sobota, 17 października 2015

Książka: Mare-Hélène Lafon, Joseph

Jak przeżyłeś życie? Gdyby teraz miała się zakończyć jego ziemska część, co by po tobie zostało?

Jakie cechy, jakie przedmioty najbardziej cię określają? Gdyby był zwyczaj wkładania do trumny podczas pogrzebu rzeczy związanych z żegnaną osobą, co by to było w twoim przypadku? Czy coś niezwykłego, czy ulubiona biżuteria, może zdjęcie z przyjaciółmi lub po prostu tradycyjnie Biblia i różaniec, a może... Nic?

Takie rozmyślania obciążyły moją głowę po lekturze „Josepha”. Przyznacie, że są to myśli dość grobowe. Choć książka wcale bezpośrednio o śmierci nie mówi. Ale o przemijaniu – owszem.

Minipowieść francuskiej pisarki opisuje życie Josepha – samotnego mężczyzny nie pierwszej młodości, pracującego na gospodarstwie u pewnej rodziny. Joseph to typowy każdy, typowy nijaki, można by powiedzieć, że typowy Józek, gdyby spolszczyć tytuł. Joseph niewiele osiągnął, nie założył rodziny, żyje w cieniu. Nie ma przyjaciół, raczej nikt by nie zauważył, gdyby gdzieś zniknął. Żyje zgodnie z rytmem pór roku, dogląda zwierząt, żadnej roboty się nie boi. Jego codzienne życie można opisać słowami „wstałem – egzystowałem – położyłem się spać”.

Niewielka objętościowo książka ma raczej charakter długiego opowiadania, niż powieści. Nieznacznie ponad sto stron wystarczyło, abym się przekonała, że niestety pisarstwo Marie-Hélène Lafon nie przypada mi do gustu, choć jestem pewna, że znajdzie swoich zwolenników. Pisarka potrafi w jednym, obszernym zdaniu opisać kilka lat życia głównego bohatera, a przy okazji na marginesie wspomnieć o jego bracie i nałogu alkoholowym. Trzeba przyznać, że potrafi budować te złożone zdania bardzo dobrze, bo nie zdarzyło się, żebym kończąc zdanie zapomniała, jak ono się zaczęło. Mimo to styl pisania obfitujący w przecinki i średniki nie należy do moich ulubionych.

Niemniej jednak doceniam tę książeczkę za skłonienie do silnej refleksji nad tym, czy moje życie jest równie nieważne i nijakie, jak Josepha.  Świetna okładka dobitnie wskazuje, że Josepha określają zwyczajne przedmioty: zegarek z zepsutą klamrą, scyzoryk, jakieś monety (raczej niskie nominały), klucz i medalik z Matką Bożą, taki normalny, z tych, co rozdaje ksiądz po kolędzie. Nic specjalnego. Co przedstawiałaby moja okładka, okładka książki „Typowa Hania”? Boję się pomyśleć. A jaka byłaby twoja?


Do refleksji. Polecam, choć bez zachwytów.

Wydawnictwo Literackie, 2015
Recenzja opublikowana na dlaLejdis.pl

niedziela, 4 października 2015

Płyta: Maja Olenderek Esemble "Bubble Town", 2015

majaolenderek.com
Imię i nazwisko Mai Olenderek brzmi bardzo poetycko i melodyjnie. Taka też jest płyta „Bubble Town”. Poetycka, melodyjna… Oj, żeby tylko! Za tymi hasłami kryje się tajemniczy muzycznie świat, trudny do sklasyfikowania i opowiedzenia o nim wprost.


Album „Bubble Town” powstał między innymi dzięki pomocy darczyńców portalu PolakPotrafi.pl. Super, nie? Z całym szacunkiem dla działalności Karoliny Czarneckiej, która też prosiła o wsparcie na tej stronie, uważam, że muzyka Mai Olenderek i jej zespołu jest dużo lepszą propozycją, niż teledysk do „Hera, koka, hasz, LSD”.

Polacy są na tyle hojni, że wystarczyło nie tylko na dobrą produkcję płyty pod względem muzycznym, ale też na książeczkę z tekstami utworów oraz projekt okładki, która szczególnie przypadła mi do gustu. Mam ostatnio hopla na punkcie białej farby. Najchętniej wszystko pomalowałabym na biało: ściany, boazerię, krzesła; „mózg se pomaluj”. Na okładce jest czarno-biały portret Mai Olenderek, na około zamalowany białą farbą, widać nawet ślady pociągnięcia pędzla. Hurra!

We wspomnianej broszurze próżno szukać polskich tekstów, choć zespół polski. Maja śpiewa tylko po angielsku, i wcale nie słychać, że jest Polką. Jest to zaleta w myśl zasady: śpiewasz po angielsku – znaj angielski. Właśnie w tekstach kryje się ten tajemniczy świat. Są to poetycko opowiedziane historie, dosyć… senne. Często pojawiają się w nich sny, kołysanki, inny świat, noc i księżyc. Podobna jest też muzyka. Nostalgiczna, wywołująca czasem nutkę grozy, enigmatyczna. Nie znaczy to jednak, że usypiająca. Wręcz przeciwnie, w śpiewie Mai słyszę dramaturgię, granie na emocjach, wczuwanie się w opowiadaną historię, nawet aktorstwo i klimat nieco musicalowy. Barwa głosu piękna, subtelna, ale i zdecydowana. Najlepiej samemu usłyszeć:



Na płycie słychać szacunek do muzyki przez duże M: bogactwo instrumentów (gitary, akordeon, fortepian, bębny, charango*), umiejętność stworzenia niepowtarzalnego, enigmatycznego klimatu. Widać, że mamy do czynienia z profesjonalistami. Gdzieś czytałam, że w ich muzyce słychać odniesienia do twórczości Antony and the Johnsons. Rzeczywiście, gdyby muzycy Antony’ego Hogarty’ego spotkali się na jednej scenie z Maja Olenderek Ensemble, powstałaby przepiękna orkiestra, a duet Antony & Maja? Oj, to byłoby ogromne wzruszenie. Swoją drogą, wyobrażacie sobie, że Antony and the Johnsons to grupa, którą poleciła nam słuchać jedna pani dr na studiach?



Muzyka powinna wywoływać emocje i pobudzać wyobraźnię. Wiecie, słuchając utworu „Tree” wyobrażam sobie, że jestem nimfą leśną unoszącą się 5 centymetrów nad ziemią. Więc chyba wszystko działa tak, jak powinno :)

„Bubble Town” to album idealny na jesień. Dostałam płytę kilka miesięcy temu, ale dopiero teraz, kiedy wieczory dłuższe, a za oknem dywan ze spadających liści, orzechy włoskie i jabłka, czuję, że twórczość Maja Olenderek Ensemble „chwyciła” mnie doszczętnie właśnie w takich okolicznościach. Nie przy urlopowym, wakacyjnym fiu bździu. Przy dystyngowanej, spokojnej, śliwkowej jesieni. Polecam mocno!


* Słuchając świeżej muzyki, zawsze człowiek się czegoś nauczy. Charango to andyjski instrument strunowy, narodowy instrument Boliwii. Jak widać, w muzyce polskiej śpiewanej po angielsku też się sprawdza!