środa, 26 listopada 2014

One Love Sound Fest 2014, 22 listopada, Wrocław, Hala Stulecia

Byłam na One Love Sound Fest. Nie poczułam w tym roku klimatu jamajskiego słońca w polski, pochmurny listopad. Nie poczułam klimatu jednej miłości, ale to pewnie ze względu na jakieś moje psychiczne pstro, a nie, że zły One Love.

Mellow Mood, sympatyczni zdreadowani bliźniacy z Włoch, jak zawsze dali przyjemny, pozytywny koncert. Piszę „jak zawsze”, bo to już ich trzeci (o ile się nie mylę) koncert w Polsce, i po tych kilku razach, no cóż, czym jeszcze mogą zaskoczyć? Może nowym materiałem, ale ten zbytnio nie odbiega od rytmów, które MM serwowali wcześniej. Niemniej, do bujania, skakania i wzdychania, że mają takie słodkie reggae love songi.

Najbardziej czekałam na koncert Patrice’a (jak się okazuje, nie tylko ja, bo z ankiety na onelove.pl wynika, że właśnie jego koncert podobał się najbardziej). Nie dość, że gościu wygląda jak milion dolarów, to jeszcze dzieli się taką pozytywną energią z publiką… Najgłośniej śpiewały i najwyżej skakały moje dwie towarzyszki, obie ciężarne. I dobrze, dzieciaczki pewnie też w brzuchach kręciły sobie dready, a za 20 lat będą się bawić na One Love Sound Fest - edycja 31. Podczas występu Patrice'a poczułam rzeczywiście przesłanie one love, że to nie są tylko czcze słowa, że dla niego serio wszyscy są równi i wszyscy są braćmi, których nie należy się obawiać, tylko do nich wychodzić. Bo Patrice wyszedł do publiczności i zmieszał się z tłumem ciągle coś podśpiewując do mikrofonu, a zrobił to tylko po to, żeby spojrzeć mi w oczy i przybić piątkę. Miło z jego strony, prawda?

Fragment jego utworu „Cry cry cry”, powinien nucić sobie każdy facet, który pozwala, aby jego dziewczyna przez niego płakała:
Never wanna see my girl
Cry cry cry again
I say woi woi woi
Rather I would wanna die”

Tak, drodzy. Szkoda, że zamiast tego, niejedna kobieta słyszy „woi woi woi, czemu znowu płaczesz, mała?”.

Nneka mnie zawiodła. Gdzieś czytałam opinie, że czysty mistycyzm, magia, rozwalony system itd. Rzeczywiście, Nneka tworzy muzykę dość zaangażowaną, ale jakoś nie wiem…
- trochę do spania, nie?
- no, do spania, do spania.
… takie komentarze wymieniałam z ludźmi. Jeśli ktoś ma inną opinię, to dobrze, i chętnie też wysłucham. Według mnie Nneka trochę przygwiazdorzyła, pośpiewała nie patrząc w publiczność, a w podłogę, nie nawiązała kontaktu ze słuchaczami, czego efektem była cisza między kolejnymi utworami. Nie, że nie było braw, ale entuzjastycznymi owacjami bym tego nie nazwała. Czułam między Nneką a publicznością mur nie do przeskoczenia i nic na to nie poradzę. Ale wokalistką jest bardzo zdolną.

Alpha Blondy to klasyk, proszę ja was, klasyk. Reggae’owcy starszej generacji mają ten niekwestionowany styl, po prostu potrafią to robić. Nawet „Wish you were here” Pink Floyd w wersji reggae, zagrane pod koniec, nie oburzyło mnie, a przecież mogło. Ponadto Alpha Blondy ma znakomitych gitarzystów, których nie powstydziłby się zespół grający rasowego rocka. No cóż, Alpha Blondy zapewne też się ich nie wstydzi!

One Love zakończyło się koncertem Juniorstressa. Ktoś chyba chciał, żeby Juniorstress szybciej zszedł ze sceny, bo w trakcie koncertu wysiadł prąd. Cisza na scenie, zaskoczenie zarówno muzyków, jak i publiczności. A! Jak fajnie, że sporo ludzi zostało na tym ostatnim występie, było już megapóźno, a pod sceną wciąż bujando i hulahopy. Juniorstress w całej tej dziwnej sytuacji („słuchajcie, dziwna sprawa, nie ma ekipy technicznej, nikt nie wie, gdzie się podziała…”) zachował się bardzo pozytywnie – zaczął śpiewać acapella, a niektórzy razem z nim. Potem jeszcze zatańczyliśmy kilka razy „wszyscy w prawooooooo, wszyscy w lewolewolewooo”, aż w końcu prąd wrócił i koncert został wznowiony.


Żetony do szatni – straszne zdzierstwo. Żarcie – zdzierstwo. Przeciągi w całej hali, widziałam niejednego zmarzniętego. Aby dotrzeć do sceny soundystemowej, też trzeba było wyjść na zewnątrz i zmarznąć. Namiot piwny – szaro od dymu, ale przynajmniej ciepło. Miłego dnia.