenie przez pracę, seks, pieniądze, miłość. Znasz to skądś? Mama mi powiedziała, że urodziłem się z owiniętą wokół szyi pępowiną. A podobno rodzimy się wolni... Czy będąc na tej smyczy, pozostaje jeszcze jakieś Życie, jakieś Ja?

Dla mnie Bartosz Porczyk nie jest jedynie zwycięzcą XXVII Przeglądu Piosenki Aktorskiej (2006 r.). Jest zwycięzcą całkowitym. Co za aktor, co za przekaz. Bartosz Porczyk zawsze, zawsze, zawsze.

Polecam po stokroć skrót utworów, ale tutaj to naprawdę nic w porównaniu z tym, co działo się na scenie. 

poniedziałek, 5 marca 2012

Marika & Spokoarmia, klub Łykend, Wrocław, 4.03.2012


źródło: www.myspace.com/marika
Z ręką na sercu po wczorajszym koncercie stwierdzam, że na polskiej scenie reggae jest miejsce dla kobiet, a póki co na jego podium bezkonkurencyjnie wskakuje Marika. I chyba trudno będzie ją komukolwiek zastąpić. 

Szłam na ten koncert z mieszanymi uczuciami. Jak chyba większość, pierwszymi utworami, które poznałam z repertuaru Mariki, były Moje serce i Siła ognia. Te dwie piosenki budzą we mnie miłe wspomnienia, mam do nich sentyment. Jednak jej płyta Put Your Shoes On/Off z 2010 r. nie budziła już we mnie takich emocji. Owszem, przyjemnie się jej słuchało, a kilka kawałków było naprawdę chwytliwych. Już od pierwszego odsłuchania zostałam fanką piosenki Filifionka, jak chyba większość dziewczyn ;) Miałam jednak wrażenie, że płyta jest nieco przekombinowana, a Marika nie pokazała na niej wszystkiego, na co ją stać wokalnie. I bardzo, bardzo się cieszę, że miałam okazję skonfrontować wczoraj studyjne nagrania z muzyką na żywo. Na koncertach zauważasz to, czego przy słuchaniu płyty nie jesteś w stanie dojrzeć. Już sama obecność artysty na scenie, kilka metrów od Ciebie, jest zastrzykiem radości. 

Marika wyszła na scenę i… od razu porwała publiczność. Jak na ten niezbyt duży klub, ludzi było naprawdę sporo, a już od pierwszej piosenki pod sceną zrobiło się tłoczno, i tak zostało do samego końca. Uśmiechnięci, kolorowo ubrani ludzie zaczęli bujać się w rytm około-reggae’owych klimatów. Marika ze sceny uśmiechała się do nas, a my do niej. Wiadomo, uśmiech rodzi uśmiech! Już podczas jednego z pierwszych utworów spojrzałam na koleżankę unosząc kciuki w górę. „Jest dobrze” – mówiła jej mina. Podobało się, nie tylko nam, ale chyba wszystkim zgromadzonym w Łykendzie. Bo czy Marika, z tym uśmiechem od ucha do ucha, luzem, wdziękiem, urodą, i oczywiście talentem, może się komukolwiek nie podobać? Zresztą, cała Spokoarmia prezentowała się na scenie świetnie. Dready, kolorowe ubrania, uśmiechy, w połączeniu z profesjonalizmem dały naprawdę przyjemny dla oka i ucha efekt. Widać, że Marika ma świetny kontakt z zespołem, tak samo jak z publicznością. Zagadywała nas, śmiała się, tańczyła. Co mnie pozytywnie zaskoczyło, ludzie znali teksty piosenek, zatem Marika miała bardzo liczny chórek w postaci fanów i fanek pod sceną. Na wspólnym zaśpiewaniu Siły ognia czy Mojego serca się nie skończyło, na nuceniu refrenów też nie. Sporo osób znało całe teksty, zarówno starszych piosenek, jak i nowszych z płyty Put your shoes On/Off. Bardzo mnie to ucieszyło, bo wspólny śpiew zmniejsza dystans między ludźmi.

Marika wykonaniami na żywo zupełnie mnie kupiła. Wiele rozbudowanych aranżacji, różniących się od studyjnych nagrań. Kilka dobrych coverów, m.in. Hey sexy lady z repertuaru Shaggy’ego. I wokal, wokal przede wszystkim. Marika w nieco soulowym utworze Wierzę w cuda. Marika w funkowym Masz to. Marika piszcząca, Marika nawijająca, Marika na freestyle’u. Odnalazła się w każdym wydaniu, trudno stwierdzić, które z nich było najlepsze. Kiedy usłyszeliśmy, że przed nami już ostatni utwór, ze strony parkietu rozległo się głośne „Nie!!!”, i oczywiście nie pozwoliliśmy jej zejść ze sceny bez bisu. A na bis poszła świetna piosenka, której nie ma chyba na żadnej płycie. Każda zwrotka opisywała konkretnego muzyka ze Spokoarmii, przerywana rytmicznym reggae i oklaskami publiki. To było coś!   

Gdzieś wyczytałam, że Marika nie ma wykształcenia muzycznego. Może to i dobrze, dzięki temu nie śpiewa z wyuczoną manierą, za to robi z głosem co chce, bawi się nim, śpiewa na różne sposoby. Moje serce jest pełne miłości do muzyki, którą tworzy Marika z zespołem!

Mocne strony: No, moja Towarzyszka M. oczywiście! :) I piękna, piękna Marika.
Słabe strony: tańczący, bardzo podchmielony osobnik płci męskiej wymachujący rękami i puszką z piwem wśród kulturalnie bawiących się regałowców.