czwartek, 18 lipca 2013

Koncert: Festiwal Reggaeland 2013, 12-14 lipca 2013, Płock

www.facebook.com/ReggaelandPlockFestival
Jeśli w przyszłym roku najdzie mnie ochota na Reggaeland 2014 (a na pewno mnie najdzie;)), to pierwszą rzeczą, jaką spakuję na wyjazd do Płocka, będzie parasol. Drugą – kalosze. Trzecią – dwie kurtki przeciwdeszczowe. Z takim ekwipunkiem nawet największy deszcz nie będzie mi straszny. Bo szczerze przyznam, że takiej ulewy na tegorocznym Reggaelandzie się nie spodziewałam. A przynajmniej nie aż takiej! Kto był, ten doskonale wie, o czym mówię. Jednak żaden żywioł nie sprawi, że będę źle wspominać Reggaeland 2013. Niebo płacze, Hania ze szczęścia skacze!

Pokonując trasę Wrocław-Płock, ciągle miałam nadzieję, że ulewa za szybą zniknie, kiedy tylko ujrzę kierunkowskaz na Płock. Tak się nie stało, i niestety kilka pierwszych koncertów spędziłam pod parasolami piwnymi z dala od sceny. W tym czasie na głównej scenie zagrali Podwórkowi Chuligani, Jahcoustix i The Selecter. Powoli do mnie docierało, że strój kąpielowy i opalanie nad Wisłą mogę zastąpić ciepłą bluzą i pełnym nienawiści spoglądaniem w niebo. Chociaż… Zaraz zaraz, ja tu przyjechałam psioczyć na pogodę czy bawić się na koncertach? Zdecydowanie to drugie.

Max Romeo. Przecież nie chodzi o jakość c'nie?
Koncertu Maxa Romeo nie mogłam spędzić skulona pod parasolem. Bieg pod scenę w strugach deszczu okazał się świetnym pomysłem. Wśród tłumu ludzi deszcz aż tak nie przeszkadzał i było dużo cieplej. Max Romeo, cały w bieli, zaśpiewał swoje największe hity, w tym oczywiście „Chase the Devil”. W kolejności wyśpiewanych utworów nic się nie zmieniło od listopada, czyli od jego występu na wrocławskim One Love. Dla tych, którzy widzieli poprzedni występ, było to swego rodzaju „przeżyj to jeszcze raz”, a dla wszystkich – dawka korzennego reggae. Prawdziwie mnie wzrusza ten drobny człowiek z dreadami do pasa i wiecznie zatroskaną miną, jakby się obawiał, że za chwilę fani rozejdą się lub rozpuszczą od deszczu. Wspólnie zaśpiewana „Redemption song” – magia.

Wprawdzie Max Romeo ma w swoim repertuarze utwór „Jamaican Ska”, to jednak prawdziwymi przedstawicielami ska tego wieczoru był zespół Karamelo Santo z Argentyny. Fani ska, punk, reggae i hip-hopu na pewno byli zadowoleni z tego energetycznego koncertu, i rozruszali się po nieco spokojniejszym występie Maxa Romeo. Zakończeniem pierwszego dnia występów na scenie głównej był koncert Jafia Namuel. Widziałam ich występ również na One Love, więc poszłam sprawdzić co się dzieje na drugiej scenie – soundsystemowej. Wybór okazał się świetny, ponieważ chłopacy z Dancehall Masak-Rah właśnie rozkręcili niemałą imprezę. Mimo chłodu sporo ludzi tańczyło na boso i raczyło się zimnym piwem. Z głośników słychać było utwory między innymi Tarrusa Rileya i Mr. Vegasa, a białe chustki co chwilę wirowały w górze. W moim odczuciu Dancehall Masak-Rah zrobili lepszą bibę niż Kingstone Sound i Richie Stephens.
 
