piątek, 15 maja 2015

Książka: Ronald Reng "Robert Enke. Życie wypuszczone z rąk"

Ciężko moi drodzy, ciężko mi po tej lekturze. „Życie wypuszczone z rąk” to książka, o której mogę pisać dopiero jakiś miesiąc po jej przeczytaniu. To prawdziwa historia niemieckiego piłkarza (bramkarza), Roberta Enke (1977-2009), który cierpiał na nawracającą depresję. 

Trudne było jego życie, zastanawiam się też, co przeżywał jego ojciec – psychiatra – widząc, że nie potrafi pomóc własnemu synowi. Trudno mi myśleć o rodzinie, którą pozostawił, postanawiając odebrać sobie życie. Pewnie nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co czuje mężczyzna, ojciec, syn i mąż, który wie, że wychodzi z domu po raz ostatni. Z pewnych względów ta książka jest dla mnie bardzo ważna.  Nie zliczę, ile razy miałam gulę w gardle i marszczyłam czoło ze zdenerwowania, czytając ją.
 
Robert Enke przegrał walkę z depresją.

Często mówi się, że ktoś przegrał/wygrał walkę z rakiem.
Mam wrażenie, że z depresją jest trochę inaczej. Depresję ukrywa się przed wielkim światem (przykład: Robert Enke). Chorujący ukrywa depresję nawet przed samym sobą. No bo przecież jak to, depresja? Mam kochającą żonę, dobrą pracę, co ja tu będę z depresją wyskakiwał… Nie jest tak? Depresji boimy się jak cholera, nie mówimy o niej. Jeśli ktoś obok choruje, lęk budzi nawet zadanie pytania „Jak się czujesz?”. 
 
Robert Enke z córką. Źródło: Youtube

Kiedy słyszy się, że ktoś popełnił samobójstwo po długim chorowaniu na depresję, dopiero wtedy gdzieś po cichu toczą się rozmowy:
- Chorował na depresję…
- O Boże, biedny… Co taki człowiek musi mieć w głowie? Dlaczego nikt nie był w stanie mu pomóc?
- Ech, depresja… wyniszczająca choroba.

No właśnie, choroba. Choroba, na którą nie działają słowa „weź się w garść, będzie dobrze, życie jest ciężkie, ale trzeba jakoś sobie radzić, iść do przodu”. Nie działają. Albo: „dostaniesz kopa w d***, to przejdzie ci to marudzenie”. Nie przejdzie. Albo: „przecież ty nie masz jakichś wielkich problemów, więc o co chodzi?”. No, sorry, mam problem z mózgiem, coś z moją serotoniną nie halo, „prawdopodobnie doszło do zerwania synaps” (s. 341), i koniec tematu, weź, idź, odejdź, nie pytaj.

„Dla niektórych ludzi smutek jest trudny do zniesienia (...). Jak wygląda życie ze strachem przed strachem?” (s. 9)

Książkę o swojej walce z depresją początkowo miał napisać sam Robert Enke. W ramach terapii pisał dziennik, którego fragmenty przeczytamy w tej książce, koniec końców napisanej przez niemieckiego dziennikarza sportowego Ronalda Renga. Żaden ze mnie kibic, dlatego gdyby to była biografia jakiegokolwiek innego piłkarza, nie sięgnęłabym po nią. Jednak „Życie wypuszczone z rąk” znacznie wykracza poza opisy sukcesów i porażek zawodowych Roberta Enke i cały piłkarski świat. I naprawdę pal sześć, że niektóre fragmenty w ogóle mnie nie interesowały, te wszystkie relacje z meczów, transfery i tak dalej (wybaczcie moją ignorancję). Pal sześć, że styl Ronalda Renga uważam za nieco pokraczny i kanciasty i być może powinien skupić się na pisaniu artykułów, a nie książek. Interesowało mnie zupełnie coś innego. Robert Enke. Wielki Nieobecny. Jego wyraz twarzy. Częsty, mylący uśmiech na zdjęciach. Jego niemoc i strach.

„Gdybyś przez pół godziny siedziała w mojej głowie, zrozumiałabyś, czemu ogarnia mnie obłęd” (s. 11) – powiedział pewnego razu do swojej żony.

Dla fanów piłki nożnej pozycja obowiązkowa. Polecam również tym, którzy w jakiś sposób zetknęli się z depresją. Może dzięki nagłaśnianiu takich spraw więcej osób wygra z tą chorobą.
Uważajcie na siebie. I na swoich bliskich. 
 
Wydawnictwo Sine Qua Non, 2015
Wszystkie cytaty pochodzą z recenzowanej książki. 


