piątek, 27 stycznia 2012

"Spacer po linie" ("Walk the line"), reż. James Mangold, 2005, w rolach głównych: Joaquin Phoenix , Reese Witherspoon

źródło: Filmweb.pl
Dziś chciałabym polecić film obfitujący w dobrą muzykę, opowiadający o człowieku, który potrafił podnieść się z dna i wykorzystać drugą szansę, jaką dostał od życia. Życia,  które przeżył pod piętnem tragedii, jaka spotkała jego rodzinę w dzieciństwie.

Johnny Cash (1932-2003) - to ten, co grał country i znał Elvisa Presleya, jak powiedziała moja mama. Nie będę pisać o nim i o jego twórczości, bo szczerze powiedziawszy, niezbyt wiele o niej wiem (jeszcze). Nie będę pisać, jak ważną postacią był w historii muzyki, choć z pewnością był! Chciałabym się skupić na jego życiu opowiedzianym w Spacerze po linie.

John był mocno związany ze swoim bratem, którego stracił w nieszczęśliwym wypadku, kiedy miał 12 lat. Surowy ojciec chłopców winił Johna za śmierć brata i właśnie ten fakt przesądził o późniejszym życiu piosenkarza. Johnny zdawał sobie sprawę, że jego starszy brat był tym lepszym dzieckiem, mądrzejszym i skazanym na sukces. A on dobry był tylko w muzyce – znał wszystkie piosenki ze śpiewnika swojej matki, słuchał radia zgadując nazwiska wykonawców. Nigdy nie zapomniał o swoim bracie i o żalu, jaki ma do niego ojciec. 

Dorosły Johnny ma żonę i dzieci, które musi utrzymać. Jednak początkowo źródłem jego zarobków nie jest muzyka. Chwyta się różnych prac, jednak w wolnych chwilach spotyka się z kolegami w celu wspólnego grania i tworzenia. Szczęśliwie Johnny z zespołem trafia któregoś dnia do wytwórni płytowej i rozpoczyna się jego kariera. 

Ubóstwiany przez fanki, stale w trasach koncertowych, zaczyna zaniedbywać swoją rodzinę. Poznaje piosenkarkę June Carter (Reese Witherspoon), miłość swojego życia. Wspólne koncertowanie często kończy się kłótniami, June zdaje się nie odwzajemniać jego uczucia. Johnny ucieka w alkohol i narkotyki, na scenie podczas koncertów jest coraz bardziej nieobecny, aż w końcu upada na samo dno.  Joaquin Phoenix znakomicie wcielił się w tę rolę, świetnie zaprezentował wybuchowość Johnny’ego na przemian z jego dobrocią oraz stopniowe tracenie kontaktu z rzeczywistością spowodowane narkotykami.

Dużą rolę w filmie odgrywa oczywiście muzyka: oprócz utworów Johnny’ego Casha i June Carter, pojawiają się tu postaci Roya Orbisona czy Elvisa Presleya. Co ważne, Phoenix i Witherspoon sami zaśpiewali wszystkie numery wykonywane na scenie. Nie chcę porównywać ich umiejętności wokalnych z talentem Casha, jednak poszło im naprawdę nieźle. A Reese Witherspoon w tym filmie jest wyjątkowo przekonująca i pełna wdzięku, może jest to zasługa przefarbowania włosów z blond na brąz i nie szczerzenia się w głupawym uśmiechu jak w Legalnej blondynce

June Carter musiała być wspaniałą osobą. Po kilku nieudanych małżeństwach trafiła na Casha, który na koncertach zataczał się, a w rozmowach po alkoholu obrażał ją. Ona jednak cierpliwie na niego czekała, wierząc, że kiedyś będzie tym samym facetem, którego znała, zanim się uzależnił. Niesamowita siła miłości w tej parze drzemała. Niesamowite, jak wiele może zmienić jeden człowiek, wystarczy, aby był przy tobie. Żeby był na dobre i na złe, nawet kiedy tracisz przytomność z pijaństwa i rzucasz w złości butelkami, nawet gdy ranisz.

