sobota, 28 marca 2015

Koncert: Garou w Hali Stulecia we Wrocławiu, 21 marca 2015

źródło: www.halastulecia.pl
Koncert Garou we Wrocławiu był dla mnie zaskoczeniem i spontanem. Moja kuzynka wygrała bilety i dzień przed koncertem dostałam smsa, czy chcę iść na ten koncert. I wtedy przypomniałam sobie…

2002 rok. Koncert Garou w Sopocie (13 lat temu jeśli dobrze liczę, jak ten czas leci… miałam 12 lat!). Właśnie wtedy Garou stał się w Polsce megagwiazdą, a moja mama i ja oszalałyśmy na jego punkcie, zarażając tą fascynacją także ciocie i kuzynki. Byłyśmy razem na dwóch koncertach Garou, we Wrocławiu i w Katowicach. Drukowałyśmy plakaty, nosiłyśmy koszulki z podobizną Garou, kupowałyśmy kubki z Garou, o płytach nie wspomnę. Na koncertach darłyśmy się w niebogłosy… Fanki pełną gębą. Nie znałam ani trochę francuskiego, więc zapisywałam na kartkach orientacyjnie, jak się wymawia słowa poszczególnych utworów, i śpiewałam… żeby wam to unaocznić i poprawić nastrój – wyglądało to mniej więcej tak: „tał de fła żipąse, galetusie le ze tła” oraz „że natą deke wuuuu” i moje ulubione „że pe sząże leku dimą, pądą ku me szewe pus”. Teraz z moim francuskim nie jest wcale lepiej, ale przynajmniej umiem go mniej więcej czytać, nie muszę już zapisywać ze słuchu :D

Z biegiem czasu moja fascynacja Garou minęła. Nie przestałam go lubić, ale nie słucham od dawna. W przeciwieństwie do mojej mamy, która ma wszystkie płyty i od miesiąca chodziła i gadała „idę na Garouuuu, idę na Garou!”.

Już pewnie się domyślacie, co odpisałam kuzynce. „Mogę iść”.

Bawiłam się wspaniale! Okazało się, że mój sentyment do Garou jest tak znaczny, że wzruszyłam się, gdy tylko wyszedł na scenę, przywoływany brawami. Na płycie Hali Stulecia rozstawione były krzesła – numerowane miejsca siedzące. Nietrudno się domyślić, że długo tego miejsca nie zagrzałam, tak samo jak większość osób. Po kilkunastu minutach koncertu byłam już pod sceną. Chciałabym zwrócić uwagę na wielką kulturę fanów Garou. Nie było przepychania się, krzywych spojrzeń i tych wszystkich „pan tu nie stał!”. Przeciwnie, wszyscy pod sceną uśmiechali się do siebie, nie robili kłopotu, kiedy chciało się podejść bliżej. Fanki robiły sobie nawzajem zdjęcia ze śpiewającym na drugim planie Garou (tak! Było tak blisko od artysty, na wyciągnięcie ręki dosłownie!). Ujęło mnie też to, że około 4 metry od sceny siedział starszy pan na wózku inwalidzkim. I wiecie, że publiczność ustawiała się tak, aby nie zasłaniać widoku temu panu? Swoją drogą, facet cieszył się jak dziecko, robił zdjęcia, próbował nawet wstawać na chwilę z wózka i podpierał się kulami. Publiczność pierwsza klasa. Trochę śpiewająca, trochę udająca, że śpiewa i zna francuski (jak ja), ale jestem pewna, że Garou uznał tę naszą niezdarność za uroczą.

Garou jest wokalistą niezwykle chwytającym za serce. Śpiewa całym sobą, całym sercem. Naprawdę można się wzruszyć. Jego uśmiech rozbraja, a wygląd? Cóż, jest bardzo atrakcyjnym mężczyzną, co niekoniecznie dostrzegałam w 2002 roku ;), no ale z wiekiem zaczyna się zauważać różne rzeczy, prawda? ;)

Garou jest w świetnej komitywie ze swoim zespołem, równie atrakcyjnym. Jeśli dobrze zrozumiałam jego słowa, to ma nowego perkusistę. Cieszyły się buźki wszystkim muzykom na scenie. Muszę wspomnieć, że ekipa to niewielka. Z tego co pamiętam, na poprzednich koncertach Garou występował z kobiecym chórkiem, teraz go nie ma. Ale nie szkodzi. Garou śpiewający, grający na gitarze, pianinie i harmonijce w zupełności mi wystarcza.