Na koniec: Luxtorpeda - "Serotonina

"Czuję się kaleki i ręce mam ciężkie
tabletki na recepty, nie dadzą mi więcej
jak ponownie posklejać się w całość
wysypało się ze mnie, nic nie zostało
i mam depresję, a wiecie, nie chcę
zgubiłem szczęście, wszystko to bezsens
kto mi ją zabrał, czyja to wina?!
Gdzie jest moja serotonina?!"

PS Jadę w niedzielę na mecz, drugi raz w życiu! :)

czwartek, 7 maja 2015

Książka: J. Paul Henderson "Ostatni bus do Coffeville"

Pierwszy raz przeczytałam powieść wydaną przez PWN. Wydawnictwo kojarzyło mi się do tej pory z encyklopediami i leksykonami oraz publikacjami akademickimi.
 
Spodziewałam się więc literatury pięknej z górnej półki, a nie zwykłego czytadła, którego fabuły nie pamięta się po tygodniu od przeczytania. Do czytadeł nic nie mam i sama po nie sięgam, bo wszystko jest dla ludzi. Jednak „Ostatni bus do Coffeville” jest czymś więcej. Zapada w pamięć, a czytając, od razu zaczęłam się zastanawiać, którego ze znanych aktorów obsadziłabym w głównych rolach filmu powstałego na podstawie tej książki. Z chęcią obejrzałabym ekranizację „Ostatniego busu do Coffeville” z prostego względu – niesamowita fabuła, opowieść wielowątkowa, poruszanie ważnych tematów. Zastanawiam się, czy starczyłoby mi życia, żebym wymyśliła w swojej głowie tak pokręconą (w pozytywnym sensie) fabułę. Wielkie oklaski dla wyobraźni, stylu pisarskiego i poczucia humoru autora – J. Paula Hendersona.

No tak, na samym wstępie wyłożyłam same superlatywy. Na domiar powiem jeszcze, że „Ostatni bus do Coffeville” plasuje się w zacnym gronie moich ulubionych powieści. Żałowałam, że w ostatnich dniach miałam tak mało czasu na czytanie, bo z chęcią pochłonęłabym tę książkę w jeden dzień, ale niestety nie było kiedy.

Wiecie już, że książka jest świetna, mam jednak nadzieję, że zechcecie poznać zarys fabuły i doczytać recenzję do końca. Czym się tak zachwycam?

Po pierwsze - fabułą, pomysłem. Wyobraźcie sobie, że emerytowany lekarz Eugene, chora na alzheimera Nancy, mały chłopiec Eric, czarnoskóry mężczyzna, który oficjalnie nie żyje od wielu lat i ukrywa swoją tożsamość oraz pan pogodynka wyruszają razem w podróż. Każdy jest z innego świata; takie zgromadzenie różnych charakterów gwarantuje niezłą zabawę. W dodatku przemieszczają się przez USA autobusem skradzionym… Paulowi McCartneyowi. Więcej nie zdradzę. Bus Paula McCartneya zachęcił mnie, powinien zachęcić i was. Będzie się działo mnóstwo. I jeszcze więcej.




Po drugie, poczucie humoru. Takie jakie lubię. Czasem subtelne, czasem bezwzględnie „mocne”, ale nie żenujące.

Po trzecie, poruszana tematyka. Zobaczcie, wystarczy posadzić w autobusie 5 osób i przyjrzeć się ich życiu, aby móc zebrać najważniejsze życiowe wartości, wątpliwości oraz społecznie ważne zagadnienia. Jest więc dużo o Bogu (wpadliście kiedyś na pomysł, żeby policzyć ilość zmarłych w całym Starym i Nowym Testamencie?!), o przemijaniu, strachu przed chorobą, starością i niedołężnością, okrutności choroby oraz eutanazji. Bawiło mnie zachowanie chorej na alzheimera Nancy, ale kiedy pomyślałam, że to może spotkać mnie, już nie było mi do śmiechu. Jest też o rodzinie (rozwody, sieroctwo, patologie), przyjaźni (czy prawdziwa przyjaźń trwa do końca życia?), historii (wojna w Wietnamie, zabójstwo Martina Lutra Kinga) i wielu, naprawdę wielu innych sprawach, które w mniejszym lub większym stopniu dotyczą każdego z nas.

Po czwarte, last but not least, „Ostatni bus do Coffeville” przypomina mi dwie bardzo dobre ekranizacje: „Forresta Gumpa” (reż. Robert Zemeckis, na podstawie książki Winstona Grooma) i „Przebudzenia” (reż. Penny Marshall, na podstawie powieści Olivera Sacksa) oraz książkę „Służące” Kathryn Stockett. Myślę, że to porównanie jest wystarczająco zachęcającym do lektury komplementem, wszak wszystkie wymienione tu tytuły trzeba znać i warto lubić.

PWN, 2015.
Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl