poniedziałek, 28 maja 2012

"Herbaciarnia Madeline", Darien Gee, Prószyński i S-ka, 2011.


Witaj w Avalon, niewielkim miasteczku, które przyciąga swoim urokiem przejeżdżających obok turystów. W miasteczku, w którym losy mieszkańców splotą się z powodu… zakwasu chlebowego.

Mała Gracie, córka Julii i Marka, znajduje na progu domu torebkę z dziwnie wyglądającą substancją. Jak się okazuje, jest to zaczyn chleba przyjaźni amiszów. Za namową córki Julia piecze chleb, a pozostałą część zakwasu przekazuje dalej. I tak chleb przyjaźni zaczyna krążyć po mieście, tworząc łańcuszek, a czytelnik, oprócz kuchennych rewolucji mieszkańców poznaje trzy kobiety, które jako jedne z pierwszych dostały w prezencie torebkę zakwasu.

Pierwszą z nich jest wspomniana wyżej Julia. Ma kochającego męża i fantastyczną córeczkę, jednak wydarzenie sprzed kilku lat sprawiło, że Julia i Mark bardzo oddalili się od siebie. Nie rozmawiają ze sobą, nie mają wspólnej sypialni, właściwie w ciągu kilku lat stali się sobie obcy, mimo że łączyła ich wspólna strata i cierpienie. Ich syn Josh zmarł po ukąszeniu osy. Od tej pory Julia nie pracuje, a przeżycie każdego kolejnego dnia jest dla niej wyzwaniem. Samo wyjście z domu i zrobienie zakupów jest ponad jej siły, nie wspominając o nałożeniu makijażu i ułożeniu fryzury. Na dodatek za śmierć Josha wini swoją siostrę, Livvy, która opiekowała się chłopcem, kiedy zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Sytuacja zdecydowanie patologiczna, zamiast wspierać się wzajemnie, Mark i Julia zamknęli się w swoich własnych skorupach i żyją osobno. 

Hannah de Brisay to piękna, 28-letnia Azjatka. Jest znaną wiolonczelistką, jednak po przeprowadzce do Avalon nie gra już koncertów. Jej małżeństwo z Philippem właśnie przechodzi kryzys. Jako muzyk, Philippe często jest w trasie koncertowej, rzadko przebywa w domu.

I wreszcie Madeline, założycielka tytułowej, słabo prosperującej i mało znanej (do czasu) Herbaciarni Madeline, a zarazem jej jedyna pracownica (do czasu). Stanowcza, starsza pani emanująca ciepłem i dobrocią, znakomita kucharka i fanka każdego rodzaju herbaty. 

Herbaciarnia to miejsce pachnące domowymi wypiekami i imbirową herbatą. Właśnie tutaj poznają się Julia, Hannah i Madeline, kobiety, które tak naprawdę w Avalon nie mają nikogo i są spragnione kontaktu z drugim człowiekiem. Już przy pierwszym ich spotkaniu przy herbacie rodzi się niesamowita więź. Łzy w oczach, niepewne uśmiechy, przestraszone spojrzenia. Nie muszą dużo mówić, żeby wiedzieć, że każda z nich ma do opowiedzenia historię swojego życia, otworzenie się to tylko kwestia czasu.
Przyjaźń to lata zaufania. W tej powieści relacja między kobietami rodzi się bardzo szybko, może dlatego, że wszystkie są po przejściach, co sprawia, że tak dobrze się rozumieją i są spragnione rozmów przy ciasteczku i herbacie. Jest to może trochę naiwne koloryzowanie rzeczywistości, ale opisane z takim ciepłem i optymizmem, że czytając, kilka razy się wzruszyłam. Bo dzięki tej przyjaźni kobiety wreszcie zaczynają żyć, podejmować długo odwlekane decyzje i zwyczajnie cieszą się ze wspólnych spotkań. Powieść bardzo pokrzepiająca, nie będzie spoilerem ujawnienie, że pod koniec książki kobiety zaczną żyć na nowo, a wszystko ułoży się na tyle dobrze, że będą z nadzieją i uśmiechem patrzyły w przyszłość. Inaczej przecież być nie może, już sama obietnica na okładce („Solidna dawka optymizmu w uroczej oprawie!”) zwiastuje, że te kobiety, znajdujące się na życiowym zakręcie, nie będą płakać i marudzić przy tej herbacie do końca opowieści. Zakręty zaczną się prostować, a one same muszą się w końcu uśmiechnąć do życia, a życie do nich.