Repertuar? Wymarzony. Śpiewał nowsze i starsze kawałki, które wzbudzają u mnie taki sentyment. Było zatem „Seul”, „Gitan”, przepiękne „Belle” z musicalu „Notre Dame de Paris”, utwory z nowszych i starszych płyt oraz covery. Zaskoczeniem był dla mnie utwór Leonarda Cohena „Everybody knows” – uwielbiam go! Oprócz tego Garou śpiewał Alicię Keys i Elvisa Presleya (cudo!). Piosenkarz wprawdzie nie skoczył ze sceny w tłum, ale kulturalnie z niej zszedł i przez kilka minut śpiewał otoczony ze wszystkich stron fanami.



Ten wieczór poprawił mi nastrój. Nadal lubię Garou, jak fajnie to wiedzieć! A Garou lubi koncertować w Polsce. W obecnej trasie koncertowej zatrzymał się u nas wyjątkowo długo. Spędzi w Polsce nawet Święta Wielkanocne – w Wielkanocny Poniedziałek wystąpi w Bydgoszczy. Czyli razem da u nas 7 koncertów na przełomie marca i kwietnia. Fani czują się dopieszczeni, nie ma innej opcji.



Zdaje się, że zaraz po bisach Garou poleciał na spotkanie z polskim fanclubem, dlatego ci, którzy czekali pod sceną z nadzieją na zamienienie kilku słów z artystą, nie doczekali się. Doczekaliśmy się za to równie serdecznego gitarzysty. Długo rozmawiał z fanami kanadyjskiego piosenkarza (po francusku), podpisywał płyty. Jako że rozmawiać po francusku nie umiem, skupiłam się na mojej ulubionej czynności pokoncertowej, czyli łypaniu okiem na scenę w poszukiwaniu koncertowych pamiątek. I udało się :) Zdobyłam teksty utworów, które były przyklejone na podłodze (ech, ten Garou, czyżby już mu pamięć szwankowała?). A potem, kiedy skończyły się rozmówki francuskie z gitarzystą (o ile się nie mylę, był to Danny Ranallo), poprosiłam go uprzejmie o kostkę od gitary. „Of course!” – uśmiechnął się i podarował mi kostkę. Można? Można :)




Dobry wieczór! Tylko głupia ja, że nie wzięłam aparatu. Miałam Garou na wyciągnięcie ręki!

niedziela, 22 marca 2015

Książka: Dorota Gąsiorowska "Obietnica Łucji"

Niejedna pisarka udowodniła, że można zadebiutować w wieku 40 +. Debiutancka powieść Doroty Gąsiorowskiej to kolejny przykład tego, że nigdy nie jest za późno, żeby spełniać marzenia. Z pewnością powieść „Obietnica Łucji” jest spełnionym marzeniem Doroty Gąsiorowskiej.

W „Obietnicy Łucji” mamy do czynienia z typową dość sytuacją, której każdy na jakimś etapie życia doświadczył w mniejszym bądź większym stopniu. Ucieczka. Chęć ucieczki bierze się z poczucia pustki, nietolerowania własnej, osobistej historii, niepogodzenia z własnym losem. Ze smutku, zranionego serca, zawiedzionych nadziei, niespełnionych marzeń, traumy z dzieciństwa, braku miłości i akceptacji. Jedni uciekną w alkohol, inni na kozetkę psychologa, a Łucja? Łucja wybiera to, na co decyduje się wiele kobiet (również autorka powieści): ucieka z miasta na wieś, gdzie będzie musiała zastąpić kozaczki na obcasach ciepłymi śniegowcami.

W Różanym Gaju, wsi położonej gdzieś na Podkarpaciu, Łucja – serdeczna, uprzejma, ale nieco wycofana i pogubiona - zaczyna pracę jako nauczycielka w miejscowej szkole. I zaczyna się opowieść, która w polskiej rzeczywistości raczej nie miałaby miejsca. Wszystko jest zbyt bajkowe, w tej opowieści nie ma problemów „natury technicznej”. Zostać prawnym opiekunem osieroconej dziewczynki, mimo że nie jest się z nią spokrewnionym? Nic prostszego. Dostać posadę nauczycielki mimo braku doświadczenia w zawodzie? Dlaczego nie. Zamieszkać ze swoją uczennicą? Proszę, choćby jutro. Zakochać się w mężczyźnie, choć nie było się z nim na ani jednej randce? Też można.