Film pokazuje najważniejsze etapy życia Johnny'ego Casha: karierę oraz relacje z ukochaną, z dziećmi, z ojcem. Siłę miłości, siłę pasji, ale i siłę bólu, bólu życia.

Rany, tyle pięknej muzyki, której wcześniej nie znałam… Chociaż nigdy nie słuchałam country. Nie jest to zresztą typowe wiejskie country z przytupem i gwizdami, ale piękne gitarowe granie z mocnym, męskim wokalem. Proszę, tutaj trailer filmu: Walk the line - trailer, a tu Reese i Joaquin - Time's awastin'. Ale słuchajcie przede wszystkim oryginału!

Tym razem powstrzymuję się od krótkiego przedstawienia mocnych i słabych stron.

wtorek, 24 stycznia 2012

Siostrzyca, John Harding, Wydawnictwo Mała Kurka, 2011.

Dobrze, że są obok mnie osoby, które mają ochotę dyskutować o książkach i właśnie w tym celu użyczają mi tych kilkuset stron zadrukowanego papieru i nie ustąpią, dopóki nie zdam relacji z przeczytania, bo chcą widzieć jak mi 'scenka opada' :) Żeby przeczytać Siostrzycę, odłożyłam na bok Służące, co mnie trochę bolało, bo po co tak przerywać lekturę, która podoba się bardziej niż bardzo. No ale! Siostrzyca ma szczęście, że jest dobrą książką, bo inaczej dokonałabym szeregu przedsięwzięć mających na celu strącenie kogoś w przepaść!

Spoglądasz na tytuł i zaczynasz się zastanawiać, czy w ogóle istnieje takie słowo? Siostrzyca, coś pomiędzy siostrą, a siostrzenicą. O co chodzi?

O co chodzi, przekonałam już się w pierwszym rozdziale. Otóż narratorka, nastoletnia Florence, jest tak elokwentna, że w powieści posługuje się własnym językiem. Może nie powinnam o tym pisać już we wstępie, ale mam nadzieję, że dzięki temu zachęcę do przeczytania. Słowa, jakimi posługuje się Florence, nie odbiegają aż tak bardzo od ogólnie znanych, choć czasem musiałam się na dłużej zatrzymać przy jednym zdaniu, żeby zrozumieć, co dziewczynka ma na myśli. Oto próbka słowotwórstwa Florence: Spłakała mnie cała ta wiadomość i nocą, w łóżku, od nowa nad nią łamigłówkowałam, po czym podpoduszkowałam list. Utragicznieńniespokojnień i podobnych wyrażeń jest tu wiele, a nocąchodzenie i wchowanegowanie bije wszystko na głowę (oklaski dla tłumaczki!). 

Florence jest jak na swój wiek bardzo dojrzała, w tajemnicy przed służbą domową czyta Szekspira i Edgara Allana Poe. Wraz ze swoim bratem Gilesem mieszka w mrocznym dworze Blithe, otoczonym przez park i wybudowanym nieopodal jeziora, w którym utragiczniła się ich poprzednia guwernantka. Gdyby na podstawie książki nakręcono film, daję głowę, że utrzymany byłby w czarno-białych barwach dla podtrzymania aury tajemniczości i dramaturgii.

Są czasy, kiedy dziewczęta oprócz haftowania i gotowania nie pobierają żadnej edukacji. Dlatego wizyty Flo w bibliotece mają charakter bardzo dyskretny, wie o nich tylko Giles i nowo przybyła guwernantka – panna Taylor. I właśnie od jej przyjazdu w głowie Florence pojawia się niepokój. Dziewczynka, która do tej pory większość czasu spędzała ze swoim bratem, teraz jest od niego izolowana przez guwernantkę, która udziela mu lekcji. A Giles wcale nie jest zasmucony tym faktem, co więcej, pała sympatią do panny Taylor.

