wtorek, 27 sierpnia 2013

Koncert: Regałowisko Bielawa Reggae Festiwal, 22-24.08 2013

Są w Polsce dwa miejsca, które śmiało uznaję za magiczne. Międzygórze i Bielawa.  Nie tylko dlatego, że ukochałam sobie Sudety. Międzygórze rzeczywiście jest wyjątkowe ze względu na krajobrazy, ale Bielawa, oprócz pięknych widoków, ma w sobie coś jeszcze: co roku pod koniec sierpnia świeci tam jamajskie słońce, rozbrzmiewa jamajska muzyka, a po okolicy kręci się mnóstwo osób w dreadach. REGAŁOWISKO, i wszystko jasne!

Kilka dni przed Regałowiskiem złapało mnie lekkie przeziębienie. Nos zatkany, uszy zatkane, gardło drapiące. Co w tej sytuacji zrobić? Jechać czy nie jechać na festiwal? Wybór byłby łatwiejszy, gdyby nie fakt, że noce są już chłodne, a spać trzeba pod namiotem… Pamiętacie notkę z początku wakacji? Wymieniłam w niej koncerty i festiwale, na których chciałam zjawić się w ciągu lata. Regałowisko Bielawa Reggae Festiwal również tam był, a że do tej pory wszystkie punkty udało mi się zaliczyć, szkoda zawalić sprawę i nie pojechać na Regałowisko przez głupi ból gardła… Jeszcze w piątek  rano wahałam się. W końcu pomyślałam: Hanka, do Bielawy masz godzinę autobusem, będziesz się źle czuła to wrócisz, proste. Uff, jak dobrze, że się zdecydowałam!

Trochę ciężko było trafić do Bielawy z Wrocławia ze względu na objazdy, ale po kilku nadrobionych kilometrach wreszcie ujrzeliśmy tabliczkę z nazwą miejscowości. Niestety Bielawa była dość słabo oznakowana (albo to my jesteśmy ślepi), był tylko jeden drogowskaz na parking, zero wskazówek na teren festiwalu. Na szczęście mieszkańcy Bielawy są bardzo uprzejmi, o czym przekonaliśmy się także w trakcie dwóch dni festiwalu. 

Znaleźliśmy skrawek wolnego miejsca na polu namiotowym, rozstawiliśmy naszą hacjendę i… Regałowanie czas zacząć!

Szczerze przyznam, że nie znałam wszystkich wykonawców tegorocznej edycji. Niektórych zaczęłam słuchać zaledwie tydzień temu, żeby wiedzieć mniej więcej, co mnie czeka. Ale to jest właśnie fajne w festiwalach, że nie musisz znać na pamięć utworów artystów, a i tak świetnie się bawisz, bo oprócz skakania pod sceną jest sporo alternatywnych możliwości spędzania czasu. Nie mam na myśli jedynie zwiedzania sklepów monopolowych :D Nie sposób być też na wszystkich koncertach, bo zwyczajnie ogłuchniesz, jeśli nie masz stoperów w uszach. Inna sprawa, że były dwie sceny: główna i soundsystemowa. Dlatego pokrótce napiszę,  na czyich koncertach udało mi się być i które zapamiętam do końca życia.


Piątek

Przede wszystkim Alborosie! Nie sposób go nie zapamiętać, już choćby ze względu na wygląd wokalisty. Dready do kolan, megagrube i cieńsze. Gdyby Alborosie je ściął, byłby kilka kilogramów lżejszy. Podczas koncertu bawił się dreadami celując niczym karabinem w publiczność, imitując lasso i co tam jeszcze. Włoski muzyk zrobił fantastyczne show.
Alborosie, fot. Izabela Brodziak
 
Na scenie szaleje Mesajah, ale spójrzcie jakie fajne piłki!
Na scenie głównej tego dnia zagrali też The Whiff (roots rodem z Wrocławia), Pentateuch, Maleo Reggae Rockers (Maleo jak zawsze w formie, nie starzeje się!), Israel Vibration i Mesajah (energia i radość jak zawsze plus piękne chórki I Grades). 