Powrót po pierwszym dniu koncertów. Do kostek woda, jakby kto pytał ;) 
Drugi dzień festiwalu pozytywnie zaskoczył. Przestało padać (przelotny deszcz to już nie deszcz przecież), w związku z czym zrobiło się tłoczniej i ludzie nie byli już poupychani pod parasolami i namiotami. Można było posiedzieć chwilę na plaży lub skarpie. Dopiero wtedy uważniej przyjrzałam się okolicy. Płock jest piękny! Idea zorganizowania festiwalu zaraz przy rzece, na plaży, jest fantastyczna, dlatego wciąż nie mogłam odżałować, że pogoda pierwszego dnia nie dopisała. Humor mogła poprawić kawa z mobilnej kawiarni, jamajski burger czy zapiekanka i frytki. Dla lepiej zaopatrzonych finansowo przygotowano stoiska z koszulkami, płytami, biżuterią, torbami i czym tam jeszcze. 
Scena z lotu ptaka. A raczej ze skarpy
Nadciągają złe chmury!
Prawie-pływające namioty


Wśród festiwalowiczów kręcili się fotoreporterzy, więc nawet ci, którzy nie mieli aparatów, mogą liczyć na pamiątkę z Reggaelandu. Było sporo namiotów piwnych, a także takich, pod którymi można było usiąść na pufie lub leżaku i odpocząć. Toi toi’ów nie zabrakło. Nie wiem jak wyglądała sprawa z polem namiotowym, ale pomijając to, według mnie organizacyjnie wszystko grało. Już wiele dni wcześniej na reggaelandowym forum organizatorzy starali się odpowiadać na wszelkie pytania i wątpliwości, pomagali w poszukiwaniach noclegu. Ponadto festiwalowicze mieli darmowy wstęp do płockiego Zoo oraz muzeów. Widząc takie zaangażowanie, aż chce się wracać do Płocka. Ukłony w stronę Urzędu Miasta Płocka i Płockiego Ośrodku Kultury i Sztuki.
Ciężko mi się rozstać z opaską!
Nie ma dePRESSji!

Wracając do muzyki: drugi dzień Reggaelandu według mnie należał do Mellow Mood i Shaggy’ego. Chociaż koncert Transmisji, z której – chyba można tak powiedzieć - wywodzą się takie zespoły jak np. Vavamuffin, był nie lada gratką. Mesajah z kolei prezentował w większości utwory z wydanej w zeszłym roku płyty, a na scenie towarzyszyły mu dziewczyny z I Grades. Jak zawsze pięknie wyglądające i uśmiechnięte ubarwiały swoimi chórkami zachrypnięty wokal Mesajah. Następni w kolejności byli St. Petersburg Ska-jazz Review. Nie przepadam za damskimi wokalami w tego rodzaju muzyce, zatem zamiast skakać pod sceną, poszłam na spacer na molo. Tam też bardzo dobrze było słychać koncert, a zespół grał dość długo. Być może przedłużającymi się bisami chcieli zrekompensować zeszłoroczną edycję Reggaelandu, kiedy to St. Petersburg Ska-jazz Reviev nie zagrali z powodu złych warunków pogodowych. No cóż, gdyby ich koncert zaplanowany został na dzień poprzedni, pewnie znów nie doszedłby do skutku, a tego już fani pewnie by nie znieśli ;)

Stylówa Płock 2013
Ciąg dalszy stylówy

Gdzie jest upał?
Halooo taxi
Towarzysz Festiwalowicz - Monia!
Po 19 nadszedł czas na Mellow Mood – jeden z głównych powodów, dla których zjawiłam się w Płocku. Ich koncerty to wielki ładunek tak pozytywnej energii, że nawet zła pogoda nie jest w stanie zniszczyć dobrej zabawy pod sceną. Bracia bliźniacy o włoskiej urodzie (i takim też obywatelstwie) biegali po scenie, machali rękami, skakali, a przy tym jeszcze dobrze śpiewali. Wśród publiczności znalazły się osoby, które znały teksty piosenek, co mnie bardzo ucieszyło – nie byłam jedyną zdzierającą gardło. Myślę, że Mellow Mood wspiął się już na czołówkę europejskiego reggae i długo z niej nie spadnie. Przemawia za tym zarówno ich muzyka, jak i to, co się dzieje po koncercie. Muzycy poświęcili dużo czasu na rozmowy i zdjęcia z fanami, rozdawanie autografów. A dzień później w sieci napisali, że bardzo, bardzo kochają Polaków. Z wzajemnością!

