wtorek, 28 maja 2013

Książka: Marcin Szczygielski „Furie i inne groteski”, 2011

Szczygielskiego mogę czytać dzień w dzień, książka po książce; nie sądzę, żeby mi się znudził. Wprawdzie w każdej jego dotychczas przeczytanej przeze mnie książce pojawia się wątek homoseksualny, ale idzie się do tego przyzwyczaić. Zastanawiam się tylko, czy praktykuje to też w książkach dla dzieci i młodzieży… Muszę sprawdzić, mam nadzieję, że niedługo będę miała ku temu okazję.

„Furie i inne groteski” to trzy scenariusze. Dotąd czytałam tylko powieści Szczygielskiego, więc miałam szansę sprawdzić, czy w książkach stanowiących jedynie dialogi, autor jest równie dobry. Nie mam wątpliwości, jest świetny. Jeśli we Wrocławiu będą grali „Furie”, „Wydmuszkę” bądź „Berek czyli Upiór w moherze”, to kupuję bilety do teatru w ilości osiem i zabieram ze sobą przyjaciół.

Ten zbiór powinien się według mnie nazywać „Berek i inne groteski” lub „Wydmuszka i inne groteski”. Według mnie „Furie” to najsłabszy z tych trzech scenariusz. Tzn. słaby i tak nie jest, bo wszystko, co pisze Szczygielski jest według mnie dobre, ale w porównaniu z rewelacyjnym „Berkiem” i prześmieszną „Wydmuszką” jest trochę nijaki.

„Berek, czyli Upiór w moherze” został napisany na podstawie książki „Berek”. Było to moje pierwsze spotkanie z literaturą tego autora, i to właśnie podczas tej lektury zauroczyłam się bezpośredniością i poczuciem humoru pisarza. Książka jest według mnie świetna, a przeczytanie jej w formie scenariusza jeszcze bardziej obudziło wodze fantazji, bo wyobraziłam sobie, że siedzę w teatrze i patrzę na Pawła Małaszyńskiego, który w „Berku” gra głównego bohatera. Kurcze, no niechże zagrają to we Wrocławiu! Jeśli chodzi o „Berek”, recenzowałam już tę powieść TUTAJ, jeśli ktoś ma ochotę poznać więcej szczegółów.

„Wydmuszka” z kolei jest bardzo bliska mojemu sercu, ponieważ akcja toczy się w bibliotece, a bohaterką jest bibliotekarka Halina – szara myszka (czyli zupełne przeciwieństwo mnie;). Pracuje w bibliotece, do której pies z kulawą nogą nie zagląda (zupełne przeciwieństwo mojego miejsca pracy :D). Jedyną osobą, z którą rozmawia, jest jej mama, z którą mieszka. To, że widzą się codziennie po pracy, nie znaczy, że nie kontaktują się ze sobą w ciągu dnia. Halina co chwilę podnosi słuchawkę telefonu w bibliotece, mówiąc „tak, mama?”. Rozmowy Haliny z mamą są tak groteskowe, że… ach, przeczytajcie fragment: 

„Tak, mama. Jak to skąd? Nikt inny tu nie dzwoni. Jadłam. Ciepło. Zapięta. Będę. Uważam. Dobrze się czuję. Nie, nie otwieram okna. Tak, wiem, że przeciągi. Nie, nie chodziłam po deszczu. Tak, wiem, że pada. Muszę kończyć. Nie, nie lekceważę cię. Bardzo mnie interesuje, co masz do powiedzenia. Tak, kocham cię. Tak, przejmuję się tobą. Nie, na pewno cię nie zostawię. Zadzwonię. Całuję. Pa. Pa, pa. No, odłóż słuchawkę. Nie, ty pierwsza odłóż”

I tak dalej, i tak dalej. Dla mnie fenomenalne! Pewnego dnia do biblioteki przychodzi Roksana. W sztuce gra ją m. in. Joanna Liszowska, więc wyobraźcie sobie, jaka temperamentna babka. Rozpoczyna się fascynująca znajomość Haliny i Roksany, ich rozmowy nie raz doprowadziły mnie do śmiechu.

Szczygielski w swojej literaturze pod postacią zabawnych sytuacji przemyca nieraz brutalną rzeczywistość, mówi o „polactwie”, o relacjach międzyludzkich. Jego bohaterowie są często przerysowani – skrajna katoliczka, skrajnie nudna bibliotekarka, wszyscy „skrajni”. Nie wszystkim może się podobać, że kreuje bohaterów homoseksualnych. Nie wszystkim może się podobać, że jego książki wydawane są przez jego partnera – Tomasza Raczka. A mnie się to wszystko podoba : )

„Furie i inne groteski” dostałam w prezencie urodzinowym od Izy – dzięki babko! 

poniedziałek, 27 maja 2013

Jestem!