Niemniej jednak po niektóre książki sięga się właśnie po to, aby oderwać się na chwilę od szarej codzienności, prawda? Jeśli spojrzeć na „Obietnicę Łucji” z tej strony, to nie mam nic do zarzucenia. Mnie skutecznie oderwała od głowy nabitej w ostatnich dniach przeprowadzką. Historia Łucji, jej stopniowe odnajdywanie się w małej mieścinie, pobudzający wyobraźnię wątek zabytkowego pałacu Kreiwetsów, zacieśniająca się relacja między Łucją a jej uczennicą Anią… Czytałam z przyjemnością i skupieniem, mimo że łatwo było przewidzieć kolejne wydarzenia i zbiegi okoliczności. Tym bardziej, że tytuł każdego rozdziału jasno mówi, jak potoczą się dalsze losy bohaterów książki. Można mieć także zastrzeżenia odnośnie do kreowania niektórych bohaterów, w szczególności Ani, która prawie zupełnie została pozbawiona dziewczęcego wdzięku. Jest dziewczynką nad wyrost dojrzałą, tak dojrzałą, że czytając dialogi między Łucją a Anią miałam wrażenie, że przysłuchuję się rozmowie dwóch dorosłych kobiet, a nie kobiety i uczennicy podstawówki.


Wszystkie te mankamenty mogą irytować, ale warto odpuścić i uznać, że jest to ot taka powieść obyczajowa o poszukiwaniu miłości, dotrzymywaniu tajemnic i mijaniu się z prawdą, wewnętrznej przemianie. Wtedy lektura stanie się przyjemna. Trochę wyciskacz łez, trochę lukier i miód. Do przeczytania w weekend idealna. Dorota Gąsiorowska w moim odczuciu pisze nieco podobnie do Anny Ficner-Ogonowskiej, autorki „Alibi na szczęście”, „Kroku do szczęścia” i „Zgody na szczęście”. Ficner-Ogonowska ma wiele oddanych czytelniczek. Czy Gąsiorowska również odniesie sukces? To się okaże :) 

Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o muzyce pojawiającej się w opowieści. Dzięki autorce książki poznałam subtelną muzykę zespołu Simplefields. Fortepian i męski wokal w roli głównej, polecam ;) 

Wydawnictwo Znak (Między Słowami), Kraków 2015

sobota, 14 marca 2015

Koncert: Tau. 5 marca w Fabryce Gwoździ, Wrocław

Swego czasu pisałam, że „najlepszą muzyką, jaka mi się przydarzyła w 2014 roku, (…) jest płyta Tau” (tutaj).
Dzisiaj piszę: najlepszym koncertem, jaki mi się przydarzył w 2015 roku (jak do tej pory), był koncert Tau.


Piszę o tym koncercie z dość mocnym poślizgiem. Wybaczam to sobie, bo naprawdę dopiero dziś mam czas, aby usiąść i spokojnie napisać kilka, a znając mnie, dużo więcej niż kilka, słów o tym koncercie, i w ogóle o twórczości Tau. Nie mam czasu, bo Wielki Post. Bo rekolekcje.

Ostatnio koleżanka ze studiów przypomniała mi sytuację, która miała miejsce któregoś dnia na uczelni, również podczas Wielkiego Postu, pewnie ze 3 lata temu. Jeden ze studentów, zapytany, czy ma projekt/zadanie domowe, odarł wykładowcy: „No nie mam zadania, bo przecież rekolekcje!”. No więc, parafrazując tego człowieka, mówię: no mało mnie ostatnio na blogu, bo rekolekcje! Nie mam czasu pisać, bo rekolekcje. Nie mam czasu czytać, bo rekolekcje. Serio. Ostatnio jechałam taksówką do kościoła, żeby zdążyć. Trochę było mi szkoda kasy, ale tylko przez 3 sekundy. Powiedziałam sobie: Hanka, post, jałmużna, nie proś nawet o resztę… Dobra, koniec żartów.



Piszę o koncercie, choć od wydarzenia upłynął już ponad tydzień. Nie szkodzi. Tau koncertuje po całej Polsce od lutego; trasa Remedium Tour potrwa aż do maja. Wobec tego może zachęcę choć kilka osób do zapoznania się z Tau, a być może do pójścia na jego koncert!

Kto to ten Tau, czyli Piotr Kowalczyk? Krótko mówiąc, chrześcijański raper, wcześniej znany jako Medium, jakiś czas temu nawrócony. W grudniu 2014 roku wydał płytę „Remedium”, i właśnie o niej pisałam w pierwszym akapicie. Wiecie, na rapie się nie znam, ale czytałam kilkanaście recenzji „Remedium”, same pozytywne. No dobra, jedną negatywną, ale nie była merytoryczna, a jej autor pisał po polsku w stylu „kali jeść, kali pić, Tau rapować”. Nie ma sensu się o nią spierać. 