Najważniejsi bliźniacy w moim życiu - Mellow Mood. Fot. Ewa Derehajło-Stasiak


Fenomenu grupy Jamal nie rozumiem. Nie przemawia do mnie człowiek, który na szyi ma wytatuowaną nazwę swojego zespołu i który przeklina na scenie. Nie można jednak odmówić muzykom charyzmy i umiejętności stworzenia fantastycznego show. Zaczęli grać po 21, ściemniło się, w związku z czym oświetlenie sceniczne dawało spektakularny efekt. Jamal zgromadził chyba największą publiczność z wszystkich dotychczasowych występów. Płocka plaża się zapełniła i rozbrzmiewała dźwiękami „Defto”, „Policeman” i innych utworów Jamala. Wszyscy się świetnie bawili, na czele z facetem przebranym za Świętego Mikołaja. Lato wszędzie!

Zespół Jamal przedłużył swój występ niemiłosiernie. Być może dlatego, iż dostali cynk o spóźniającym się Shaggym. Planowo już dawno Shaggy powinien zjawić się na scenie, a minęło sporo czasu, zanim autokar wiozący gwiazdę podjechał pod scenę (a właściwie prawie na nią wjechał). Obawiałam się trochę tego koncertu. Shaggy, megagwiazda, wykonawca wielu przebojów, spóźniający się już prawie godzinę. Czy warto czekać? Czy liczyć na świetny koncert, czy raczej na pokaz arcygwiazdorzenia? Na szczęście kiedy tylko Shaggy w czerwonych spodniach pojawił się na scenie, poczułam przypływ energii i radości. Shaggy oczywiście jest gwiazdorem, ale jakość jego show również jest… gwiazdorska! Od początku skakał i biegał po scenie niczym szaleniec, a ruchy jego bioder powodowały piski i zawstydzenie młodszych festiwalowiczek. Ktoś może powiedzieć, że piosenkarz chwilę pomachał tyłkiem, powyginał się, odśpiewał hiciory i tyle z tego było. Ja sądzę, że nie. Shaggy złapał znakomity kontakt z publicznością. Tańczyliśmy, śpiewaliśmy, piszczeliśmy, a w pewnym momencie pomnik lwa unoszony przez publikę powędrował w stronę sceny. „Angel”, „Boombastic”, „Fired up”, „Hey Sexy Lady” – to tylko niewielka liczba wszystkich zaśpiewanych hitów. Na scenie obecny był też Rayvon, z którym Shaggy od wielu lat współpracuje. Cały koncert był bombą energetyczną, ale końcówka to już zupełne apogeum – utwory z płyty „Summer in Kingston” spowodowały niesamowite zakwasy w nogach na drugi dzień. Jak się okazało, Shaggy i Rayvon wcale nie zmęczyli się koncertem na głównej scenie. Kilka minut po zniknięciu za kulisami Shaggy wskoczył na scenę soundsystemową! Nie sądzę, aby miał zapisany w kontrakcie dodatkowy występ, więc chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że polska publiczność spodobała mu się. Tak samo jak w przypadku Mellow Mood – z wzajemnością! Mimo że zamiast „Płock” wymawiał „Płak” – niech będzie mu wybaczone ;).

Mimo późnej godziny na przedostatnim koncercie festiwalu nadal bawiło się mnóstwo ludzi. Ras Luta rozbujał publiczność swoim „Nie mam hajsu” i nowym „Jak daleko”, Dr. Ring Ding nakręcał imprezę w namiocie soundsystemowym, gruziński Reggaeon nie pozwalał spać wytrwałym. A ci najbardziej wytrwali bawili się w rytmie reggae jeszcze trzeciego dnia.

W relacji nie wymieniłam wszystkich artystów występujących na Reggaelandzie, nie sposób być w kilku miejscach jednocześnie.

I tylko ja wiem,
jak kawałek zalaminowanego
papieru może przybrać na wartości!
Autograf jednego z braci Garzia z Mellow Mood :)



Płock! Szykuję kalosze i przybywam za rok! 