Flo zauważa dziwne zachowanie guwernantki – ponoć w nocy odwiedza śpiącego Gilesa i śpiewa mu kołysanki dziwnej treści. Ponadto obserwuje Florence z wielu punktów tego ogromnego domostwa. Z jakich? Mogłabym napisać z jakich, ale przecież nie każdy musi wiedzieć, że chodzi o lustra wiszące w każdym korytarzu, których w Blithe jest wiele:) Flo jest przekonana, że guwernantka chce odebrać jej brata, i postanawia zrobić wszystko, aby do tego nie dopuścić. Pomaga jej w tym (chociaż trochę niepewny i przestraszony) Theo, chłopiec chory na astmę, zauroczony i piszący wiersze obfitujące w rymy częstochowskie, mający wieczną nadzieję na pocałunek z wybranką swego serca. Oj, bardzo się zdziwisz czytając o czynie, którego dopuściła się Florence względem swojego młodocianego adoratora! 

Flo i guwernantka toczą ze sobą wojnę, która początkowo ma charakter bardzo dyskretny – guwernantka wie, że Flo odkryła jej niecne zamiary, jednak nic z tym nie robi i tylko wzrokiem węża (jak to określa Florence) obserwuje ją z lustra i uśmiecha się z wyższością. Aż do dnia, w którym zmuszona jest puścić się w pogoń przez las za dziewczyną, która skradła jej własność. 

Po pogoni sprawy obierają taki obrót, że rzeczywiście, szczęka opada, myśli nie mogą dogonić kolejnych zdarzeń, złość dla głównej bohaterki miesza się z podziwem dla odwagi, ale przede wszystkim pojawia się niepewność, czy zdarzenia dzieją się naprawdę, czy Florence po prostu oszalała? Cała powieść ma baśniowo-fantastyczno-straszny klimat, ale końcówka niczym scena wycięta z horroru, zaskakuje najbardziej. Dzieją się tu straszne rzeczy, aż dziwne, że młodziutka Florence sama wszystko obmyśliła i patrzyła na wszystko może i z przerażeniem, ale i z zachowaniem zimnej krwi. Tak naprawdę po przeczytaniu znowu znalazłam się w punkcie wyjścia i z chęcią zaczęłabym czytać od początku.

Przyjemna, międzyegzaminacyjna odskocznia od nauki z posmakiem chloroformu i zapachem lilii oznaczającym obecność niezbyt żywej istoty… Dobiurkuj z „Siostrzycą" pod pachą, przeczytaj i podziel się przemyśleniami, czy po lekturze tej książki też zacząłeś tworzyć swoje własne słowa :)

Mocne strony: neologizmy
Słabe strony: brak równowagi w trzymaniu napięcia (przez jakiś czas dzieje się niezbyt wiele, aby pod koniec powieści wgnieść czytelnika w ziemię). Chociaż nie, to chyba nie jest do końca słaba strona :)

piątek, 20 stycznia 2012

The Australian Pink Floyd Show, Wrocław, Hala Stulecia, 19. 01. 2012 r.

Iść. Nie iść. Może jednak iść? 

Zanim kupiłam bilety, osiemdziesiąt sześć razy zmieniałam zdanie, czy warto się zjawiać na tym koncercie. Bo przecież sesja, zaliczenia (kolokwium dzień po koncercie!), ogólny czasubrak. Ale! Nie pójdziesz, będziesz żałować. Czy aby na pewno? Amatorskie nagrania na youtube nie są zachwycające, i przecież trochę ryzykiem jest iść na koncert zespołu coverującego jedną z moich ulubionych grup muzycznych. Po co podrabiać Pink Floyd, skoro sami w sobie byli niepowtarzalni i nikt nie jest w stanie zaśpiewać jak David Gilmour? Chyba tylko dlatego, że niestety już nie usłyszymy prawdziwych Floyd’ów na żywo, więc proszę ludzie, macie podróbkę na żywo, jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma! A z drugiej strony namowy moich znajomych, którzy mieli już okazję usłyszeć Aussie Pink Floyd, robią swoje. Wystarczył jeszcze jeden niepodważalny argument – jak nie pójdę, będę żałować! 

