piątek, 30 maja 2014

Książka: Neil Gaiman "Chłopaki Anansiego"

Okładkę „Chłopaków Anansiego” zdobi (lub, jak kto woli, szpeci) ogromny Pan Pająk. Nie żebym przepadała za pająkami; gdybym była bogiem, zmiotłabym je wszystkie z powierzchni ziemi. Niestety bogiem nie jestem, w przeciwieństwie do Anansiego. Jednak nawet to niezbyt przyjemne stworzonko nie wygrało z chęcią sięgnięcia po książkę. Żadne siły nie powinny zniechęcić kogokolwiek do przeczytania powieści, jeśli jej autorem jest Neil Gaiman.

Lubię książki poszerzające horyzonty. Aby lepiej je zrozumieć, trzeba posiadać wiedzę, której być może nie można nazwać ogólną. W przypadku tej powieści jest to zaznajomienie się z mitologią afrykańską, bogiem-żartownisiem, bogiem-oszustem, jakim był Anansi.

Oprócz tego, że  Anansi był bogiem, w powieści Neila Gaimana był także ojcem Grubego Charliego. A Gruby Charlie? To facet, który całe dnie mógłby nucić „Why does it always rain on me?” Travisa. Jest gruby, pracuje w korporacji, narzeczona konsekwentnie odmawia seksu przed ślubem, przyszła teściowa nienawidzi go, a za swojego ojca musiał się wielokrotnie wstydzić. Nawet kiedy ojciec umarł, nie dał Grubemu Charliemu spokoju. Zaczął się przewracać w grobie, i zarazem przewracać życie Charliego do góry nogami. Gruby Charlie ma w sobie też coś z Forresta Gumpa – spotykają go niezwykłe przygody, mimo że jest ostatnią osobą, która mogłaby przypuszczać, że stanie się rozpoznawalna na wyspie Saint Andrews jako „człowiek z limonką”. Czasem chciałoby się za nim zawołać „Run, Charlie, run!”.

To nie jest zwykła powieść. To nie jest zwykła fantastyka, powieść mitologiczna, thriller czy romans. Niby jest trup, ale sam nie do końca zdający sobie sprawę z tego, że nie żyje. Niby jest groza więziennych krat, ale są też występy karaoke. Niby jest narzeczeństwo, ale… ale przekonajcie się sami, jakie ale. Nie potrafię jednoznacznie zaszufladkować genialnych „Chłopaków Anansiego”. Chylę czoła przed wyobraźnią Neila Gaimana. Kolejna książka jego autorstwa utwierdza mnie w przekonaniu, że Gaiman jest pisarzem poza jakąkolwiek kategorią. Jego pisarstwo to dla mnie osobne zjawisko! Niebywale inteligentny facet, po przeczytaniu „Chłopaków Anansiego” wnioskuję, że znający się na muzyce, a dzięki swojej dowcipności zapewniający czytelnikom niepowstrzymane ataki śmiechu.


W powieści jest taki fragment: „Nic się nie działo. Wciąż nic się nie działo. Kolejne Nic. Powrót Niczego. Syn Niczego. Nic kontratakuje. Nic, Abbot i Costello spotykają Wilkołaka…”. Parafrazując, zachęcam do przeczytania „Chłopaków Anansiego” słowami: Wszystko. W tej książce dzieje się Wszystko. Matka Wszystkiego. Requiem dla Wszystkiego. Wszystko, czyli tam i z powrotem. Wszystko w temacie. 

Wydawnictwo MAG, 2014
Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

czwartek, 15 maja 2014

Książka: Juliusz Machulski "Naga prawda o Seksmisji"

„Seksmisja” to znak czasów, w których polskie komedie były naprawdę dobrymi komediami, a mówiąc „młody Stuhr” miało się na myśli Jerzego, a nie Macieja. 


Świat bez chłopów, ciekawe, 
jak by się rozmnażały, 
z przeproszeniem…

Ponad 30 lat po premierze kultowego filmu Wydawnictwo W.A.B. wyjawia czytelnikom „Nagą prawdę o Seksmisji”. Prawda wyjawia się pod postacią scenariuszu filmu oraz wywiadu z reżyserem Juliuszem Machulskim. Ach, gratka, gratka! Kto by pomyślał, że będę poznawać „Seksmisję” z innego źródła niż ekran telewizora? No, chyba jednak ktoś wziął pod uwagę taką możliwość, bo dziś trzymam w ręku pełną wersję scenariusza. Traktuję tę książkę jako ciekawostkę, wydawnictwo kolekcjonerskie, które powinno się znaleźć na półce tego, kto wciąż ogląda perypetie Maksa i Alberta krztusząc się ze śmiechu. 

Jacek Szczerba, przeprowadzający wywiad z Machulskim, pyta reżysera o to, kiedy pojawił się pomysł na film, jak wyglądały zdjęcia i dobór obsady, skąd takie dziwne imiona bohaterów (np. Lamia), o różnice między scenariuszem a ostateczną wersją filmu, oraz o to, kto wymyślił kultowe powiedzonka:

Dużo cennych informacji, jednak sam wywiad stanowi jedynie dodatek, marginalną część książki. Najważniejszy w tej publikacji jest scenariusz, wydrukowany na bardzo dobrej jakości papierze, zakolorowanym tak, że przypomina starą, zszarzałą, pogniecioną kartkę, a użyta czcionka przywodzi na myśl maszynopis.

Uzupełnieniem wywiadu i scenariusza są zdjęcia z planu filmowego (przedstawiające między innymi Olgierda Łukaszewicza – filmowego Alberta, Jerzego Stuhra – Maksa, Bogusławę Pawelec – Emmę), podpisane nieraz wyrażeniami znanymi z „Seksmisji”. Plus recenzje filmu z prasy czeskiej, brytyjskiej, a nawet węgierskiej.

Ahahahahaaaa, bocian, patrz, bocian, bociuś! 

Wydawnictwo W.A.B., 2014
Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

niedziela, 11 maja 2014

Potok słów: Niestety Eurowizja

Eurowizję wygrał(a) baba z brodą. I nagle wielkie halo, czy Europa jest tolerancyjna. Dyskusje, czy ten biedny człowiek powinien się leczyć, czy może to raczej piękne, że na scenie jest sobą. Poziom artystyczny Eurowizji jest marny, i kwestią gustu jest, czy komuś podobał się występ tej osoby, czy nie. 

Tak czy inaczej, wtrącę swoje trzy grosze, bo mogę. 

Po pierwsze: dla mnie baba z brodą to zgon na miejscu. Przyszłość tego człowieka jest mi obojętna, ale smuci mnie, że ktoś taki zyskuje powszechne uznanie. Jeśli ludzi nie gorszy widok kobiety z brodą, to mam tylko jeden komentarz: jak żyć? 


ŹLE:
Baba z brodą. źródło: http://www.eurovision.tv

DOBRZE:

Baba z wąsem. Trzeba umieć to robić!
 źródło: http://myfreddiemercury.com/
Po drugie:  jeśli już mamy łączyć muzykę z zagadnieniem orientacji seksualnych, to uważam, że Europa (i nie tylko Europa) już dawno pokazała, że JEST tolerancyjna. Freddie Mercury, Dawid Bowie, Elton John, Antony Hegarty, Boy George – słuchając ich twórczości mam szczerze gdzieś, że spali i śpią z mężczyznami, bo bronią się muzyką przez duże M. Baba z brodą się nie broni, sorry. Jeśli ktoś mi powie, że w jej/jego występie chodziło o muzykę, to  wybaczcie, ale „nie przeciągajmy rozmowy, aż tak bardzo się nie lubimy”. Wydaje mi się, że w tym występie chodziło raczej o „patrz, jestem babą z brodą, a i tak (albo raczej DLATEGO) wygram Eurowizję”. A Freddiemu chodziło o to, że „patrz, jestem w związku ze swoim fryzjerem, a i tak moja muzyka jest ponadczasowa”. Nie chodzi o sam fakt, że tamci są wielcy, a baba z brodą nie. Chodzi o to, że albo ktoś robi muzykę i przy okazji jest inaczej zorientowany (i to jest spoko, można i powinno się to tolerować), albo ktoś jest inaczej zorientowany i przy okazji robi "muzykę" (tj. jest babą z brodą wygrywającą Eurowizję). Chała, moi piękni, chała.

Całe szczęście, że w Polsce i na świecie jest tyle fantastycznych festiwali muzycznych, że mam gdzieś Eurowizję, niech sobie będzie, niech cyrk trwa. Przykre jest to, że w TV transmituje się takie dno, ale mam wybór – mogę nie oglądać, ostatecznie nie czuję się w żaden sposób pokrzywdzona.