Łatwo się domyślić, że Tau na płycie rapuje o Bogu i na chwałę Boga, ale nie nachalnie. Wszyscy ludzie poszukujący Boga powinni się zapoznać z tym albumem. I w ogóle WSZYSCY. Jego teksty, jego postawa, ratują mi życie od grudnia. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale uwierzcie mi, że tak właśnie jest.




Teraz zasadnicza część relacji z koncertu, czyli 3 zdania na krzyż, ale kogo to. Grunt, żebyście poznali, posłuchali, poszli na koncert.

5 marca muzyk zawitał do Wrocławia. Pierwszy raz byłam w klubie Fabryka Gwoździ. Całkiem tam przyjemnie, na parkiecie zmieści się jakieś 150 osób, jeżeli mnie wyobraźnia nie myli. Scena mała, ale artysta – wielki. Tau wyszedł na scenę około godziny 22, wcześniej były supporty, o których nie będę więcej pisać, bo nie podobały mi się, i prawdę mówiąc, podczas nich siedziałam gdzieś na uboczu i walczyłam z bólem brzucha. Wyleciałam nawet na 10 minut do apteki, aby walka była skuteczniejsza. Na szczęście kiedy pojawił się Tau, samopoczucie od razu poszybowało w górę, a ból brzucha zamienił się w nicość.

Udało mi się zdobyć plakat! Wiecie, czyje miejsce zastąpił na mojej jakże modnej boazerii?
Elvisa Presleya i Jima Morrisona. Sorry, chłopaki.
Już dawno chciałam ściągnąć ich plakaty. Nie są dla mnie autorytetami. 


Słuchajcie, jaka była zróżnicowana publiczność: szesnastolatki, studenciaki, młodzi mężczyźni w bluzach z napisem „Bóg, Honor, Ojczyzna”, ja w koszulce Luxtorpedy, księża, facet w koszulce z młodym Grzegorzem Ciechowskim, no po prostu… sami fajni, dobrze wyglądający ludzie, to była moja pierwsza myśl. Potem było tylko lepiej, kiedy okazało się, że wszyscy zagadują do siebie nawzajem, pytają „od kiedy słuchasz Tau?”, lub, moje ulubione „fajna koszulka!”, a po koncercie dzielą się wrażeniami. Czułam się świetnie będąc wśród nich. Nikt tam nie był przypadkiem. Wszyscy znali teksty, darli się wniebogłosy, a Tau, co tu dużo mówić, już w pierwszych chwilach wywołał uśmiech na twarzach ludzi zapełniających parkiet. To jest tak radosny człowiek, tak przepełniony wdzięcznością, z niesamowitą charyzmą i błyskiem w oku, i przede wszystkim z misją dzielenia się miłością. Rapował utwory z płyty Remedium (między innymi „Logo land”, „BHO”, „Magiczne słowa”, „List motywacyjny”, „Nawigator”). Zaprosił też na scenę Agnieszkę Musiał, z którą zaśpiewał „Ostatni raz” i „Puk puk”. Było także kilka utworów z czasów Medium.

Po koncercie. Plakaty Tau zdobiły Wrocław ;)


Po bisach Tau podpisywał płyty, rozmawiał z fanami, pozował do zdjęć. Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Udało mi się powiedzieć do niego 4 bardzo ważne dla mnie słowa (choć nie były to magiczne słowa;)), a to, jak zareagował, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nie wchodząc w szczegóły, wyszłam z tego koncertu żywsza. Bo bywam trupem, jak każdy czasem, wiecie. Wyszłam żywsza i z mocnym postanowieniem, że zrobię wszystko, żeby zjawić się na jeszcze jednym koncercie Remedium Tour. Tau zagra między innymi w Koszalinie, Gdańsku, Radomiu, Poznaniu, Zielonej Górze, Częstochowie… Chodźcie ze mną! Szukam kompana! 

Mój osobisty egzemplarz "Remedium" zyskał jeszcze większą wartość - autograf!


Tau jest artystą absolutnie niesamowitym… Tyle słońca wprowadził, tyle uśmiechu wywołał! Słuchajcie go, bo ten człowiek robi wiele dobrego, ma dużo do powiedzenia, warto też poznać jego historię. Niezapomniany wieczór. Polecam jego „Raporty z wojny o duszę”, są na Youtube.