A zatem wczoraj, pogodzona z faktem, że przyjdę na kolokwium nieprzygotowana, o 20.00 zamieniłam się w oko, ucho i kłębek mieszanych emocji: ciekawości, wyczekiwania, lekkiej obawy, że coś pójdzie źle, ale i radości, która towarzyszy zawsze koncertom, na których są tysiące ludzi: jakieś takie poczucie wspólnoty, te oczy wpatrzone w Artystę, te brawa i tupanie nogami…

Proszę bardzo, pierwszy utwór i od razu wzruszenie, to się nazywa wejście, prawda? Nie, nie rozpoczęli spokojnym utworem, perkusja szalała, a ta łezka w oku to z powodu samego faktu, że tam byłam. Tak samo miałam na Bregovicu.

Zazwyczaj nie wywierają na mnie wrażenia efekty świetlne, ale tutaj to zupełnie inna bajka. The Australian Pink Floyd Show – ostatni element nazwy był wypełniony po same brzegi. Laserowe smugi światła, koła wędrujące gdzieś po ścianach Hali, dym imitujący chmury, psychodeliczne odgłosy typowe dla muzyki Pink Floyd, to wszystko sprawiało, że czułam się jak w matriksie, w niebie i w piekle zarazem, w Nibylandii, albo gdzieś w Dark Side of the Moon. Kolejny element nazwy – Australian – został podkreślony pojawieniem się w pewnym momencie na scenie ogromnego kangura. Najważniejszy element: PINK FLOYD. Oto moje przemyślenia.

Osoby, które znają jedynie utwory ze składanki typu greatest hits, mogły na początku koncertu pomyśleć, że zespół gra swoje autorskie piosenki. Rzeczywiście, na wstęp poszły melodie mniej znane, ale gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki Another Brick in the Wall, poprosiłam w duchu: nie zniszczcie tego. No i cóż, rewelacyjnie nie było, było po prostu dobrze. Chodzi mi tu głównie o wokalistów, którym jednak do Gilmoura daleko. Jeśli chodzi o oprawę, było znakomicie. Odgłos helikopterów i łuna światła krążąca po publiczności, oraz postać nauczyciela, która pojawiła się na scenie, były według mnie najlepszymi z efektów specjalnych. Zobacz w linku, bo naprawdę warto: The Australian Pink Floyd Show - Another Brick in the Wall

Szkoda, że po zagraniu chyba największego hitu zespół ogłosił przerwę… Nie lubię tego na koncertach. Kiedy już byłam przekonana, że będzie tylko lepiej, po prostu przestali grać i wrócili po kilkunastu minutach. W tym miejscu wspomnę także o kontakcie zespołu z publicznością, którego właściwie nie było. Przywitanie, zarządzenie przerwy, pożegnanie. Ale w tym aspekcie nie spodziewałam się niczego więcej, więc nie zawiodło mnie to.

Przerwa się skończyła, kończy się moje marudzenie. Druga część koncertu zdecydowanie na plus, The Great Gig in The Sky – dziewczyny z chórku (Laura Smiles, Emily Lynn, Lorelei McBroom) doskonale sobie poradziły z tym numerem, co nie było łatwe. Osoby obok mnie z uznaniem kiwały głowami. Dla zainteresowanych – oryginał utworu, w wersji Aussie nie znalazłam nagrania dobrej jakości: Pink Floyd - The Great Gig in the Sky

Uno momento, bo zaraz zapomnę o jednej z ważniejszych rzeczy. Wokal. Steve Mac, gitarzysta i wokalista, nie dość, że trochę podobny do Gilmoura, to jeszcze jego barwa głosu jest najbardziej zbliżona do oryginału. Jego wykonania podobały mi się najbardziej. Pozostali, Alex McNamara i Colin Wilson, w moich odczuciach byli poprawni. Miałam wrażenie, że śpiewają nieco płytko, że nie wkładają całego serca w to, co robią, ciut za mało emocji. Nieraz wydawało mi się, że któryś z nich na siłę chce śpiewać jak David Gilmour…  Niektóre wersje naprawdę ciężko było odróżnić od tych studyjnych. Koniec końców, uważam, że zagrali bardzo dobrze, muzycznie naprawdę rewelacja. Wokal trochę gorzej, był dobry, ale zabrakło tego czegoś. Ale mimo wszystko Gilmour to Gilmour, tak? Może po prostu jestem za bardzo przyzwyczajona do jego głosu, dlatego inny głos jakoś mi nie leżał.