Jednak Julia, Hannah i Madeline nie są jedynymi bohaterkami książki. Są rozdziały, w których poznajemy innych mieszkańców i  ich przygodę z chlebem przyjaźni amiszów. Tymi opowiastkami autorka chciała ukazać, jak wielką skalę przybrała akcja dzielenia się torebkami z zakwasem w Avalon.

Wspomnę, że jest to książka, która zawiera najkrótsze rozdziały, z jakimi spotkałam się w jakiejkolwiek powieści. Żeby do nich dotrzeć, trzeba zatopić się w tą lekturę, uprzednio zaparzając sobie herbatę w imbryczku, i kto wie, może upiec chleb amiszów? Znajdziesz przepisy na różne wariacje (brownie, chleb bananowy, muffinki) na końcu książki. Ja już swój chlebek przyjaźni upiekłam, a nawet cztery, wszystkie znakomite! Apetycznie wygląda, co? :)

Moje!: ) Toffi i czekoladowo-orzechowe.


Recenzja opublikowana na kobieta20.pl

czwartek, 24 maja 2012

„Trucizną mnie uwodzisz”, Jennifer Clement, Mała Kurka, 2012.




Wyobraź sobie palące słońce Meksyku, rozleniwiający upał. Studiujesz historię, kilka dni w tygodniu opiekujesz się dziećmi w sierocińcu. Interesujesz się żywotami świętych, piszesz pracę na ich temat. Mieszkasz w Mexico City z ojcem, który traktuje cię jak małe dziecko, choć już dawno wkroczyłaś w dorosłość. Czasem popijasz z nim tequilę, rozmawiając o jego pasji – motylach. Jedyne dźwięki, jakie przewijają się przez wasz dom, to krzyki handlarzy ulicznych: „Pomarańcze! Świeże pomarańcze!”. Właściwie nie masz żadnych znajomych, nie licząc matki Agaty, która prowadzi sierociniec. Niezbyt często wychodzisz z domu. Odkąd pamiętasz, nosisz na szyi krzyżyk, który podarowała ci mama. Nudne to życie, nieprawdaż?

Właśnie tak żyje Emily, bohaterka powieści „Trucizną mnie uwodzisz”. Nie ma ochoty nawet tego zmieniać; rozmowy z matką przełożoną i pomoc w sierocińcu wystarczają, aby czuła się spełniona. A jednak, mimo swojej religijności i konserwatywnych poglądów, Emily wraz z zakonnicą mają wspólne, dość osobliwe hobby. Wycinają z gazet wzmianki o morderczyniach, niby w ramach żartu. Trzeba przyznać, że jest to dość grobowe poczucie humoru…

Dni spokojnie się toczą, jednak wieczorami, wchodząc do domu, a następnie do swojego pokoju, Emily czuje, że coś jest nie tak. Zapach melonów, niedomknięta szuflada, otwarte okno…

Do Emily i jej ojca wprowadza się kuzyn Santi, z którym nigdy wcześniej nie mieli kontaktu. Dawno nie spotkałam na kartach książki tak irytującego mężczyzny, co wcale nie znaczy, że jest źle wymyśloną postacią. Pewny siebie egoista, manipulant, który dla własnych zachcianek potrafi podnieść rękę na kobietę i doprowadzić ją do płaczu, po czym zapewnić, że kocha, och, jak kocha! A któż jest tą kochaną kobietą…?

Oprócz ukazanego w książce wątku miłosnego (choć ta miłość przypomina częściej relację kat-ofiara), autorka zahacza także o tematykę religijną. Święty od ołówków? Proszę bardzo! Patron gołębi? Również się znajdzie. Pisarka ukazuje życie dzieci pokrzywdzonych przez los i osieroconych, w tym także Emily, której mama zniknęła w tajemniczych okolicznościach podczas zakupów na targu.