Jestem w tyle. Z czytaniem, z recenzjami, ze wszystkim. Nie pamiętam, kiedy byłam na koncercie! Nie recenzuję i nie chodzę na koncerty, zatem moja aktywność na blogu jest znikoma. Przyczyny są dwie, a nawet sto:
  • więcej pracuję. „Kariera” copywritera jest bardzo czasochłonna, ale spełniam się ;)
  • zaliczenia na studiach – gdyby tylko InDesign otwierał się w mniej niż 10 minut i chodził sprawniej, zakochałabym się w tym programie! Ale i tak jestem nim zauroczona. Jeszcze ponad miesiąc temu płakałam, że coś mi nie wychodzi, że nie dam rady zrobić czasopisma na zaliczenie. Po kilku dniach zaczęłam włączać program z coraz większą przyjemnością. Wystarczyło przywyknąć do tego, że klikam w ikonkę, następnie idę sobie zrobić herbatę, potem kilka przysiadów, ogarniam bałagan na biurku, włączam Fantana Mojaha i śpiewam, i potem z nadzieją zerkam w ekran, czy program był łaskaw się wreszcie włączyć. Cierpliwość się opłaciła. Po usłyszeniu, że odwaliłam "kawał dobrej roboty" z dumą spoglądam na stolik, gdzie leży moje pierwsze większe dziecko spłodzone z InDesignem. Oto i ono [werble...] czasopismo muzyKULTURY! [owacje]: 
    Kiedyś znajdziecie je w sklepach, a póki co tylko prototyp :D Nie zliczę godzin, które spędziłam wpatrując się w ekran, aby wszystko dopucować, i żeby jakoś to wyglądało. Po całym dniu siedzenia nad tym zwyczajnie nie miałam ochoty na blogowanie
  • Ćwiczę z Chodakowską! – serio, serio. Wszystkie skalpelomaniaczki i killeromaniaczki wiedzą, że na ćwiczenia trzeba poświęcić trochę czasu
  • Organizm się zbuntował – jeśli od sześciu miesięcy twój grafik zapełniają kolejne wizyty u lekarzy, a jedyne co od nich słyszysz to „no, dziwna sprawa”, „trzeba dalej badać”, „szczerze mówiąc to ja nie wiem co to jest”, to uwierz, że chęć podniecania się fabułą książki i ochota na wyjście na koncert spadają do zera
  • dodałabym do tego jeszcze pracę magisterską, ale kogo ja chcę oszukać, przecież nawet nie zaczęłam jej pisać

Ot taka prywata dzisiaj. Jutro wracam do recenzowania, bo mi tego brakuje, nawet jeśli nikt nie czyta. Ale Ty czytasz, c'nie? Więc jest dobrze. 

piątek, 3 maja 2013

"Kasia Bosacka cudnie chudnie. Żegnaj, pulpecie", Publicat, 2013

www.najlepszyprezent.pl

Trochę się w ostatnim czasie ulotniłam stąd, a to z powodu dwóch skrajności: pracy oraz lenistwa. W ciągu ostatnich trzech dni osiągnęłam już chyba szczyt tego drugiego. Taka majówka zimna, chmurna, durna i ponura, że nosa się nie chce za drzwi wystawiać. Do tego nerwicodepresja i gotowe – Hania cały dzień leży i ogląda serial, zaglądając od czasu do czasu do książek. Bynajmniej nie są to książki pomocne do napisania pracy magisterskiej, którą już kilka dni temu powinnam zacząć tworzyć. 

Niedawno przeczytałam jedną z najzabawniejszych biografii ever, a była to biografia Paula Newmana autorstwa Shawna Levy’ego. Dlaczego najzabawniejsza? Bo Paul Newman był niesamowitym żartownisiem! Moją recenzję można przeczytać w Gazecie Młodych, również w wersji elektronicznej. Jeśli ktoś ma ochotę, zapraszam, polecam po stokroć tę książkę, nie tylko fanom aktora: Paul Newman - Gazeta Młodych

Majówkowe lenistwo próbuję przezwyciężyć aktywnością fizyczną. Od kilku miesięcy co chwilę obijało mi się o uszy nazwisko pewnej osoby, dzięki której ponoć można odmienić swoje życie. Tak, tak, to Ewa Chodakowska. No to odmieniam swoje życie z Ewą od czterech dni. Pocę się, serce wali, zakwasy męczą, ale satysfakcja jak stąd do Laosu! Tego lata zaliczam dwa wesela, więc kilka centymetrów mniej w pasie będzie jak znalazł. Dodatkową motywacją jest książka. Tym razem nie Ewy Chodakowskiej, ale Katarzyny Bosackiej.