Nie zabrakło Us And Them, Is There Anybody Out There, High Hopes (cudo!), Shine On You Crazy Diamond, Time (rewelacyjnie im to wyszło, kupili mnie tym utworem totalnie) i świetnie zagranego na bis Run Like Hell (a może to było One Of These Days? Nie pamiętam,w każdym razie któryś z tych dwóch), z niesamowitymi efektami świetlnymi.

Jak ja uwielbiam końcówki koncertów! Wizja kończącego się widowiska napędzająca ludzi do gwizdania, tupania nogami i biegnięcia pod scenę, to jest naprawdę świetne. A mogłoby tak być od początku do końca.

Pink Floyd, jak się przekonałam na własnej skórze, jest do podrobienia, ale nie jest do przeskoczenia, jeśli wiesz o co mi chodzi. Coverować można wszystko. Można to robić dobrze. Ale oryginał zawsze pozostanie oryginałem. Pisząc to nie chcę odbierać zasług tej znakomitej grupie coverowej. Przedstawili wczoraj kawał naprawdę dobrej roboty, zagrali profesjonalnie. Nie bez powodu David Gilmour i Roger Waters wydali pozwolenie na granie utworów Legendy.


Mocne strony: Pierwszy raz spotkałam się z taką oprawą koncertu. Światła, ogromne kukły, np. nosorożec ze świecącymi oczami czy ogromna kula świetlna wisząca nad sceną. Świetny efekt wizualny.
Słabe strony: Wokal, ale tylko niekiedy

The time is gone
The song is over
Thought I'd something more to say...

poniedziałek, 16 stycznia 2012

"Poczet królowych polskich" Marcin Szczygielski, Instytut Wydawniczy Latarnik, 2011.

Poczet królowych polskich jest tytułem nieco mylącym, ale jednak trafionym. Bohaterki powieści nie zasiadają na tronach, są królowymi w pewnych dziedzinach życia. Noszą nazwisko Król. Każda z nich jest przedstawicielką innego pokolenia, wszystkie są ze sobą spokrewnione i… samotne.
Dynastię królowych rozpoczyna Róża, kuchta i sprzątaczka w żydowskiej rodzinie w latach 20. XX wieku. Jej powiedzonka chyba już zawsze będą chodzić mi po głowie. Bezsensowne i niezbyt zrozumiałe (diabłu z dupy nie kareta!), o mężczyznach (mężczyźni obdarzeni skłonnością do śmiechu na ogół są sprawnymi kochankami), o miłości (jak kuchnia stygnie, stygnie i miłość).
Równolegle poznajemy Magdę Król, żyjącą w czasach obecnych 30-kilkulatkę z Warszawy. Pracuje w wydawnictwie, dobrze zarabia. Od czasów liceum przyjaźni się z Adrianem, którego traktuje niczym swojego partnera, mimo że facet jest gejem. Kiedy w jego życiu pojawia się mężczyzna, Magda siłą rzeczy zostaje odepchnięta na drugi plan. Kobieta posuwa się do odważnych zachowań, aby zatrzymać przy sobie przyjaciela. W jakiś sposób go kocha, chociaż dobrze wie, że nigdy nie będą razem. Kiedy nagle umiera matka Magdy, na jaw wychodzą sprawy, o których nie miała pojęcia. Od tej pory w jej życiu wszystko się zmienia, dowiaduje się wiele o swoim pochodzeniu i rodzinie.
Chyba najważniejszą królową jest tu Ita Zajtler, znana później jako Ina Marr aktorka teatralna i filmowa. Szczygielski opisując jej życie, wzorował się na Inie Benicie, polskiej aktorce, gwieździe srebrnego ekranu. W jej wątku fikcja literacka miesza się z wydarzeniami prawdziwymi. Jest dziewczyną, która za wszelką cenę chce zostać aktorką i trafić na okładki czasopism, co w końcu się jej udaje dzięki… nie będę spoilerować ;)
Obok tych kilku kobiet, których historia łączy się w zaskakujący sposób, poznajemy także środowiska, w których żyły. Mieszkająca przez jakiś czas w Wilnie Ina obraca się w towarzystwie międzywojennych transwestytów (tak tak, nie mogło tego zabraknąć u Szczygielskiego), przyjaźni się z Alkiem-Dorą, który uczy ją sztuki flirtowania, dobiera jej garderobę, pomaga podkreślić rodzącą się dopiero w niej kobiecość. Poznajemy świat ówczesnego filmu, teatru i kabaretu, rządzące nimi zasady. Szczygielski przedstawia także obraz Warszawy z czasów wojny. Opisuje warszawskie getto, perfekcyjnie oddając słowami dźwięki i zapachy, jakie się tam wyczuwało: metaliczna, sucha woń powietrza, skomlenie i szlochy (…), zlewające się w jeden jękliwy, monotonnie wibrujący szum.
Czytając, początkowo fabuła zdaje się być niezrozumiała, a postaci niezależne od siebie. Nie chcę za dużo zdradzać, powiem tylko, że z każdą stroną okazuje się, iż bohaterki mają ze sobą wiele wspólnego, a na dynastię królowych składa się ciąg niesamowitych wydarzeń, obfitujących w romanse, pieniądze, karierę. W ich życiu brakuje jednak jednej z najważniejszych rzeczy – miłości. Żadna z nich nie wyszła za mąż z miłości. Słowo kocham pojawia się tu sporadycznie, i tylko w relacjach gejów.
Doceniam książki, w których widać, że powstawały przez dłuższy okres czasu, w których odbija się pasja autora. Szczygielski dotarł do wielu ludzi, musiał wejść w świat starego filmu polskiego, odnalazł osoby, które znały Inę Benitę, cierpliwie zbierał informacje. Połączenie tego wszystkiego z jego wyobraźnią, świetnymi dialogami, umiejętnością kreowania wyrazistych postaci, i przede wszystkim tym, że potrafił tak rozbudowaną fabułę oddać czytelnikowi w zrozumiały sposób, składa się na bardzo wartościową lekturę, którą polecam z całego serca. 