Powieść Jennifer Clement zaskakuje. Do końca nie wiedziałam, co się wydarzy, chociaż przez cały czas od pojawienia się Santiego atmosfera była napięta i tajemnicza. Autorka zwodzi niedopowiedzeniami, dialogami, które tak naprawdę czytelnikowi niczego nie wyjaśniają, a skłaniają do głębszego zastanowienia się nad treścią. Uwodzi zapachem Meksyku - aż czuć, że Jennifer Clement mieszka na stałe w Mexico City, przeniosła smak tego miasta do powieści. Artykuły o morderczyniach urozmaicają i upiększają książkę. Po każdym rozdziale poznajemy kolejny sposób na zabójstwo, kolejną sylwetkę przestępczyni, która dokonuje mordu z zimną krwią. Nieraz w taki sposób, że oczy otwierałam szeroko ze zdumienia. Wszystkie te fragmenty wizualnie rzeczywiście przypominają strony wycięte z gazet, co sprawia, że wydanie jest wyjątkowo ładne. W połączeniu z estetyczną okładką i dekoracyjnymi roślinkami przy każdym rozdziale, po prostu chce się czytać!

Warto zwrócić uwagę na muzykę przewijającą się przez tę opowieść. Czasami dobry fragment piosenki potrafi odzwierciedlić emocje i myśli bohatera, wtedy jakiekolwiek inne słowa są zbędne. A jeśli są to fragmenty takiego giganta rocka jak Jimi Hendrix, to ja jestem zupełnie uwiedziona… ;)

niedziela, 20 maja 2012

„Hiszpańskie oczy”, Maria Nurowska, Wydawnictwo Alfa, 1990.

źródło: www.conrada11.pl

Przeczytałam jakiś czas temu „Drzwi do piekła”, najnowszą książkę Marii Nurowskiej (recenzja tutaj). Jej tematyka nie była ani łatwa, ani przyjemna, jednak coś mnie tknęło, aby zapoznać się z wcześniejszą twórczością autorki. Sprawę ułatwił fakt, że na regale u brata w pokoju znalazłam powieść „Hiszpańskie oczy”. Stan książki wskazywał na jej zupełne zaczytanie (połowa kartek powyrywana, niezdarnie posklejana taśmą klejącą, zagięte rogi, pożółkły papier, ziarenka piasku między stronami, no i rok wydania – 1990); zdecydowanie, ta książka ma swoją historię.

- Mamo, czytałaś to?
- Tak… Oj, Nurowska pisze ciężkie książki, takie smętne…

Mój ojciec zapewne skomentowałby wybór lektury słowami „Lubisz się katować? Musisz się katować?” – tak zwykł mawiać, kiedy oglądałam w TV programy traktujące o nieszczęściu ludzkim, chorobach etc. Może lubię. Może czasem potrzebuję.

Anna: nieco zapomniana aktorka w średnim wieku, piękna kobieta, której lata młodości przypadły na czas wojny. Anna ma córkę Ewę. Córkę, której nie chciała (ciąża była wynikiem gwałtu), do której przez długi czas czuła wstręt. Nie nazywała jej swoim dzieckiem.

Ewa: około dwudziestoletnia bulimiczka, zero w niej kobiecości, sama skóra i kości. Razem z Anną chodzą na terapię do psychologa. Jej relacje z matką ograniczają się do kłótni, płaczu, bezsilności i pogardy, a jednocześnie chęci pomocy sobie nawzajem. Ewa ma syna Antka. Syna, którego nie chciała mieć, do którego przez długi czas czuła wstręt… Historia lubi się powtarzać. Ponoć kocha swojego synka. A nie jest w stanie go przytulić.

Antek: mniej niż 5 lat, do babci mówi „mamo”, wiecznie rozdarty między mieszkaniem z Ewą, która po naćpaniu się lekami nie jest w stanie się nim opiekować i podrzuca go do Anny, a mieszkaniem z babcią.

Autorka opisuje skomplikowane relacje między matką a córką. Mnóstwo tu smutku, żalu, niedostosowania do życia, nieumiejętności kochania i akceptacji siebie, a przede wszystkim piętna przeszłości, o której ciężko zapomnieć. Są to relacje zdecydowanie patologiczne, które nie powinny mieć miejsca, szczególnie przy małym dziecku. Widzimy, że historia lubi się powtarzać. Zarówno Anna, jak i Ewa urodziły dziecko za wcześnie, nie były do tego zupełnie przygotowane. Temat przedwczesnego macierzyństwa jest tu dobitnie przedstawiony. Tak naprawdę Ewa, dopiero zostając babcią, ujrzała w sobie coś na kształt instynktu macierzyńskiego. Dopiero gdy trzymała swojego wnuka w ramionach, poczuła pokłady miłości. Miłości, której zabrakło jej w stosunku do własnej córki.

Anna nie potrafi zająć się sobą i własnym życiem, bo cały czas pali jej się czerwona żaróweczka w głowie: czy jej córka nie leży właśnie nieprzytomna w swoim mieszkaniu, czy znowu klęczy nad ubikacją? Chociaż, nawet gdy znajduje już chwilę dla siebie, zupełnie nie wie, czym się zająć. Chciałoby się rzec: problem nieodciętej pępowiny. Obie mają na siebie nawzajem niszczący wpływ. Kobiety, oprócz tego, że nie potrafią prawdziwie pokochać siebie nawzajem i żyć spokojnie obok siebie, mają także trudność z odnalezieniem miłości do mężczyzny. Jeżeli już jest jakiś partner, to ta miłość jest trudna lub zakazana.

Co mówi Anna?
Ja siedzę na ławce, mój wnuk jeździ na rowerku, dookoła jesienne kolory podświetlone słońcem… ja siedzę na ławce i przeżywam szczęście w czystej postaci (…) i nagle pstryk, wracamy do domu, Ewa leży z opuchniętą twarzą. Wygląda, jakby pokąsały ją pszczoły. A to nas obie coś pokąsało, jesteśmy zatrute jadem.
Nikt do mnie nie przychodził, nikt mnie nie zapraszał do siebie (…), ludzie mnie nudzili. Ja nie nudziłam się nigdy wypełniona swoim cierpieniem.

Nie znalazłam w tej powieści ani cienia optymizmu. Kiedy już wydaje się, że będzie lepiej, „nagle pstryk”, i wszystko idzie źle. Ale ja się lubię tak katować, może czasem potrzebuję. I chętnie ‘pokatuję’ się, czytając kolejne książki autorki. Czy tylko ja, czytając Marię Nurowską, odnoszę wrażenie, że musi być bardzo, bardzo smutną kobietą? Która perfekcyjnie przenosi ten smutek na papier, sprawiając, że boli mnie serce, kiedy poznaję bohaterów powieści?

czwartek, 10 maja 2012

Reggae Live Shows: Tarrus Riley, Dean Fraser w Alibi, 7.05.2012.


Kolejnego koncertu z serii Reggae Live Shows długo nie zapomnę, a zapewne nigdy! To, co się działo we wrocławskim klubie Alibi, jest nie do opisania - tyle emocji, tyle uśmiechu… Spróbuję jednak napisać kilka słów ;) Polecam włączyć film z koncertu, po stokroć warto!:

Do klubu dotarłam koło 21, zdążyłam tylko rozejrzeć się wokół i ściągnąć kurtkę, i już ze sceny zaczęły dobiegać dźwięki saksofonu Deana Frasera. Byłam ciekawa, czy reggae pozbawione wokalu, a za to z saksofonem na czele, porwie publiczność, czy może raczej znuży. Osobiście nie przepadam za tym instrumentem, ale w połączeniu z reggae jest to zupełnie co innego. Wszelkie wątpliwości rozwiały się już po pierwszych utworach. Dean Fraser okazał się prawdziwym wirtuozem saksofonu, przy tym bardzo komunikatywnym i prawie non stop uśmiechającym się człowiekiem. Publiczność lekko się kołysała, a ja, stojąc nieco z tyłu, patrzyłam na dziesiątki zdreadowanych głów i byłam wdzięczna okolicznościom za to, że mogłam być tam z nimi wszystkimi. Dean Fraser zagrał kilka utworów, przygotowując publiczność do przywitania prawdziwej gwiazdy wieczoru, którą sam zapowiedział. 

