piątek, 27 lipca 2012

„Blizna”, Anthony Kiedis i Larry Sloman Wyd. Sonia Draga, 2005.


Han i Red Hot Chili Peppers
Z racji, że dzisiaj koncert Red Hot Chili Peppers w Warszawie, dzielę się z wami dość luźnymi przemyśleniami na temat zespołu i wokalisty, wspomnę też o autobiografi Anthony’ego Kiedisa.

Czekam na ten koncert, ale… bez biletu w dłoni. Nieobecność Johna Frusciante jest druzgocąca. A ten odchodzi, wraca, odchodzi… Kto wie, może go jeszcze zobaczymy kiedyś w składzie Papryczek? Nie kwestionuję jednocześnie talentu Josha Klinghoffera, który w 2009 roku zastąpił miejsce Johna, toż to niezwykły multiinstrumentalista jest, a z zespołem grał już wcześniej, np. na trasie koncertowej w 2007 r.

Płyty I’m with you z 2011 r. przyjemnie się słucha, jednak brakuje mi numerów, do których chętnie bym wracała. Podoba mi się, że w utworach zdecydowanym liderem jest Flea. Zawsze lubiłam RHCP, jednak długo zwlekałam z odsłuchaniem najnowszego krążka, po prostu nie miałam ochoty. A kiedy przypadkiem zobaczyłam Anthony’ego z wąsem w klipie, zupełnie mnie odrzuciło i zniechęciło do sięgnięcia po płytę. Jednak opinie moich znajomych na temat płyty były skrajnie różne, musiałam więc w końcu sprawdzić, jak jest. I’m with you przesłuchana, zaakceptowana, wywołała tupanie nogą i kiwanie głową.

Siłą rzeczy budzą się dziś we mnie wspomnienia z koncertu w Chorzowie w 2007 r. Chili Peppers raczej nie lubią nagrywać płyt w studiu, za to od zawsze dawali wspaniałe koncerty, które jednak z biegiem czasu stały się coraz mniej skandaliczne. Nie zobaczymy ich już na żywo odzianych jedynie w skarpety na genitaliach. Stadion Śląski w lipcu 2007 r. był zapełniony po brzegi, zespół został wspaniale przyjęty przez polską publiczność, za co Anthony odwdzięczył się… fałszowaniem i brakiem kontaktu ze zgromadzonymi pod sceną. Kilka razy odezwali się tylko Flea i Chad, wokalista konsekwentnie milczał do końca koncertu. Nie fałszował cały czas, ale dla mnie, wtedy 17-letniej „fanki” (w cudzysłowie, bo nie znałam wtedy całej twórczości zespołu) pewnej, że przybyłam na znakomity koncert potęgi muzycznej, było to zaskoczenie. Flea, John i Chad zagrali bardzo dobrze, natomiast Anthony pozostawił w moich odczuciach pewien niedosyt, i do tej pory nie zmieniłam o nim zdania.

Sięgnęłam ostatnio po autobiografię Anthony’ego Kiedisa (Blizna, Wydawnictwo Sonia Draga, 2005). Jakże mnie zaskoczyła ta książka! Spodziewałam się głębokiej analizy tekstów piosenek, kulisów kariery, opowieści o przyjaźni i kluczu do sukcesu. W pewnym stopniu dostałam to, czego chciałam, jednak autobiografia w większości ocieka życiem seksualnym Kiedisa. Zapewniam, że bardzo szczegółowo opisanym, z wymienionymi bez skrupułów nazwiskami kobiet, z którymi spał. Rozumiem, że gwiazdy rocka nie mogą się opędzić od propozycji spędzenia kolejnych nocy z napalonymi fankami, ale naprawdę mało mnie interesuje, czy Anthony uprawiał seks z Azjatką na dachu, z tlenioną blondyną na schodach, czy z hotelową prostytutką. Zdecydowanie, facet jest nadpobudliwy seksualnie. Sam przyznaje, że przeżycia seksualne inspirują go do pisania piosenek. Ok, tylko zamiast poprzestać na opisaniu związków, które trwały dłużej niż tydzień, opowiada również o przygodach na jedną noc. Chciał wylać kawę na ławę, żadnego aspektu swojego życia nie opuszczać, ujawnić całą prawdę o sobie, ale mógł to zrobić nieco subtelniej. Przeczytałam gdzieś, że Anthony zapytany o zdanie w kwestii tych wszystkich przytoczonych w książce miłosnych igraszek, przyznał, że teraz żałuje tego, że napisał o nich tak wiele. Myślę, że gdyby odpuścił sobie rozpamiętywanie w autobiografii szczegółów życia seksualnego, objętość nie miałaby tych 450 stron, może z 250…