Recenzja opublikowana na portalu www.kobieta20.pl

Mocne strony: Dużo wiadomości o przeszłości, o dawnym środowisku teatralno-filmowym; połączenie przeszłości z teraźniejszością
Słabe strony: sporo literówek

Dla zainteresowanych: wywiad z Marcinem Szczygielskim przeprowadzony przez jego partnera życiowego - Tomasza Raczka :)
Co sądzicie o zaroście pana Marcina? Czyż nie wygląda trochę jak wokalista Kombi? (z całym szacunkiem dla Panów, to tylko moje drobne spostrzeżenie ;)


piątek, 13 stycznia 2012

"Berek", Marcin Szczygielski, Wydawnictwo Latarnik, Warszawa 2011.

Kontrowersja. Brak skrupułów. Stereotypy. Pastisz. Te słowa najlepiej określają pierwszą książkę Szczygielskiego z cyklu „Kroniki nierówności”.
Wydawnictwo Latarnik postarało się.  Solidna okładka przedstawiająca muskularne męskie ciało z anielskimi skrzydłami (przetrwała nawet atak deszczu w przemoczonej torbie:). Mamy także wyklejkę przedstawiającą okładki pozostałych książek Szczygielskiego, jego własną fotografię oraz obszerną notę o autorze. Po jej przeczytaniu aż mi się głupio zrobiło, że wcześniej nie zapoznałam się z twórczością tego autora, wszak na podstawie jego prozy wystawiane są sztuki w teatrach, a książki dla dzieci jego autorstwa są często nagradzane.
Po zapoznaniu się z sukcesami pisarza miałam wielką ochotę w końcu zacząć czytać, ale na kolejnej stronie przywitała mnie przedmowa Tomasza Raczka, wieloletniego partnera autora (o tym, że Szczygielski jest gejem, dowiedziałam się właśnie teraz). Przydała się ta przedmowa. Już wiemy, że głównym bohaterem będzie gej.
Entuzjazm trochę opadł, gdy przed tekstem głównym ujrzałam tekst piosenki Lady Pank – nie przepadam za nimi, ale ten grymas był tylko chwilowy. Od pierwszego rozdziału było mocno, ostro, śmiesznie. Później tak samo, tylko w większym stężeniu.
Mamy Pawła – geja, który szuka pomocy u psychoterapeutki,  aby dowiedzieć się, dlaczego nie potrafi zbudować trwałego związku i zadowala się facetami na jedną noc. Mamy Annę -  starszą panią, prawdziwą „moher maiden”, której robi się pod beretem gorąco, kiedy tylko przekroczy próg kościoła i żuje miętówki, aby przy komunii mieć świeży oddech.
Głównym problemem jest fakt, że zboczony pedał, Żyd i ta wstrętna baba (jak określają siebie nawzajem) są sąsiadami, mieszkają drzwi w drzwi. Ogień i woda, piekło i niebo. Czy te dwa bieguny mogą w spokoju żyć obok siebie? Odpowiedź jest oczywista. Zaczyna się zabawa. Kto kogo bardziej upokorzy, zniszczy?