Przy wtórze krzyków i oklasków na scenę wyszedł Tarrus Riley. Kilka pierwszych piosenek wytrzymałam, podrygując jedynie lekko gdzieś z tyłu przy schodkach. Jednak nic nie stało na przeszkodzie, abym znalazła się tuż pod sceną, zatem przy dźwiękach jednej z moich ulubionych piosenek „Superman”, bawiłam się z wszystkimi, a Tarrus Riley wywołał uśmiech na twarzach kobiet, śpiewając „I will be there when you need someone to tell you that you're beautiful, baby!”. Reggae to muzyka miłości, zatem sporo teksów, które pisze Tarrus, jest właśnie o niej, są prawdziwe i po prostu bardzo dobre. Myślę, że żadna kobieta nie przeszłaby obojętnie obok słów piosenki „She’s royal”. Co tu dużo mówić, Tarrus Riley dowartościował swoimi tekstami żeńską część publiczności. Zresztą wszyscy dali się porwać tej muzyce, skakaliśmy i śpiewaliśmy razem z wokalistą, a na pytanie Tarrusa „Poland! How you feelin’?” odpowiadaliśmy coś między „Great!”, „Allright!”, czy po prostu bliżej nieokreślonymi okrzykami przepełnionymi aprobatą i radością. Jak tu się nie cieszyć, kiedy ze sceny płynie przekaz pokoju i miłości, a połączony z energią publiczności daje poczucie, że dzieje się właśnie coś, co można nazwać najlepszymi chwilami w życiu! Będąc na tym koncercie, w niepamięć odeszły kłótnie i zbliżające się egzaminy, ważny był taniec, słowa, muzyka, jedność.

Tarrus rozbujał nas całkowicie, grając takie utwory jak „Stay with you”, „Protect the people”, czy piosenki z nowej, wydanej w kwietniu płyty „Mecoustic”. Zaskoczeniem okazały się (przynajmniej dla mnie) zagrane covery, zaśpiewane przez osoby z chórku. Wokalistka wspierająca swoim głosem Tarrusa w czasie koncertu, zaśpiewała solo utwór girlsbandu The Pussycat Dolls (!) „Stickwitu”, szkoda tylko, że sam refren bez zwrotek, bo bardzo przyjemnie się jej słuchało. Zaraz po niej swoim wokalem popisał się kolejny członek zespołu, którego umiejętności wokalne na chwilę przyćmiły osobę Tarrusa Rileya. Następnie, do ochłonięcia od skakania skłoniło „Knocking on a heaven’s door”, zaśpiewane prawie że szeptem. Coś wspaniałego! 

Przez cały koncert na scenie obecny był Dean Fraser, który swoją grą na saksofonie wniósł wiele urozmaicenia. Ponadto śpiewał także w chórku, okazało się, że jest posiadaczem całkiem niezłego głosu. Jednym z lepszych momentów był pojedynek wokalu Tarrusa z saksofonem Deana. Tarrus nucił coraz trudniejsze melodie, Dean musiał je odegrać na saksofonie. Wywołało to okrzyki uznania dla jamajskiego saksofonisty, na co Riley z przymrużeniem oka zawołał coś w stylu: „Hej, przecież to MÓJ koncert, gdzie brawa dla mnie?!”. Chwil, w których się uśmiechałam, lub nawet śmiałam, było więcej, bo Tarrus Riley  stworzył świetną atmosferę, żartując z publicznością, podając dłoń osobom pod sceną czy opowiadając o muzyce reggae. Widać, że traktuje publiczność nie jako zbiorowisko przypadkowych osób, tylko odbiorców tworzonej przez niego muzyki, a dzielenie się nią sprawia mu radość.

Dwugodzinny koncert skończył się bisem, a po kilkunastu minutach cały zespół wyszedł do publiczności, oferując autografy i możliwość zrobienia zdjęć. Minęło dopiero kilka dni od koncertu, a ja już jestem przepełniona nadzieją, że usłyszę jeszcze kiedyś Tarrusa Rileya na żywo! Spodziewałam się dobrego koncertu, dostałam dużo więcej. Wspaniały, wspaniały wieczór!

Recenzja opublikowana na WSA.org.pl