Relacja napisana dla Independent.pl

niedziela, 7 lipca 2013

Maria Nurowska "Sergiusz, Czesław, Jadwiga", 2013

Trzeba być odważnym, aby pisać o Czesławie Miłoszu. I to pisać krytycznie, a jednocześnie bardzo dobrze i wciągająco.


Stopniowo poznaję literaturę Marii Nurowskiej. Sięgam po powieści najnowsze, jak i te starsze. Ani razu się jeszcze nie zawiodłam, lubię jej charakterystyczny styl, smutek i emocje, które przemyca na karty książki. Dotychczas czytałam powieści, w których głównymi bohaterkami były kobiety. „Sergiusz, Czesław, Jadwiga” nieco się różni od tamtych, bo oprócz kobiety, najważniejszymi osobami są mężczyźni. Mężczyźni nieprzypadkowi, a przynajmniej jeden z nich znany jest każdemu Polakowi. Chodzi o Czesława Miłosza i Sergiusza Piaseckiego.

Narratorką jest Anna, którą poznajemy jako studentkę polonistyki. Los sprawia, że poznaje osobiście Sergiusza Piaseckiego, i postanawia zostać jego biografką. Spotyka się z nim, zapisuje i nagrywa rozmowy. Jest w jakiś sposób zafascynowana pisarzem, ale ich relacje wcale nie wyglądają nieskazitelnie. Dyskusjom i różnicom zdań nie ma końca. Głównym wątkiem, który zaprząta głowę biografki, jest relacja Sergiusza Piaseckiego z Czesławem Miłoszem, która również do najlepszych nie należała. Delikatnie mówiąc, mężczyźni nie przepadali za sobą, a przyczyną tego była między innymi kobieta – Jadwiga Waszkiewicz. Anna całe serce i czas wkłada w to, aby poznać i wyjaśnić historię tego tajemniczego trójkąta miłosnego. Poświęca na to kawał swojego życia – pod koniec książki nie jest już studentką polonistyki, ale szanowanym w środowisku pracownikiem uczelni. Niewiele o niej wiemy, ale nie ma takiej potrzeby, bo Anna nie jest w tej książce najważniejsza. Musiała jednak zostać wprowadzona jej postać, aby nie była to typowa biografia pisarza. Jest sporo przypisów i fragmentów literatury Piaseckiego i Miłosza, ale ciągle czyta się ją jak wciągającą opowieść a nie zbiór faktów.

Podziwiam ogrom pracy, jaki Maria Nurowska włożyła w powstanie powieści „Sergiusz, Czesław, Jadwiga”. Miłe jest to, że znana i uznana pisarka swoją powieścią popularyzuje sylwetki i literaturę innych literatów, mimo że wcale nie przedstawia ich jako ludzi godnych naśladowania. Mnie zachęciła do sięgnięcia po słowo Miłosza (po raz kolejny) i po słowo Piaseckiego (po raz pierwszy). O tym, że sięgnę po kolejne książki Nurowskiej, chyba nie muszę wspominać.

Recenzja opublikowana na dlaLejdis.pl

czwartek, 4 lipca 2013

Koncert: OdraNocka - Artur Andrus i Maria Czubaszek, 2 lipca 2013, Arsenał, Wrocław

Tytułem wstępu: UWIELBIAM WROCŁAW! Mimo że ostatnio było spore zamieszanie związane z organizacją jakiegoś maratonu, to generalnie bardzo cenię to miasto od strony proponowanych imprez kulturalnych. Jest Wrocław, jest impreza!

Na brak imprez kulturalnych nie można narzekać, wciąż pojawiają się także nowe. Jednym z nich jest OdraNocka Art Festiwal. Nie byłabym sobą, gdybym nie sprawdziła, o co chodzi i z czym to się je. Festiwal trwa od 29 czerwca do 13 lipca, koncerty odbywają się na dziedzińcu Arsenału. Zaproszeni artyści? Bardzo proszę: Grzegorz Turnau, Artur Andrus, Maria Czubaszek, Kayah, Marcin Wyrostek (akordeon), Mafalda Arnauth (fado), Teatr STU z Krakowa oraz najbardziej HOT nazwisko tego lata: Dawid Podsiadło. Pięknie i różnorodnie!