„Kasia Bosacka cudnie chudnie. Żegnaj pulpecie” to książka na jeden wieczór. Jedna z wielu, które mają zmotywować do odchudzania się, albo chociaż prowadzenia zdrowego stylu życia. Można obok niej przejść obojętnie, albo w końcu wziąć się w garść, aby za kilka tygodni lub miesięcy spojrzeć w lustro i krzyknąć: „O ja, to ja?!”. Właśnie tak mam zamiar zrobić.

Katarzyna Bosacka jest dziennikarką prasową i telewizyjną, autorką programów propagujących zdrowie. Kiedyś natknęłam się na jeden z odcinków, i od tej pory kupuję ketchupy składające się z pomidorów, a nie koncentratu pomidorowego. O niebo lepsze i zdrowsze. Moi znajomi już wiedzą, że gdy zaprasza się Hanię do domu, w lodówce trzeba mieć dobry ketchup, bo jestem ketchupożercą.

Kasia Bosacka na wstępie funduje czytelniczkom zastrzyk motywacji, przedstawiając tradycyjne wymówki: „nie mam czasu”, „nie stać mnie na to” i oczywiście „geny”. Srutki tutki Moje Drogie, to nie geny sprawiają, że pożeramy ciasta! Dziennikarka podpowiada, jak zacząć, proponuje zdrowe nawyki i opowiedzenie całemu światu, że od dzisiaj zamiast coli pijemy wodę. Namawia na dietę garstkową i aktywność fizyczną, dla motywacji opisując swój własny trening. Kto by pomyślał, że w tego typu książce poznam życiorys… Oprah Winfrey?! Po chwili nie miałam wątpliwości: przecież Ameryka chudnie i tyje z Oprah. Myślę, że autorka opisała diety znanej dziennikarki ku przestrodze – nie tykaj się „cudownych diet”! Przeczytamy także rady, jaki chleb, kasze, makaron, owoce, wodę czy mięso kupować. Słowem – wszystko, co w twojej lodówce powinno się znaleźć. Jest także rozdział „Herbata nie odchudza”. Jasne, że sama w sobie nie odchudza, ale nikt nie przekona mnie, zagorzałej fanki zielonej herbaty, że nie ma ona dobrego wpływu na przemianę materii. Sprawdziłam na sobie i polecam wszystkim, oczywiście zwykłą zieloną herbatę liściastą, a nie żadną „odchudzającą”, lub, o zgrozo, przeczyszczającą. Bardzo się cieszę z przepisów zamieszczonych na końcu książki. Nie są wyszukane, za to proste i szybkie do zrobienia, a składniki znajdziemy w każdym sklepie spożywczym. Mój ulubiony łosoś i filet z kurczaka będzie teraz mniej kaloryczny, jest radość :)

Niby w tej książce nie ma nic odkrywczego, ale sposób pisania Bosackiej (przy pomocy trzech redaktorek) bardzo mi odpowiada. Cięty język, dystans do siebie („jestem pulpetem”), opisywanie własnych treningów i złości do trenera – to serio motywuje. Wiadomo jak jest – kiedy czytamy książkę autorstwa kobiety, którą kojarzymy z telewizji jako panią przy kości, a nie wysportowaną sportsmenkę, na której widok mamy ochotę tylko westchnąć „rany… nigdy taka nie będę”, zaczynamy wierzyć, że wszystko jest możliwe. Czytamy książkę pulpeta i anonimowego żarłoka,  który na własnym przykładzie pokazuje, że warto wziąć się za siebie. Szkoda tylko, że w książce nie ma żadnego zdjęcia Katarzyny Bosackiej, ale z ciekawości któregoś dnia włączę telewizor i zobaczę, czy rzeczywiście tak „cudnie schudła”.

To, co mnie lekko odstraszyło, to opracowanie graficzne publikacji. Pstrokata okładka, a w środku grafiki, które według mnie są mało konsekwentne i nie pasują do siebie – raz są to wysokiej jakości zdjęcia pożywienia, raz komiksowe „pulpety”. Nie zauważyłam za to błędów stylistycznych czy ortograficznych, co często zdarza się w tego typu publikacjach.

Napisałam na wstępie, że to książka na jeden wieczór. Małe sprostowanie: przeczytasz w jeden wieczór, a będziesz do niej wracać kiedy tylko zechcesz – po przepisy lub aby sprawdzić, ile kalorii ma dane warzywo czy owoc.