Koncerty na scenie głównej się skończyły, poszliśmy zatem bawić się pod namiotem soundsystem. Dancehall Masak-Rah – i wszystko jasne. Najwytrwalsi zostali chyba do 6 rano? Kto choć raz ich widział, ten na słowa „Zostaw mnie!” oraz „Wszyscy w prawo prawo prawo, w lewo w lewo w lewo!” na pewno się uśmiechnie i przypomni sobie zakwasy w nogach następnego dnia;)

Muzyka nie ucichła ani na chwilę, grała non stop całą noc, do samego rana. Może niektórym ciężko było przez to zasnąć pod namiotami, ale kto by tam spał na Regałowisku! 


Sobota 

Festiwalowiczów przywitało piękne słońce, niektórych pewnie też kac morderca. A na kaca? Zimny prysznic za symboliczne dwa złote. Koncerty zaczynały się dopiero o 18, trzeba było zorganizować sobie jakoś czas, albo zregenerować siły drzemką w namiocie. 

W sobotę na scenie królowali Capleton i Protoje. Capleton, ubrany w kolorowy strój przypominający szaty króla skakał jak szalony po scenie, przekazując publiczności niesamowitą energię. Mnóstwo rąk w górze, flagi… Mimo późnej pory zebrał mnóstwo ludzi pod sceną. Czekałam bardzo na ten koncert i nie zawiodłam się. Protoje, muzyk o chłopięcej urodzie, na tegorocznej trasie promuje swój nowy album „The 8 year affair”. Bez wątpienia zjednał sobie polską publiczność, zszedł nawet ze sceny aby przez chwilę być bliżej fanów. Ma świetny zespół i uzdolnione chórki.
Protoje, fot. Izabela Brodziak
Z polskiej sceny reggae tego dnia zobaczyliśmy Marikę ze Spokoarmią. Marika jak zawsze piękna i uśmiechnięta, mimo zmęczenia również zeszła do rozradowanej publiczności, dała z siebie wszystko. Na nią zawsze można liczyć;) Wcześniej występowali też Vavamuffin, a na zakończenie Paprika Korps

Festiwal powoli się kończył, więc trzeba było wykorzystać ostatki sił i energii i bawić się do rana pod sceną soundsystemową. Randy Valentine był dobry, ale według mnie największe oklaski należą się Sentinel Sound. Na stronie www.regalowisko.pl napisano, że soundsystem dostarcza „rozrywki na najwyższym poziomie”… Chyba nie mam nic więcej do dodania w temacie. Mimo że zbliżało się rano, namiot był wypełniony po brzegi i zabawa trwała w najlepsze do samego rana. 


Niedziela 
 
Na wstępie chciałabym pozdrowić ekipę, która o 6 lub 7 rano w niedzielę na polu namiotowym krzyczała „EEEEOOOO, eeeeeoooo! Wstawać, nie ma spania!” – czy tylko ja się z tego śmiałam na głos zamiast wkurzać? ;)

Niedziela… Czyli koniec Regałowiska. Skończyło się szybko, ale może to i dobrze, kolejnego dnia imprezy mój organizm by nie wytrzymał. Wróciłam do domu i od razu dosłownie zwaliło mnie z nóg, wreszcie mogłam nafaszerować się gripexem, położyć do łóżka i wspominać oglądając zdjęcia.
Bawmy się!
 
Jeszcze bardziej się bawmy!



A tu znowu rano!

Pink Floyd też byli na Regałowisku!

Jeszcze kilka słów o organizacji: już w piątek nie było miejsc na parkingu przy terenie festiwalu, trzeba było się cofać i szukać drugiego parkingu albo parkować pod czyimś domem. Na szczęście, jak już wspomniałam, mieszkańcy Bielawy są bardzo serdeczni i nie robili z tego problemu. Prysznice zimne, ale za to żarcie jakie dobre! Szczególnie makaronowe kubełki, niebo w gębie! Jamajskie jedzenie, oklepane zapiekanki, a na śniadanie parówki w „Barze Sudety”. Sporo stoisk z koszulkami, biżuterią itd. Toi toi’e po pewnym czasie już tylko dla odważnych, a dla bogatych – toalety z prawdziwego zdarzenia za złocisza. Ładowanie telefonu również za złocisza. 
No tak, za wiele rzeczy trzeba płacić, ale za atmosferę, jaka panowała na festiwalu, na szczęście nie. Gdyby wszędzie było tak sympatycznie jak na Regałowisku, ludziom żyłoby się lepiej! Z uśmiechem wspominam wiele spontanicznych i radosnych sytuacji, jak na przykład tę, kiedy ze znajomymi zaczepialiśmy przypadkowych ludzi i robiliśmy sobie z nimi zdjęcia. Na jednym z nich jest jakieś 20 osób, zresztą spójrzcie:


Dziękuję za milion uśmiechów i mnóstwo radości! Wiadomo, że przybywam za rok! Za zdjęcia dziękuję Izabeli Brodziak :)

wtorek, 20 sierpnia 2013

"Kochanowo i okolice" Przemek Jurek, Wydawnictwo Anakonda, 2013.

Proszę państwa :) Jakieś 1,5 roku temu przeczytałam pewną książkę, którą nabyłam w taniej książce za marne grosze. Za jej wyborem przemówiła notka na okładce. Miałam pewne obawy, bo wydawnictwo Grass Hopper nic mi nie mówiło, ale nie zawiodłam się. Zastanawiałam się tylko, co się stało z tym wydawnictwem? Któregoś dnia na stronie fb Wydawnictwa Anakonda zobaczyłam w jednym poście dobrze zapamiętany przeze mnie tytuł: "Kochanowo i okolice". Radość, ulga, owacje na stojąco! - pomyślałam. Jak super, że ktoś sobie przypomniał o tej książce i postanowił ponownie ją wydać! W związku z tym, znów polecam gorąco. Ciężko znaleźć pierwsze wydanie, z wrocławskiego Dedalusa dziabnęłam chyba przedostatni egzemplarz. Ale teraz to nie problem, bo Anakondziaki mają Kochanowa pod dostatkiem!

Kochanowo to wieś gdzieś niedaleko Kłodzka. Kilka sklepów, dom kultury, kościół. Sarnia Góra, Śnieżnik, agroturystyka. Blisko do mojego ukochanego Międzygórza :) Właśnie tutaj mieszka Marcyś, Lizzy, Makar i Koczis, niespełnieni artystycznie faceci, deathmetalowcy. Jeszcze w podstawówce założyli zespół, czym zyskali sobie fascynację u koleżanek ze szkoły. A teraz są już po trzydziestce, założyli rodziny, zarabiają w sposób sprzeczny z ich młodzieńczymi marzeniami. Zamiast koncertować u boku największych deathmetalowych kapel, jak to sobie założyli w przeszłości, siedzą za ladą w sklepie lub za biurkiem w bibliotece. Rock and roll pełną gębą!

Jednak kiedy tylko mogą, spotykają się w sali prób, chwytają za gitary, bębnią w perkusję, zapalają jointa, piją piwo, cieszą się wspólnym graniem dla przyjemności, rozmowami i nade wszystko cenią sobie święty spokój.

Marcyś, narrator opowieści, od dziecka jest (a raczej był) fanem Kombi. W dzieciństwie robił wszystko, aby zdobyć płytę czy jakiś dziadowski magnetofon (co w czasach komuny nie było łatwym zadaniem). W jego muzycznej fascynacji wspierała go niezawodna ciotka Halinka, która co rusz przysyłała mu płyty zakupione w Katowicach, gdzie istniało już coś takiego jak Empik, a nie tylko miejsce górnolotnie zwane księgarnią, gdzie rzadko kiedy można było dostać coś wartościowego. Kombi ze Skawińskim na czele zajmowało Marcysiowi całą przestrzeń życiową. Z wypiekami na twarzy słuchał nowych piosenek, wyczekiwał ich w liście przebojów Niedźwieckiego, czekał na teledyski w tv. Zbierał wycinki z gazet, wymieniając się za plakaty Smolarka i puszki po piwie.

Kochanowo = wieś = widział ktoś wieś bez dożynek?
Los sprawia, że Exterminator, deathemetalowy zespół rodem z Kochanowa, ma zagrać na dożynkach support przed… Kombii. Powinno być super, prawda? Zagrać na scenie u boku swojego idola sprzed lat… No właśnie: sprzed lat. Bo Kombii to już nie to samo Kombi, co kiedyś. Nigdy za nimi nie przepadałam, utwór Słodkiego, miłego życia budzi moją odrazę, inne zresztą też (żeby nie było, że wypowiadam się znając tylko jeden utwór – znam cztery albo nawet osiem :D)… No, może nie jest to zupełne obrzydzenie, ale parsknięcie śmiechem i poczucie nudy. Naprawdę próbowałam się przekonać do Kombi przy czytaniu tej książki. Ale nawet moje dobre chęci nie pomogły, bo gdy usłyszałam komentarze w stylu "Co ty z tym Kombi, koszmarne, mydlana muzyka!" (mama), "A idź, jak patrzę na tego gościa z łysą pałą, to nie mogę na niego patrzeć" (brat)… No cóż, nie mogłam nas dłużej katować. A Kombii z dwoma „i” na końcu to już w ogóle pomyłka, jeśli wiesz, co chcę powiedzieć. Mniejsza o to, przecież każdy miał jakieś ulubione zespoły od których zaczęła się jego przygoda z muzyką, a o gustach się chyba nie dyskutuje.

W każdym razie Marcyś dobrze już o tym wie, że dzisiejsze Kombii to chała i ten dożynkowy support będzie kompletną kompromitacją. Ale niestety zanim nadejdą dożynki, po drodze wydarzy się seria koncertów, o których Exterminator najchętniej chciałby zapomnieć. Do głosu dojdzie polityka i zobowiązania.

Wydarzenia bieżące, tj. przygotowania do nieszczęsnego koncertu przeplatają się tu z wydarzeniami z dzieciństwa i dojrzewania chłopaków z Exterminatora. Oczywiście najważniejszy jest ich rozwój muzyczny, który początkowo u każdego z nich jest odmienny. Po wielu dyskusjach i kłótniach na temat Republiki, Motorhead, Maanamu, Slayera i oczywiście Kombi, jako nastoletni chłopcy dochodzą do wniosku, że w duszach gra im metal.

Poznajemy historię kapeli, jakich jest przecież wiele. W każdej miejscowości znajdą się jakieś dzieciaki, które będą nazywane przez mieszkańców satanistami, szarpidrutami i brudasami. A jeśli się mieszka na wsi, mogą być na językach wszystkich. I tak właśnie deathmetalowcy, którym nie udało się wybić w czasach ich świetności i młodości, powracają aby trochę się poniżyć na scenie, ale czym to się skończy, dowiesz się jak przeczytasz.

Przemek Jurek jest dziennikarzem i satyrykiem. Jego poczucie humoru bardzo mi odpowiada. Prosty język bez żadnego filozofowania również. Autor wykazał się godną pozazdroszczenia wiedzą muzyczną, którą też bym chciała kiedyś posiąść, ale to chyba niedoczekanie, póki co mogę się „kształcić” czytając tego typu książki. "Kochanowo i okolice" dostaje ode mnie naprawdę sporo punktów i uśmiech jako bonus. Mimo że nie lubię Kombi, z zaciekawieniem czytałam o ich kolejnych sukcesach, płytach, wywiadach i upadku. Zaznaczam, że Kombi to nie jedyny zespół, o jakim można się dowiedzieć z lektury. Będą Scorpionsi, Def Leppard, Van Halen, Metallica, TSA.

Może banalny, ale trafny cytat: "Otwórzcie się na muzykę, nie zamykajcie się w tym, co wciska wam radio. Nie dajcie się ogłupić, myślcie samodzielnie! Świat pełen jest doskonałych dźwięków. Wybierzcie z nich to, co najbardziej wam odpowiada. Nie namawiam was wcale do metalu, punka, reggae, popu, rapu i czego tam jeszcze – ale niech to będzie wybór świadomy!"

Polecam nie tylko fanom Kombi czy cięższego grania. Jest to po prostu dobra rozrywka z muzyką w tle, ale też z przyjaźnią, rodziną, polityką, i z tym wiejskim (ale nie wieśniackim) klimatem Kotliny Kłodzkiej.

piątek, 16 sierpnia 2013

Jedziesz na festiwal? Spakuj się!

Póki co zrealizowałam wszystkie wakacyjne plany festiwalowo-koncertowe. Reggaeland w Płocku, Deep Purple we Wrocławiu... Za tydzień, jeśli się uda, Regałowisko w Bielawie. W związku z ostatnim sporządziłam listę rzeczy, które należy ze sobą zabrać na festiwal muzyczny trwający kilka dni. Nie tylko reggae ;) Sezon festiwalów plenerowych powoli się kończy, ale może komuś się jeszcze przydadzą te wskazówki:

Co bierzesz na festiwal (oprócz dragów): 

  1. Mapa miejscowości, w której odbędzie się festiwal. Chyba, że jest to Twoje miasto lub znasz je tak dobrze, jak swoje ;)
  2. Pieniądze (zapiekanka 8 zł, kiełbaska z grilla 10 zł, piwo 7 zł, wiadomka)
  3. Płyty muzyków, których będziesz miał okazję poprosić o autograf. Niekoniecznie zaraz po koncercie. Artyści także są festiwalowiczami i często można ich spotkać wśród publiczności
  4. W związku z powyższym przydałoby się też coś do pisania, najlepiej porządny marker lub specjalne coś do podpisywania płyt…
  5. Oraz odświeżenie umiejętności komunikowania się w języku angielskim. Jak zagadasz do zagranicznego piosenkarza, kiedy zabraknie Ci języka w gębie i jedyne co wydukasz w przypływie emocji to „Jur osom!”? Z doświadczenia wiem, że warto sobie przygotować jakąś gadkę, nawiązującą do kariery artysty, ostatniej płyty, jego poprzedniej wizyty w Polsce, no i w ogóle, czy mogę sobie z tobą zrobić zdjęcie itd. Słowotoczek lekki się przyda.
  6. Latarka. Najlepiej dwie. Przydatne szczególnie w namiocie i w toi toi.
  7. Płaszcz przeciwdeszczowy i kalosze. Nawet jeśli jest środek lata. Nie wiesz kiedy ulewa Cię zaskoczy. A pogoda w Polsce jest tak chamska, że potrafi cały festiwal lać. Bieganie w rozpaczy po centrach handlowych w poszukiwaniu suchych ciuchów i butów jest bardzo, bardzo złe. Niszczy humor niesamowicie, tracisz kasę i nie masz za co pić. Tzn. jeść.
  8. Scyzoryk
  9. Najczęściej na terenie festiwalu wyrabiasz sobie kontakty i… są kontakty, więc możesz wziąć czajnik elektryczny, ładowarki do telefonów i co tam chcesz. Tylko pamiętaj: mimo że festiwalowicze to kochani ludzie, pole namiotowe skłania do kradzieży.
  10. Towarzystwo. Weź ze sobą kogoś, kogo lubisz, i kto jest podobnie jak Ty zafascynowany wizją kilkudniowego koncertowania. Jeśli nie masz z kim jechać, przejrzyj forum festiwalu, na pewno znajdziesz kogoś, kto przyłączy się do Ciebie, lub nawet zaoferuje dojazd samochodem. Jeśli już stanie się tak, że jedziesz sam, kup tanią koszulkę i markerem napisz na niej „stawiam piwo”, a chętnych do imprezowania z Tobą nie zabraknie. Sprawdzają się także tabliczki „free hugs” lub po prostu urok osobisty, czyli uśmiechaj się jak najwięcej.
  11. Biletów nie zapomnij! W końcu kupowałeś je 3 miesiące temu, kiedy były jeszcze tańsze :D Pewnie kurzą się gdzieś w szufladzie.


Macie jeszcze jakieś pomysły? 


niedziela, 4 sierpnia 2013

Koncert: Deep Purple, 30 lipca 2013, Wrocław, Hala Stulecia

independent.pl
Do ostatnich dni nie wiedziałam, czy pójdę na ten koncert. Marzenia na szczęście się spełniają i we wtorek, 30 lipca, mocząc nogi w fontannie na pergoli, odliczałam czas do otwarcia bram wrocławskiej Hali Stulecia. Deep Purple, legenda hard rocka, zaraz zagra dla polskich fanów. Moją ekscytację podsycali zgromadzeni na pergoli i pod Iglicą fani w koszulkach z Deep Purple, ale też Pink Floyd, Jimim Hendrixem. Lubię patrzeć na takich ludzi. Lubię widzieć całe rodziny ubrane w fanowskie koszulki. 
Zaledwie początek spragnionej rockowych wrażeń kolejki

Koło 18 kolejka do wejścia zaczęła się powiększać w szalonym tempie. Jej widok utwierdził mnie w przekonaniu, że Purple legendą są i na zawsze pozostaną w czołówce historii rocka. Nie mam wątpliwości, że ich muzyka łączy pokolenia. Były osoby w wieku moich rodziców (50+), którzy pamiętają młodość Purpurowych. A poniżej pięćdziesiątki można było spotkać przedstawicieli chyba każdego roku kalendarzowego. Studenci, licealiści w długich włosach, małe dzieci w specjalnych słuchawkach chroniących uszy. I byłam ja! Pewnie jak większość z zebranych, reprezentowałam osoby, które mają wrażenie, że znają utwory Purpli od zawsze, właściwie nie wiedzą kiedy zaczęli ich słuchać, ale jak się urodzili to już wtedy po głowie chodziło im „Child in Time”. Oj, przesadzam troszeczkę?

Legendę rocka supportował zespół Kruk. Ten wybór nie dziwi, muzycy grali już między innymi przed Thin Lizzy i Uriah Heep. Zespół inspirujący się w swojej twórczości właśnie muzyką Deep Purple, mógł podziękować wrocławskiej publiczności za wspaniałe przyjęcie. Wokalista Andrzej Kwiatkowski zaskoczył mnie swoim głosem. Zamykając oczy, miałam wrażenie, że śpiewa do mnie sam Bruce Dickinson z Iron Maiden. Podstawową różnicę stanowił jednak typowy polski akcent Kwiatkowskiego w anglojęzycznych utworach. Na bis zagrali znane wszystkim utwory Queen, między innymi „I want it all”. Wokalista (który nie jest stałym członkiem zespołu) szczerze się cieszył i dziękował publiczności podkreślając, jak ważny jest dla nich trwający właśnie występ.

Zrobiło się bardzo, bardzo duszno. Był upalny dzień, pot spływał strumieniami. Jeśli w Hali Stulecia jest jakaś klimatyzacja, to tamtego dnia zawiodła. Uznaję to za spory minus organizacyjny, bo ludzi było mnóstwo, a ocierające się non stop o siebie spocone ciała nie do końca pozwalają cieszyć się koncertem. Włosy mokre, zero przewiewu, a gwiazdy wieczoru dopiero rozstawiają się na scenie.

Cieszyłam się bardzo na koncert Deep Purple. Przegapiłam ich poprzednie występy w Polsce i kiedyś płakałam z tego powodu, serio. Mimo wszystko jednak trochę się obawiałam, przede wszystkim wokalu Iana Gillana, czy nadal jest tak silny?

O 21 zgasły światła, a wypełniona po brzegi Hala Stulecia zabrzmiała gromkimi oklaskami i nawoływaniami. Nie wiem, skąd muzycy Deep Purple wiedzieli, że „Fireball” to mój ulubiony utwór, ale kiedy zaczęli występ właśnie od niego, ucieszyłam się niesamowicie. Tym bardziej, że słyszałam gdzieś obok mnie spekulacje, że pewnie zaczną utworem z nowej płyty „Now What?!”. „Fireball” od samego początku podkręcił rockową atmosferę na maxa, potem poszły jeszcze „Into the Fire” i „Hard Lovin’ Man”. Wiadomo, że wokal Gillana nie brzmiał tak dobrze jak w studyjnych nagraniach, ale dawał radę. Jeśli chodzi o koncertowy image zespołu, Gillan wyglądał najmniej rockandrollowo ze wszystkich. Od kiedy ściął włosy (dawno to było!), wcale nie przypomina dinozaura rocka. Z nieznikającym z twarzy uśmiechem i zwykłym podkoszulku wyglądał po prostu jak sympatyczny dziadek. Z czasem ten dziadek jednak się rozkręcił i biegał od jednej strony sceny do drugiej, tańczył, a pomiędzy utworami wołał „Fantastic!”. Na dinozaura rocka wyglądał z kolei Roger Glover, jak zawsze z chustką na głowie. Steve’a Morse’a dinozaurem bym nie nazwała, bo jest młodszy od kolegów z zespołu, ale długie włosy nadają mu rockowy wygląd.
Solóweczka Steve'a Morse'a, w oddali Gillan z tamburynem :)