Kwestia seksu na bok, nie tego szukałam w książce, jak już wspomniałam wyżej. W Bliźnie opisane jest dość rozlegle dzieciństwo Tony’ego, czyli właściwie nic innego jak palenie trawki z ojcem. Wokalista wspomina szkoły, do których uczęszczał, przyjaźnie, które w nich nawiązywał, i imprezy, imprezy, imprezy. A potem już nastają czasy Hillela i Flea i zaczyna się era Red Hotów. Kiedis jest szczery do bólu, bez wstydu opowiada o swoich ciągach narkotykowych, o tym, ile razy zawiódł przyjaciół. Jak z bezdomnego ćpuna zamienił się w ćpuna z wielką kasą, znanego na całym świecie. I na końcu fajne jest to, że wspiera narkomanów w wyjściu z nałogu (co jemu też się udało). Jeden z moich ulubionych fragmentów:

(…) jedną z przyczyn, dla których uzależniony bierze, są chowane przez niego urazy. A jedną z technik pozbywania się urazy do jakiejś osoby jest modlitwa za nią, żeby w życiu spotkało tego kogoś to, czego najbardziej pragniesz dla siebie – żeby ktoś go kochał, by odnosił sukcesy, był zdrowy, bogaty, szczęśliwy, wspaniały, żył w jedności ze światłem i miłością wszechświata. To paradoks, ale skuteczny. Siedzisz i modlisz się za kogoś, kogo nie potrafisz znieść, żeby miał wszystko to, co sam chciałbyś mieć, i pewnego dnia myślisz: "Nie czuję żadnych negatywnych uczuć do tej osoby" (s. 386).

Można znaleźć kilka takich perełek: 

Czujesz się jak kawałek gówna? Przestań koncentrować się na sobie, zrób coś dla innego człowieka i voilà, już nie czujesz się jak kawałek gówna. (…) Z chwilą, gdy wyjdziesz poza myślenie skoncentrowane wyłącznie na sobie, uwalniasz się od cierpienia (s. 448).

AK opisuje także wiele utworów, inspiracje, brzmienie zespołu w zależności od składu, słowem: wszystko, co w autobiografii muzyka powinno być zawarte. Niezły z niego popapraniec, ale jak tu być normalnym, kiedy dzieciństwo spędza się ćpając, pijąc, imprezując z ojcem narkomanem i w wieku 12 lat uprawiając seks z dziewczyną tatusia. Mam do niego wielki szacunek i podziw, że potrafił w końcu wyrwać się z nałogu, ale nadziwić się nie mogę, co kierowało nim, gdy zaczął rozpisywać się o kolejnych podbojach miłosnych. O tyle dobrze, że o wszystkich swoich kobietach wyraża się w superlatywach, często kończąc historię zdaniem „Niech je Bóg błogosławi”. Plusem są kolorowe strony ze zdjęciami Anthony’ego, z dzieciństwa, ze sceny, z „chwilowymi” towarzyszkami życia. Polecam fanom RHCP, którzy pewnie mnie złoją za stwierdzenie iż AK fałszuje… Ale i tak go lubię przecież :)

W 2007 r. w Chorzowie nie usłyszeliśmy Under the bridge, jednego z utworów, który przyniósł Peppersom międzynarodową sławę. Nie spodziewajcie się tego utworu w Warszawie, a jeśli już go zagrają, liczcie się z tym, że przyda się pomocny głos publiczności. Dla Anthony’ego Under the bridge  to wyzwanie, czasem mu wychodzi, czasem nie. Natomiast dla fanów (i dla historii zespołu!) jest to jeden z najważniejszych kawałków. Niektórzy mówią, że nie liczy się wokal, tylko show i całokształt. W zasadzie silny głos nie jest potrzebny, kiedy każdą piosenkę z pewnością będzie śpiewało kilkanaście tysięcy ludzi zgromadzonych na lotnisku. U Anthony’ego popisać się wokalem znaczy tyle, co dobrze zaśpiewać utwór. Na koncercie na niego się patrzy, na tego szaleńca, miotającego się po scenie niczym tornado. Jeśli chcecie go posłuchać, kupcie studyjną płytę, najlepiej Blood Sugar Sex Magic.

Mimo wszystko wszystkim wybierającym się dziś na koncert życzę niezapomnianych muzycznych przeżyć!

Skrócona wersja wpisu: Dlastudenta.pl, dział Muzyka

piątek, 13 lipca 2012

Koncert: Luxtorpeda, 10.07.2012, Wołczyn.


To już trzeci koncert Luxów, na którym byłam. Biorąc pod uwagę fakt, że zespół istnieje stosunkowo krótko, jest to całkiem niezły wynik. Tym razem, aby zobaczyć Litzę i Hansa, wywiało nas w Polskę, na XIX Spotkanie Młodych w Wołczynie. 