Jak to się tak można nie wstydzić, że się jest innym od normalnych ludzi? – pyta pani Anna. A Paweł może i ma „inną” orientację, ale ma te same marzenia co my wszyscy: bycie zdrowym, kochającym i kochanym. Jest zmęczony szukaniem, zmęczony czekaniem na tego jedynego. Proszę, żebyś to był właśnie ty. Proszę, żebym ja był właśnie tym, kogo szukasz… – czy te słowa nie odzwierciedlają pragnień każdego z nas? Jednak według moherki, kara spadnie na tych, którzy za podszeptem szatana folgują dewiacjom i zboczeniom.
Wzajemna nienawiść i pokrętny los sprawiają, że dwójka tych skrajnie innych od siebie osób znajduje się w ciężkiej sytuacji, w której jedno drugiemu musi pomóc. Bo kto pomoże, jeśli nie sąsiad?
Czy z opałów wyjdą silniejsi? Czy Paweł nadal będzie podrywał przypadkowych mężczyzn, a może stwierdzi, że lepiej najpierw poznać czyjeś myśli i życie, i dopiero potem iść do łóżka? Że drugi człowiek to nie bufet – nie wpada się do niego, aby coś przekąsić. Czy skrajna katoliczka odnajdzie wreszcie dystans do siebie i do 30-letniej córki, którą wciąż traktuje jak dziecko? Czy bohaterowie będą potrafili poznać i pokochać najpierw siebie samych, aby umieć później pokochać drugą osobę?
Nie jest to książka dla wszystkich, ze względu na kontrowersyjnych bohaterów, ostry język. Sporo jest scen seksu – oczywiście męsko-męskiego. Jeśli więc ktoś nie ma ochoty na zapoznawanie się z łóżkowymi zabawami dwojga seksownych facetów, ostrzegam, że kilka fragmentów może zniesmaczyć. Natomiast osoby bardzo religijne mogą czuć się urażone przytaczanymi kościelnymi kazaniami, które są tak przerysowane, że aż  śmieszne.
Sięgając po tę książkę lepiej odłożyć na bok wszelkie uprzedzenia. Wtedy zrozumiemy, że każdy z nas może mieć jakieś patologie, wobec których jest bezradny. Gej, anorektyczka, bezdomny, schizofrenik, Twój sąsiad – każdy może wziąć udział w tej zabawie w berek. Bo styl, jakim napisana jest opowieść sprawia, że postaci wydają się nie być fikcyjne, ale że żyją gdzieś obok nas, piętro wyżej, ulicę dalej. A może odnajdziemy w nich samych siebie?
Osobiście nie mam wątpliwości – z pewnością sięgnę po kolejne tomy cyklu Kroniki nierówności.

Mocne strony: mocny język, brak skrupułów ;)
Słabe strony: terefere! 

Recenzja opublikowana na portalu www.kobieta20.pl

Niebawem recenzja nowej książki Marcina Szczygielskiego: Poczet królowych polskich.


piątek, 6 stycznia 2012

"Siedem szklanek", Magdalena Zych, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2011.

Czym może się skończyć studencka impreza?

Do książki wprowadza nas fragment znanej wszystkim „Akademii Pana Kleksa”. Czy lektura, którą pamiętamy ze szkoły podstawowej nie pasuje do tematyki? A skądże! Właśnie dzięki tym kilku linijkom zrozumiemy tytuł książki.
Kuba, student z Warszawy, trafia przypadkiem na imprezę. Imprezę, na której aż roi się od indywidualistów, spędzających większość czasu na rozmowach o sztuce i słuchaniu ambitnej muzyki. Jednym słowem – off’owe towarzystwo.
Kuba jest sam, szuka swojej drugiej połówki i … właśnie ją zauważa. Dziewczyna w krótkiej sukience, z czarnymi, lekko kręconymi włosami i inteligencją wymalowaną na twarzy. Jakie jest jego zdziwienie, gdy owa piękność okazuje się być… mężczyzną organizującym imprezę. Emil. Posiada mnóstwo przyjaciół, ciuchów, brudnych myśli i ciętych ripost. Jest „sympatycznie irytujący, odpychająco zabawny”. Wszyscy do niego lgną, interesują się jego wypowiedziami, pocieszają gdy jest smutny. Jest bardzo seksualną osobą. O nocy z nim spędzonej marzą zarówno jego kumple, jak i koleżanki. Co takiego ma w sobie ten wychudzony trans?
Kuba nie może dopuścić do siebie myśli, że spodobał mu się facet. Przez cały wieczór próbuje go unikać, w rozmowie z nim czuje się zawstydzony intelektem Emila. Po pewnym czasie Kuba stwierdza, że nie uchroni się od zauroczenia Emilem. Dostaje ataków gorąca, gdy tylko otrą się ramionami, gorączkowo szuka odpowiedzi na zadawane pytania, żeby tylko były choć w niewielkim stopniu tak oryginalne i trafne, jak każde słowo wypowiedziane przez Emila!
Czy inteligentny, znający się na sztuce i zakochany w sobie Emil będzie potrafił stworzyć związek ze zwykłym mężczyzną, nieśmiałym i niemającym pojęcia o sztuce nowoczesnej?
Osobiście szkoda mi Kuby. Zdecydowanie to on jest kobietą w tej relacji, mimo że to Emil nosi damskie ciuszki i wyzywający makijaż. Kuba jest zagubiony, niknie w cieniu „trans-diwy”, podporządkowuje się, boi się odezwać czy skrytykować, żeby tylko nie wszcząć awantury. Obawia się coming out’u, z rodzicami w ogóle na ten temat nie rozmawia. Zdaje sobie sprawę, że obiekt jego uczuć jest przez wszystkich pożądany i doceniany.
W czasie, gdy swoje pięć minut mają takie osobowości jak Madox czy Michał Szpak, mężczyźni chodzący po ulicach w kolorowych piórach i koturnach budzą coraz mniejsze poruszenie. Myślę, że ta książka, jak i inne przedstawiające gejów jako normalnych ludzi z uczuciami, pomogą w budowaniu tolerancji. Ale tolerancji dla zwykłego istnienia tych ludzi w społeczeństwie, bez przesadnego afiszowania się, bez parad równości i tym podobnych. Bo sam Emil twierdzi, że na paradę nie pójdzie, bo do niczego mu to nie potrzebne. Popieram jego podejście.
Muszę jeszcze wspomnieć, że autorka jest osobą budzącą mój podziw jeśli chodzi o obeznanie z muzyką i oczytanie. Trafnie wplata w tekst fragmenty piosenek, najczęściej w języku angielskim, niestety nie są przetłumaczone w przypisach na język polski. Przyda się zatem znajomość języka angielskiego. W moich głośnikach dzięki tej książce właśnie leci „Lullaby” The Cure, a w poczekaniu są już następne, genialne kawałki. Muzyczne i literackie doznania gwarantowane!

Mocne strony: Wyraziste postaci, trafnie dobrane fragmenty piosenek
Słabe strony: Brak tłumaczenia utworów muzycznych

Recenzja została opublikowana na portalu www.kobieta20.pl