Deep Purple zagrali swoje klasyczne utwory, ale także te z nowej płyty. Wcześniej słuchałam w domu tylko kilku piosenek z „Now what?!”, były dobre, ale nie zwaliły mnie z nóg. Co innego na koncercie! Brzmiały o niebo lepiej. Wykonane na żywo „Vincent Price” i megaenergetyczne, zaśpiewane wspólnie z publicznością „Hell to pay” skłoniły mnie do sięgnięcia po nowy album. Z tych starszych, szkoda, że nie zagrali „Child in Time”, uwielbiam ten utwór. Chociaż może i lepiej, pewnie nie bez powodu przestali go grać. Ian Gillan mógłby nie dać rady, a szkoda byłoby zepsuć klimat potknięciami wokalnymi.

Każdy z muzyków miał na scenie swoje pięć minut. Myślę, że nie przypadkiem Purple zdecydowali się na takie rozwiązanie, wiek robi swoje. Kiedy solówkę miał klawiszowiec, pozostali mieli chwilę odpoczynku. Co do samej solówki Dona Aireya – zrobił wielki ukłon w stronę polskich fanów grając utwór Chopina oraz… „Mazurek Dąbrowskiego”. Tego się nie spodziewałam, serio. Inni chyba też nie, ale kiedy zorientowaliśmy się co to za dźwięki, dało się słyszeć słowa hymnu dochodzące spod sceny. Deep Purple zagrali Hymn Polski – jak to w ogóle brzmi! Perkusista Ian Paice z kolei zrobił niezły show podświetlanymi pałeczkami, przy zgaszonych światłach wyglądało to bardzo spektakularnie.
Telebim. Bardzo przydatny!

Na początku koncertu stałam mniej więcej na wprost Iana Gillana. Pod koniec zostałam zepchnięta przez skaczących nastoletnich długowłosych gdzieś w prawą stronę. Był szał, ale dopiero kiedy usłyszeliśmy riff „Smoke on the Water”, tykająca bomba wybuchła. Uwielbiam wykonania live tego utworu, są niesamowite, i tak było też tym razem. Zaśpiewane wspólnie od początku do końca, cały czas słyszałam wrzaski wniebowziętej publiki, trybuny wstały z miejsc. Świetnie, świetnie!

Muzycy zeszli ze sceny, a halę wypełnił huk tupania butami, okrzyki, ale przede wszystkim głośne nucenie riffu z „Black Night”. Długo nie czekaliśmy, zadowoleni Purple grali jeszcze około 20 minut, a na sam koniec w stronę publiczności powędrowała koszulka jednego z muzyków oraz kostki do gry na gitarze. Udało mi się złapać jedną z nich! Najlepsza pamiątka z koncertu, oprócz wspomnień oczywiście. Mam w łapach piórko Steve’a Morse’a z Deep Purple i cieszę się szaleńczo! Po ostatecznym zniknięciu zespołu za sceną, publiczność przez kilka minut nie dawała za wygraną, mimo że światła się zapaliły, wyszli ochroniarze i impreza dobiegła końca. Wytrwaliśmy pod sceną i… doczekaliśmy się! Szczęśliwcy zdobyli kilka egzemplarzy setlisty prosto ze sceny.

Wychodząc z Hali, z radością i należytą dumą spoglądałam na moją koncertową zdobycz schowaną w dłoni. Przyglądałam się jej jak największemu skarbowi. Zauważył to jeden facet. Podszedł i mówi:
- Widzę, że udało się pani złapać kostkę do gry… Odsprzeda pani? Mój syn ma dzisiaj 20. urodziny…
- Proszę pana, ja też niedawno miałam urodziny!


Za żadne skarby! :) 
Nie oddam!

Cudowność!

Relacja napisana dla Independent.pl