Kilka słów o samym wydarzeniu: Spotkanie Młodych w Wołczynie organizowane jest co roku pod innym hasłem przewodnim, tegoroczne brzmiało Okręt Zbawienia. Za wszystko odpowiedzialni są Bracia Mniejsi Kapucyni. Okolica wołczyńskiego kościoła na 5 dni zmienia się w pole namiotowe zagospodarowane przez młodzież gimnazjalną i licealną. W ciągu tych kilku dni każdy zarejestrowany uczestnik Spotkania, po wcześniejszym zapisaniu się, jest zobowiązany do uczestniczenia we wszystkich wydarzeniach dziejących się w jego ramach. Są to nabożeństwa, konferencje, wspólne modlitwy, koncerty. Ten, kto zwieje i zostanie przyłapany, obiera za karę ziemniaki lub podejmuje się innego, niezbyt twórczego i przyjemnego zajęcia. Na terenie Spotkania obowiązuje całkowity zakaz picia alkoholu, palenia papierosów, zażywania narkotyków, a nocne „spotkania koedukacyjne” na polu namiotowym są całkowicie zabronione. Rygor na wysokim poziomie, jednak trzeba wprowadzać jakieś zasady, żeby utrzymać w ryzach młodzież. To tak gwoli zobrazowania, czym jest Spotkanie Młodych. Może to brzmieć trochę odstraszająco, ale ci, którzy w tym uczestniczą, nie przyjeżdżają tu z zamiarem urządzania całonocnych alkoholowych libacji pod namiotami, tylko raczej wpadają do Wołczyna, aby zaprzyjaźnić się z Bogiem. Przynajmniej tak mi się wydaje, nigdy nie brałam udziału w czymś takim. Obecność Luxtorpedy - zespołu o raczej cięższym brzmieniu, na religijnym zgromadzeniu, wcale nie dziwi. Wystarczy przyjrzeć się osobie Litzy i tekstom, które serwuje ze sceny. 

Oczywiście na konferencje i koncerty mają wstęp też osoby z zewnątrz, przyjeżdżające specjalnie na czyjś występ danego wieczoru. Skoro Luxtorpeda nie przyjechała do nas (do Wrocławia), to my jedziemy w Polskę za Luxtorpedą!

Do Wołczyna dotarliśmy wcześniej niż zespół. Przechadzając się po miasteczku, mijały nas samochody z Drężmakiem (gitara) i Kmietą (bas) za kierownicą. Ciekawe, czy zauważyli, że większość z nas była odziana w fanowskie koszulki.

Po południu Litza miał poprowadzić konferencję, jednak… Nie zdołał dojechać na czas. W trakcie koncertu przepraszał, mówiąc, że jego opóźnienie spowodowane było piekłem w domu, czyli kłótnią z żoną. Podenerwowanie wokalisty było widoczne przez cały wieczór. Między utworami dzieciaki pod sceną krzyczały: Więcej czadu dla Jezusa! Robert Friedrich odpowiadał: No co wy, przecież czad jest trujący, chcecie zaczadzić Jezusa? Mówił to pół żartem, jednak publika była na tyle młoda, że mogla to odebrać trochę z urazą. Nie było tak dobrego kontaktu, jaki zapamiętałam z poprzednich koncertów. Litza niewiele mówił, natomiast Hans z koncertu na koncert wygląda na coraz bardziej zmęczonego człowieka. Uparcie zapuszczany zarost, podkrążone oczy i kiwanie się w przód i w tył przy mikrofonie nie dodają mu uroku. To już nie jest ten Hans, który  na Woodstocku w 2011 roku z uśmiechem na twarzy nagrywał publiczność telefonem komórkowym ze sceny. Nic dziwnego, Luxtorpeda koncertuje nieprzerwanie od początku wakacji, promując swój drugi album Robaki, który okazał się jeszcze większym sukcesem niż poprzednia płyta. Zmęczenie wychodzi, jednak muzycznie nadal jest rewelacyjnie. Większość repertuaru pochodziła z nowej płyty, jednak nie mogło zabraknąć sztandarowego Autystycznego. Młodzież pod sceną nawoływała do zagrania tego utworu, na co Litza odrzekł Nie bądźcie tacy medialni, przecież to jest mega komercyjna piosenka…, po czym zaczęli grać coś innego, a Autystyczny zabrzmiał dopiero pod koniec koncertu. Z pierwszej płyty zagrali także Za wolność, poprzedzone, jak na wcześniejszych koncertach, chwilą ciszy i wspólnym krzyknięciem: Za wolność!!! Z albumu Robaki zabrakło mi Serotoniny, której mogę słuchać na okrągło.
 
Ten, kto myśli, że religijna, młodziutka publiczność jest sztywna, myli się. Pogo po sceną było, ściana śmierci była, ludzie unoszeni na rękach byli. W gratisie także latające buty i lejąca się na wszystkie strony woda z butelek. Początkowo pilnujący porządku kapucyni usiłowali z tymi zjawiskami walczyć, jednak po pewnym czasie machnęli ręką i uśmiechali się ciesząc się z widoku kulturalnie i grzecznie bawiącej się młodzieży. Rzeczywiście, gimnazjalistów i licealistów było najwięcej, ale nie zabrakło też rodziców z zupełnie malutkimi dziećmi (jeden z nich na zdjęciu), i młodzieży nieco starszej, już raczej po 20-stce ;)