Raz dwa, raz dwa, szybko przemyślałam, na którym koncercie mogę się zjawić, i padło na 2 lipca: koncert Artura Andrusa.

www.odranocka.pl
Jak to jest między mną a Arturem Andrusem? No cóż, wystarczy, że pan Artur powie tylko „Dobry wieczór państwu”, lub choćby „Proszę państwa…”, a ja już się uśmiecham. Wyobraźcie sobie zatem, jak wysoko latałam na skrzydłach miłości po dwóch godzinach koncertu.

Artur Andrus prezentował utwory ze swojej najnowszej płyty „Myśliwiecka” (pewnie, że mam!), raczył publiczność wierszykami swojego autorstwa, a choreografię sceniczną miał taką, że ho ho! Totalnym szaleństwem z jego strony okazało się spektakularne wywijanie kablem od mikrofonu. Wykonując „Glanki i pacyfki”, swoim blaskiem i rockową duszą przyćmił wszystkie żyjące i nieżyjące legendy rocka. Zaśpiewał swój największy hit „Piłem w Spale, spałem w Pile”, twierdząc, że jest to jego jedyny przebój. Według mnie „Królowa nadbałtyckich raf” również pretenduje do miana superprzeboju. Jednak absolutnym zaskoczeniem i powodem mojego największego wybuchu śmiechu był utwór „Cyniczne córy Zurychu”.

Kto choć raz widział Artura Andrusa w akcji, dobrze wie, że ten przesympatyczny pan sypie rymowanymi wierszykami własnego autorstwa jak z rękawa. Ich ilość przewyższa chyba twórczość niejednego wieszcza. Zastanawiam się, ile pomysłów i rymów może się kryć w jednej głowie. Słuchając Pana Artura, wnioskuję, że bardzo, bardzo wiele, a czasem odnoszę wrażenie, że wymyśla je na poczekaniu. Chciałabym zapamiętać niektóre z nich, jednak uwierzcie, że nie da się! Ledwie skończy się jedna rymowanka, już leci kolejna. Ledwie zdążę zapisać pierwsze zdanie, a już słyszę następny wiersz i zaśmiewam się. No po prostu kurcze, no nie! Jeden zapamiętałam: 

Czerwone korale włożyła na szyję
Wczoraj jeszcze żyła
Dzisiaj już nie żyje!

Gościem specjalnym była pani Maria Czubaszek, z którą Artur Andrus przeprowadził rozmowę. Zarzekał się, że wcześniej się do tej rozmowy nie przygotował, bo pani Maria ponoć sama lubi sobie zadawać pytania i na nie odpowiadać. Wyszło tak, że mieli nie rozmawiać o polityce i seksie, a rozmawiali o… polityce i seksie ;) I było mi bardzo miło, że mogłam przysłuchiwać się tej rozmowie.

Widzicie, chyba nikt nie powie, że Artur Andrus ma fenomenalny wokal i jest zwierzęciem scenicznym. Nadrabia jednak poczuciem humoru, talentem do wymyślania zabawnych tekstów, gadatliwością, żartowaniem z samego siebie. To sprawiło, że prawie wszystkie miejsca pod sceną były zajęte. Siedząc w jednym z ostatnich rzędów, widziałam przed sobą zatrzęsienie trzęsących się ze śmiechu ramion, a moje ramiona też brały w tym udział. Fajnie było, po prostu!

Po koncercie Artur Andrus i Maria Czubaszek podpisywali książki i płyty. Nawet gdyby miałby mi zwiać ostatni autobus, czekałabym cierpliwie na swoją kolej. Doczekałam się, warto było:
Hani - ani ani ;)
Też Hani :D 


Autobus mi nie zwiał ;)


PS W koncercie brałam udział dzięki Wrocławskiemu Towarzystwu Gitarowemu, gdzie jestem wolontariuszem. Jeśli ktoś chce zdobyć doświadczenie w organizacji koncertów i mieć możliwość uczestniczenia w wielu z nich w zamian za zaangażowanie i poświęcenie swojego czasu – sprawdźcie ofertę: WTG wolontariat, albo skontaktujcie się ze mną.