Po koncercie Litza usiadł na scenie, rozpoczynając obiecaną wcześniej konferencję. Zadawajcie mi takie pytania, których bałby się zadać Kuba Wojewódzki – powiedział. Odpowiadał na pytania związane z jego wiarą i zespołem. Jedno szczególnie zapadło mi w pamięć. Chłopak siedzący pod sceną spytał: Jest taki amerykański zespół, który nie wstydzi się swojego chrześcijaństwa, nazywa się P.O.D, czy utożsamiacie się z nim? Wszystko byłoby w porządku, gdyby nazwa zespołu została wypowiedziana poprawnie, a nie jak słowo w języku polskim, określające, że coś nie jest nad czymś, a… POD. Trochę mnie to rozbawiło, bo nastolatek zapewne chciał zabłysnąć swoimi horyzontami muzycznymi (co mnie samo w sobie nie razi), a wyszło, jak wyszło… Swoją drogą, przypomniało mi to, że w dzieciństwie przez długi czas nie wiedziałam, jak się czyta nazwę Uriah Heep.

Może ktoś miał podobny problem z wymawianiem nazw? Chętnie poczytam!

poniedziałek, 9 lipca 2012

Rock in Wroclaw: Queen + Adam Lambert, Mona, IRA, Power of Trinity. 7.07.2012, Wrocław, Stadion Miejski.


źródło: www.rockinwroclaw.pl
Koncert, którego obawiałam się najbardziej ze wszystkich, na których do tej pory byłam. Queen: legenda, mnóstwo utworów, które zna każdy. Nie ma osoby, która nie znałaby We are the champions czy Radio Ga Ga. Tak samo jak nie istnieje osoba, która potrafiłaby zastąpić Freddiego Mercury’ego na scenie. Choćby nie wiadomo jaką miałaby charyzmę  i głos, po prostu Freddie to Freddie, koniec. Jak tu iść bez żadnych wątpliwości na koncert Queen, skoro z pierwotnego składu zostali tylko (albo aż) Brian May i Roger Taylor? Więcej słów o przeżyciach z koncertu już za chwilę, najpierw kilka informacji o zespołach, które rozpoczęły festiwal Rock in Wroclaw.

Na Stadion Miejski przybyłam zgodnie z wytycznymi wydrukowanymi na bilecie, godzinę przed rozpoczęciem koncertu, czyli o 17.30. Wokół stadionu kręciły się osoby sprzedające bilety, fani Queen w nie mniej fanowskich koszulkach, ludzie starsi, młodsi. W budkach z jedzeniem można było uraczyć się hamburgerem lub wodą mineralną za 7 zł. Wolałam nie sprawdzać, w jakiej cenie jest piwo. Chwilę się pokręciliśmy, szukając wejścia na nasz sektor, w końcu znaleźliśmy się na trybunach. A tam wielkie zaskoczenie: pustki, garstka ludzi pod sceną, ochroniarze nie mający nic do roboty. Podejrzewałam, że stadion nie będzie pękał w szwach, bo bilety można było kupić jeszcze w dzień koncertu, ale żeby aż tak?

Ze sceny przemawiał co chwilę dość irytujący, przeklinający konferansjer, a za nim ustawiał się pierwszy zespół, łódzki Power of Trinity. Zaczęli grać przed 19. Ponoć muzyka zespołu to mieszanka rocka z reggae, jednak w moim odczuciu reggae tam wcale nie było. Mocny rock, mocny wokal, takie sobie rymowane teksty o życiu.

Po grupie z Łodzi przyszedł czas na występ zespołu IRA, który w tym roku obchodzi swoje 25–lecie. Nie należę do fanów IRY, znam tylko kilka piosenek. Zdobyć świata szczyt, Ona jest ze snu i kilka innych. Na pewno grali lepiej w pierwszych latach swojej działalności, później nieco złagodnieli. Artur Gadowski z zespołem zostali przyjęci bardzo pozytywnie, publiczność pod sceną skakała, śpiewała i klaskała. Niespodzianką był utwór zaśpiewany wspólnie z Tomkiem „Lipą” Lipnickim, znanym między innymi z zespołów Illusion i Lipali. Ich mocne wokale bardzo do siebie pasowały, skusiłabym się nawet na stwierdzenie, że z tego duetu to Lipnicki był lepszy. Ale może myślę tak dlatego, że uważam śpiew Gadowskiego za nieco zbyt „nosowy”, po prostu, nie mój typ.

Koncert zespołu MONA
Ludzi przybywało, jedni wychodzili coś przekąsić, inni wchodzili na płytę. Było na tyle wolnego miejsca, że niektórzy położyli się na płycie stadionu, inni zajmowali na trybunach lepsze miejsca, niż mieli wyznaczone na bilecie. Tymczasem na scenie pojawił się amerykański zespół Mona. Dlaczego ja ich wcześniej nie znałam? Nie ważne, w każdym razie czas nadrobić zaległości. Co za moc, jaka energia, jaki wokal! Przypominali mi trochę Arctic Monkeys, The Kooks, Kings Of Leon. Nie chodzi mi o jakąś podróbkę czy identyczne brzmienie, bo mają mocny, własny smaczek. Najlepsi debiutanci 2011 roku według MTV Awards (nie żeby był to dla mnie jakiś wyznacznik popularności) porwali publiczność, której z chwili na chwilę przybywało. Wśród nich znalazło się pewnie sporo osób, które słuchały zespołu od dłuższego czasu, ale jestem pewna, że osoby, dla których wczorajszy koncert był pierwszą stycznością z twórczością Mony, przyjrzą się ich muzyce bliżej, bo naprawdę warto. Charyzmatyczny wokalista pytał, czy są tu jacyś fani oldschool rock i Johnny’ego Casha. Nie było to przypadkowe zawołanie, skład Mony pochodzi z Tennessee, a zespół Casha swego czasu nosił nazwę The Tennessee Three. Świetny debiut, ciekawa jestem, jak ten zespół się rozwinie. Była to już ich druga wizyta w Polsce, czekamy na kolejną.

Na scenę wjeżdża logo zespołu Queen
Wreszcie… Wreszcie! Zaczęło się odliczanie do ostatniego, najważniejszego koncertu. Ludzi pod sceną ciągle przybywało, już nie było wstydu, że Królowa zbudziła tak małe zainteresowanie w Polsce. Trybuny się zapełniły, zapadł zmrok, rosło napięcie. Na scenie pojawiła się ogromna kurtyna z logo zespołu. Ile bym dała, żeby widzieć, co się dzieje tuż za nią… W końcu zabrzmiały pierwsze dźwięki, intro zespołu Queen. Kurtyna poszła w górę… i zaczęło się! Seven Seas Of Rhye, Keep Yourself Alive, We Will Rock You. Zatrzymam się na sekundę przy tym utworze. Wersja była zupełnie inna, szybsza niż oryginał. Przekonało mnie to, że wokalista Adam Lambert nie ma zamiaru naśladować Freddiego Mercury’ego. Studyjna wersja oczywiście dużo lepsza, jednak ucieszyło mnie, że na samym początku koncertu muzycy dali do zrozumienia, że Lambert nie zastępuje Mercury’ego. Późniejsze utwory nieco zaburzyły to myślenie, wiele numerów zostało po prostu odśpiewanych, bez żadnych elementów dodanych od siebie. Trzeba przyznać, że Adam ma kawał głosu, świetnie wyciąga górne partie, i dobrze o tym wie. Z czasem końcówki utworów stały się wręcz przewidywalne, wiadomo było, że za chwilę wokalista wydrze się wspinając na wyżyny swoich możliwości. Brzmiało to dobrze, ale na dłuższą metę było niezbyt zaskakujące. Słuchając kilka dni wcześniej solowych projektów tego piosenkarza, określiłam jego głos jako typowo popowo-pospolity. Nie spodziewałam się wielkiego zachwytu podczas koncertu, ale już po pierwszych utworach byłam pewna, że na żywo facet brzmi dużo lepiej, niż na nagraniach internetowych, i chwała mu za to. Może to zasługa repertuaru, jego solowe projekty są skierowane raczej do nastolatków.

W którymś momencie Adam wyszedł na scenę odziany w obszerne czerwone futro, zaczął emanować seksapilem i przechadzać się po scenie niczym wielki, czerwony ptak. Od razu przypomniał mi się koncert Queen z Wembley w 1986 roku (oczywiście nagranie z dvd, wtedy nawet jeszcze ptaszki na mnie nie ćwierkały), kiedy to Freddie Mercury wyszedł na scenę w królewskiej, czerwonej pelerynie. Nie wiem, czy było to celowe zagranie, aby w jakiś sposób upodobnić się do legendy, czy czysty zbieg okoliczności.

źródło: www.queenonline.com, fotografia autorstwa Emily May, córki gitarzysty Briana Maya.
Ucieszyłam się, kiedy Roger Taylor opuścił na chwilę krzesło perkusisty, aby zaśpiewać Under Pressure w duecie z Adamem. Od tej pory zaczęła się piękna część koncertu, kiedy to przekonałam się, że Adam Lambert wcale nie jest nowym liderem zespołu, w moim odczuciu jest jedynie dodatkiem. Nie zrobili z niego gwiazdy zespołu, był raczej gościem specjalnym. Sporo utworów śpiewał Roger Taylor, np. A kind of magic, These are days of our lives – w połączeniu z filmem puszczonym na telebimach, przedstawiającym czasy świetności zespołu, w szczególności basistę Johna Deacona – pierwsze wzruszenie tego wieczoru. Po chwili na sam przód sceny wyszedł Brian May. Z uśmiechem na twarzy zawołał Dzień dobry, dzień dobry Wrocław! Wszystko ok! Zaśpiewajmy… Zaśpiewajmy…. Cały stadion entuzjastycznie krzyczał i bił brawo, motywując do wypowiedzenia kolejnych słów po polsku, jednak zrezygnowany Brian dokończył zdanie już po angielsku, zachęcając do wspólnego zaśpiewania piosenki dla Freddiego. Zaczął grać Love of my life, a ja wiedziałam, że mój makijaż już nie będzie nieskazitelny. Chwila, kiedy tysiące osób wspólnie śpiewa dobrze znany, piękny utwór, to chwila, którą zapamiętuje się na całe życie. A kiedy pod koniec utworu na scenie pojawiła się wizualizacja Freddiego i stadion zapełnił jego głos, daję słowo, że polały się wiadra łez. Brian miał znakomite kilkanaście minut na scenie, zwieńczone świetnym gitarowym solo.

Na scenę wrócił Adam Lambert z Another One Bites To Dust i Radio Ga Ga. Były to dwa utwory, które wyszły najsłabiej, jakby wokalista w ogóle nie miał pomysłu, w jaki sposób je zaśpiewać. Radio Ga Ga po części zostało uratowane przez publiczność. Podwójne klaśnięcie i ręce uniesione w górę w refrenie, plus wspólny śpiew – wielkie emocje i uczucie jedności, wszyscy wiedzą co robić i jak śpiewać. Somebody to love poszło lepiej, może za sprawą niezastąpionych chórków Briana i Rogera.

Siedzieliśmy na trybunach, jednak nie było problemu, aby w trakcie koncertu przejść na płytę stadionu. Crazy litte thing called love nie pozwoliło usiedzieć na miejscu, zeszliśmy na dół, do ludzi, zaczęliśmy tańczyć. Wtedy dopiero poczułam pełną piersią, że jestem tu i teraz, na koncercie Queen. Tłum, klaskanie, tańczenie, śpiewanie, i to uczucie, że występ zbliża się ku końcowi. Chciałam wykorzystać te ostatnie chwile jak najmocniej i jak najlepiej. Pomogły w tym utwory, których chyba lepiej nie dało się wybrać: The show must go on i Bohemian Rapsody, piosenka, przy której można jednocześnie wzruszać się przy I sometimes wish I'd never been born at all, próbować dorównać tempu przy Bis-mil-lah! We will not let you go, let me go!, wariacko tańczyć udając, że umie się grać na gitarze, popisywać się wokalem. Muzyczne arcydzieło. Przy pierwszych dźwiękach pomyślałam: Nie, tego nie może zaśpiewać ktoś inny niż Freddie, can’t do this to me, baby. Połowicznie sprawdziło się! Zaczął Lambert, dokończył Mercury z telebimów, i znów potok łez i szczęścia. Był to hołd oddany legendarnemu wokaliście, jednak chyba nikt nie miał wątpliwości, że to ostatni utwór. Zespół przy nieustających oklaskach zszedł ze sceny, a ze świateł ułożyła się wielka, biało-czerwona flaga.

Trybuny wstały, ludzie krzyczeli. Tylko właściwie kogo przywoływać? Krzyczeć Queen, Queen? Roger, Brian? A może Adam? Na to ostatnie chyba nikt o zdrowych zmysłach nie zdecydowałby się. W rezultacie stadion wypełniły bliżej nieokreślone okrzyki i brawa, aż w końcu zespół pojawił się na scenie, serwując rock and rollowe Tie your mother down zaśpiewane przez Briana Maya, We will rock you (już drugi raz tego wieczoru, tym razem wersję bardziej zbliżoną do oryginału), oraz We are the champions. Po ostatnim utworze pojawiła się flaga, tym razem brytyjska. Szkoda, że publiczność zrezygnowała z kolejnego nawoływania do bisów, wszyscy zaczęli wychodzić, co dla mnie jest trochę niezrozumiałe. Lubię stać i klaskać do oporu mając nadzieję, że zespół jeszcze wyjdzie. Ale 3 piosenki na bis to i tak dużo, nie czułam żadnego niedosytu czy niezadowolenia.

Tego wieczoru muzycy Queen dali z siebie wszystko. Ciężko określić, czy jestem po stronie tych, którzy twierdzą, że Queen bez Frieddiego to nie Queen. Brzmienia gitary Briana Maya czy chórków Rogera Taylora nie da się podrobić. Oczywiście, Freddie Mercury był tego dnia w moim sercu, Lambert swoim wokalem nie dorasta mu do pięt, ale przecież nie o to chodzi. Sam się nie pchał w ten interes, nie jest też stałym członkiem zespołu, występuje gościnnie. Zaśpiewał bardzo dobrze, czasem bez polotu i tego „czegoś”, ale nie można mu odmówić talentu. Może irytować jego zachowanie na scenie, pełna pewność siebie, dopracowany makijaż i farbowane włosy. Niektórzy mówią, że Queen powinni zrezygnować z kariery muzycznej zaraz po śmierci Freddiego. Może mają rację, ale za cenę emocji, których dostarczył mi koncert 7 lipca we Wrocławiu, nie podpisałabym się pod ich opinią. Tym bardziej, jak już wyżej pisałam, nie miałam wrażenia, że Adam Lambert jest głównym wokalistą, nie był numerem jeden na scenie, a Roger Taylor i Brian May nie odegrali żadnej fuszerki, tylko porządny koncert, niezapomniane brzmienie Queen. Kto nie był z powodu wątpliwości czy niechęci do Lamberta, niech żałuje! To nie był koncert Lamberta, to był koncert Queen. Jeśli czegoś zabrakło tego wieczoru, to utworów One Vision i The invisible Man, ale nie sposób zagrać wszystkiego, kiedy czas nie jest nieograniczony. Poza tym, w One Vision przydałaby się jednak obecność basisty Johna Deacona na scenie, jego rola w tym utworze jest niezrównana, więc może nawet dobrze, że zrezygnowali z tego utworu. God save the Queen!

Pierwsza odsłona festiwalu Rock in Wrocław za nami, czekamy rok na następną edycję. Ciekawe, kogo z gigantów rocka tym razem zaproszą? Macie jakieś typy?

PS Ponoć w Internecie nikt nie czyta tekstów dłuższych niż dwie strony. Kto przeczytał do końca, temu stawiam piwo ;)

czwartek, 5 lipca 2012

„Przypomnij sobie”, Elina Hirvonen, Wydawnictwo W.A.B., 2008.


Dawno nie czytałam książki, której bohaterowie, wszyscy bez wyjątku, byli bardzo pokiereszowani przez życie. Agresywny ojciec, chory psychicznie syn, weteran wojny w Wietnamie, narkomanka, nieszczęśliwa młoda kobieta, depresyjny Amerykanin. W powieści Eliny Hirvonen wszystko jest smutne, dołujące, ale zarazem pisane w sposób, który do mnie nie trafił. Współczułam bohaterom, ale czasem miałam już dość tej wszechobecnej beznadziei, pociętych nadgarstków, odwiedzin w szpitalach, kulenia się w pozycji embrionalnej na łóżku. Lubię książki, w których źle się dzieje, ale tutaj czegoś mi zabrakło, jakiejś głębi.

Główna bohaterka, Anna, wspomina trudne dzieciństwo, jest w związku z facetem równie smutnym jak ona. I tak sobie wieczorami siedzą razem i płaczą, przeżywając wszystkie patologie tego świata. Książka nie jest długa, odpowiednia na jeden wieczór, o ile ten wieczór chcemy przeznaczyć na zagłębienie się w wielu problemach, opowiedzianych niezbyt dogłębnie. Co za dużo, to niezdrowo. Bo mimo trudnej sytuacji bohaterów, książka mnie nie poruszyła. No, może oprócz dwóch wypowiedzi, które zapadły mi w pamięć, może dlatego, że odebrałam je bardzo osobiście. Dość długi fragment, ale wkleję go tu, bo... Bo tak.

   Nigdy nie umiałam jej sobie wyobrazić. Miłości, która jest tak niepodważalna, że mogę być zapłakana i rozbita, a mimo to pewna, że ktoś będzie mnie trzymał i chciał, bym następnego dnia obudziła się przy nim.
   Moje związki opierały się na opiece i rozpaczy. Z językiem na brodzie goniłam za narkomanami, którzy przerwali detoks, za złodziejami samochodów oczekującymi na odsiadkę i za alkoholikami marzącymi o rewolucji. Byłam w ustawicznej gotowości bojowej, skora do spłacania starych długów albo poszukiwania torebki z amfetaminą ukrytej w regale z książkami. Kochałam poczucie zagrożenia i chwile, kiedy mogłam trzymać w ramionach mężczyznę prześladowanego przez narkotykowych wierzycieli albo przez policję, gładzić jego przestraszoną twarz i powtarzać, że na pewno damy sobie radę. Kochałam noce trwające dwadzieścia cztery godziny, kiedy po bójce, seksie i trawie mogłam wysłuchiwać historii o samotności, a na końcu słów, o których marzyłam od dziecka: „Bez ciebie nie dałbym rady nawet spróbować”.
   Im bardziej ubłocony człowiek spał w moim łóżku, tym bardziej czułam się czysta. Mogłam myśleć, że reprezentuję świat świeżego powietrza i spacerów, zdrowych śniadań i nadziei, że w którymś momencie wszystko się ułoży. W tych rzadkich wypadkach, kiedy próbowałam spotykać się z mężczyznami, którzy mieli grono ułożonych przyjaciół i plany na przyszłość, czułam swoją postronność i strach, że się wyda. Wiedziałam, że jest tylko kwestią czasu, kiedy ten człowiek mnie przejrzy. Zobaczy rodzinę, która nigdy nie będzie zdolna do wspólnego spędzenia udanego wieczoru z jego rodziną, i ciemny wiatr, który w każdej chwili może porwać mnie w chaos.
Ian sprawił, że po raz pierwszy pozwoliłam sobie na bezradność i mogłam przeżyć te wszystkie uczucia, które tłamsiłam w sobie podczas długich wieczorów, kiedy leżałam w łóżku, wbijałam paznokcie w dłonie i przysłuchiwałam się przez ścianę coraz donośniejszym głosom taty i Jonasza. Dlatego byłam gotowa zrobić dla niego wszystko.*

To jest najlepszy fragment książki. Właściwie po przepisaniu tych słów i przeczytaniu ich jeszcze raz, stwierdzam, że dawno żaden fragment tak mnie nie poruszył. A zatem fabuła, opowieść: nie, pojedyncze fragmenty: tak.

Jak to możliwe, że żyje się z kimś do osiągnięcia dojrzałości i wyrasta na kogoś tak mu obcego, że nie pozostaje nic ponad dokuczliwą świadomość wspólnych wspomnień?**


Być może, gdyby autorka skupiła się bardziej na Annie i jej partnerze, byłaby z tego dobra, mocna historia.

* s. 88-89.
** s. 154.

środa, 4 lipca 2012

Koncert charytatywny "OD SIEBIE", pub Schody Donikąd, Wrocław, 2.07.2012


źródło: www.kuznia-art.org
To był dzień, w którym od rana chodziłam uśmiechnięta, dużo spraw sprawiło mi radość. Jedną z nich był fakt, że grupa ludzi potrafi się skrzyknąć i zorganizować koncert, dzięki któremu dzieciaki pojadą na wakacje. Takie rzeczy zawsze przywracają mi wiarę w człowieka. O koncercie dowiedziałam się dzień wcześniej, ale wystarczyły mi hasła kabaret i Sound System, abym swoje kroki w poniedziałkowy wieczór skierowała do pubu Schody Donikąd. W pubie zjawiłam się punktualnie o 19. Zaskoczyło mnie miłe przywitanie: każdy wchodzący gość mógł poczęstować się kieliszkiem wina, do wyboru, do koloru: białe, czerwone, wytrawne, półsłodkie, słodkie. Jak tu się nie uśmiechnąć! Schody Donikąd okazały się bardzo klimatycznym miejscem, stylizowanym na lata 20. Ludzi nie było sporo, jednak ta garstka (około 30 osób) tworzyła sympatyczną atmosferę. Same uśmiechnięte twarze, odniosłam nawet wrażenie, że wszyscy się tam znają. A to pewnie za sprawą organizatorów, czyli Fundacji Kuźnia Art (strona internetowa) oraz Chcepomagac.org.

Wstęp na koncert był darmowy, a każdy, kto miał chęć wsparcia dzieci ze świetlicy środowiskowej przy ul. Nowej 4 we Wrocławiu, mógł kupić cegiełkę w cenie 20 lub 50 zł, do czego zachęcał i wielokrotnie przypominał konferansjer.

Pod skrzydłami Kuźnia Art odbywają się różnego rodzaju warsztaty, w tym wokalne, które prowadzi Bogna Jurewicz, wokalistka zespołu Optimystic. Podczas koncertu występowały utalentowane dziewczyny, które szkolą swój wokal właśnie u niej. Niestety nie zapamiętałam ich nazwisk, za to wokal i osobowość – owszem. Występowały jedna po drugiej, wspierały siebie nawzajem podrygiwaniem pod sceną i klaskaniem, i to po części one stworzyły atmosferę życzliwości, która przeszła na resztę gości. W pamięć zapadły mi nieco jazzująco-funky’ujące wersje znanych hitów, takich jak Da ya think I’m sexy (Rod Stewart), Bang Bang (zdaje się, że w oryginale śpiewała to Nancy Sinatra), Stop (Sam Brown), Luka (Suzanne Vega), Valerie (Amy Winehouse). Dwie wokalistki szczególnie wyróżniały się umiejętnościami, a jedną z nich widziałam chyba w jednym z programów muzycznych w tv.

Po występach dziewcząt przyszedł czas na kabaret Chyba. Zresztą, przez cały wieczór jeden z członków kabaretu nie rozstawał się z publicznością, ponieważ był konferansjerem. Podczas gdy kabaret przygotowywał się do wejścia na scenę, prowadzący rozśmieszał (z różnym skutkiem) zgromadzoną publikę przygotowanymi dowcipami. Kabaret Chyba przedstawił około półgodzinny program skeczów, które rozśmieszały bardziej niż wspomniane wyżej dowcipy, ale najwięcej śmiechu wywołała druga część występu – improwizacje kabaretowe z udziałem publiczności. Co tu dużo mówić, popłakałam się ze śmiechu! Bardzo utalentowane trio. Jeśli ktoś ma ochotę się pośmiać, okazję ku temu będzie miał 10 lipca w pubie Włodkowica 21, w którym wystąpi kabaret Chyba.


Po kabarecie przyszedł czas na Salut! Sound System. Chłopaki szybko ustawili się na scenie, i już po chwili Schody Donikąd wypełniły się jamajskimi rytmami. Kilka osób tańczyło, wszyscy dobrze się bawili. Żałuję, że po zaledwie kilku minutach radosnego dancehallu musiałam wyjść na autobus. Koncert zapewne trwał najlepsze, na koniec mieli zagrać muzycy z Funky Carnivale.

Mam nadzieję, że dzięki zakupionym cegiełkom dzieciakom uda się pojechać na wakacje :)