piątek, 30 grudnia 2011

"Bóg, kasa i rock'n roll" - spotkanie autorskie z Szymonem Hołownią i Marcinem Prokopem.

Kiedy: 13 grudnia


Gdzie: Wrocław, Empik, Renoma


Tak, prowadzący „Mam talent!” wzięli się za pisanie… a raczej za rozmawianie. Kilka słów o książce napiszę niebawem, kiedy tylko ją przeczytam.


Co do spotkania: jestem pod wielkim wrażeniem inteligencji i błyskotliwości obydwu panów, a szczególnie pana Szymona. Nie są to ci sami ludzie, którzy sypią dennymi żartami prowadząc talentshow. Nawet pan Marcin przyznał otwarcie, że w tej chwili, na tym spotkaniu autorskim, są prawdziwi, szczerzy, autentyczni, natomiast w telewizji widzimy wykreowany i wyreżyserowany duet. W tym prawdziwym wydaniu podobają mi się dużo bardziej!


Zdziwiłam się, że pan Hołownia, który w moich odczuciach jest nieco w tyle za Prokopem w „Mam talent!”, w rzeczywistości okazał się błyskotliwym, rozgadanym, pewnym siebie facetem, który dobrze wie o czym mówi i rzeczowo odpowiada na pytania czytelników. Niestety nie poznałam go wcześniej od strony dziennikarskiej, pewnie już wcześniej zauważyłabym jego charyzmę i umiejętność kierowania rozmowy na dobry tor, ale nadrobię zaległości.


Zdenerwowało mnie, że przez większość czasu prowadzący spotkanie dziennikarz (?) zadawał pytania odnośnie prowadzenia programu „Mam talent!”. Przecież spotkanie dotyczyło książki… Dlatego ucieszyłam się, kiedy panu Szymonowi wyrwało się zdanie „Porozmawiajmy w końcu o Jezusie!”. I trochę porozmawialiśmy ;) Ze strony czytelników padło pytanie, czy któremuś z panów udało się zachęcić drugiego do przejścia na jego stronę w kwestii wiary w Boga. Na szczęście autorzy tworząc tę książkę, w ogóle nie mieli na celu przekonywać do wiary/niewiary w Boga i licytować się argumentami, tylko po prostu wymienić się przekonaniami i porozmawiać o czymś ważniejszym, niż biust Dody. Panowie bardzo się szanują i widać, że nie mają zamiaru się kłócić, tylko twórczo dyskutować ;)


Pan Szymon zwrócił uwagę na to, że ludzie na spotkaniach autorskich niezbyt często zadają pytania odnośnie religii, sami nie wiedzą, co chcą powiedzieć i o co im chodzi. Niestety, miał trochę racji, miałam wrażenie, że widzom bardziej zależy na zdobyciu autografu, niż na rozmowie o książce. Jedna z pań spytała Hołowni: „Co panu zrobili z twarzą na okładce? Wygląda pan jak Krzysztof Ibisz!”, co w ogóle nie miało dla mnie sensu. Czy naprawdę fakt, że autorowi wygładzili zmarszczki albo poprawili owal twarzy jest ważniejszy od treści książki? No, ale ludzie różni są; ) Cieszy mnie to, że autorzy nie dali zbić się z tropu, i z uśmiechem odpowiedzieli, że fotograf był po prostu dziwny.


Zapamiętałam słowa pana Szymona, że chrześcijaństwo jest sposobem, w jaki można fantastycznie (w rzeczywistości użył mniej cenzuralnego słowa) przeżyć życie. Trochę zazdroszczę ludziom, którzy są tak głęboko wierzący. Musi być im łatwiej w chwili śmierci, choć pewnie też czasem trudniej w życiu.


Pan Marcin Prokop lubi Morrisey’a i Kurta Cobaina. Swój chłop! : )


A tak na marginesie, na żywo panowie są dużo przystojniejsi, niż w telewizji.


Na dniach biorę się za czytanie książki, a jak się spodoba, to przeczytam i wcześniejsze autorstwa Szymona Hołowni. Polecacie?



Mocne strony: Mądrość w oczach, charyzma autorów.


Słabe strony: Zachowanie ludzi.

niedziela, 11 grudnia 2011

ZAKOPOWER, koncert 10.12.2011 w Sali Audytoryjnej RCTB we Wrocławiu

Miałam to szczęście, że moja ciocia wygrała bilety na koncert i mi je podarowała. Pewnie sama nie pomyślałabym o tym, żeby wydać 60 zł na koncert naszych górali. Nigdy nie byłam ich fanką, znałam zaledwie kilka utworów, ale poszłam, i nie żałuję.

Zaczęli kilkoma refleksyjnymi utworami. Wokalista, Sebastian Karpiel-Bułecka przywitał się z publicznością, wyrażając nadzieję na dobrą zabawę i zadowolenie z koncertu. Na scenie ustawiony był telebim, czy też rzutnik, na którym wyświetlały się zdjęcia obrazujące utwory. Często były to twarze: ikon kina, starych ludzi, była nawet para ukochanych z zespołem downa, namiętenie się całująca. Nie zabrakło górali i owiec ;)

Od początku przeszkadzało mi oświetlenie sceny, bardzo mocno biło po oczach, rażące światła, do tego stopnia, że trzeba było przymykać oczy. Ale po pewnym czasie albo oświetlenie stało się mniej intensywne, albo po prostu wzrok się przyzwyczaił i mogłam w pełni skupić się na muzyce :) Nie wszystkim odpowiada dźwięk skrzypiec, jednak w połączeniu z baaardzo męskim wokalem, mocną perkusją i dobrymi solówkami gitarowymi, góralska muzyka wygląda zupełnie inaczej, a nóżki nie wiedzieć kiedy zaczynają tupać! Ucieszyło mnie, że od samego początku kilka osób wstało z miejsc i podrygiwało między rzędami. A kiedy wokalista wygłosił uroczyste 'Teraz wszyscy wstają i się bawią!', nie musiał tego powtarzać dwa razy. Pod sceną pojawił się tłum skacząco-śpiewająco-fotografujących osób, wśród których nie mogło mnie zabraknąć. Sposób, w jaki zagrali "Galop", "Kiebyś ty" czy znaną ostatnio wielu słuchaczom rozgłośni radiowych "Boso", był fenomenalny, jeden utwór gładko przechodził w następny, bez zbędnych przerw na chwilowy odpoczynek. Muzycy na scenie bawili się równie wyśmienicie. Nie zabrakło nawet tańca góralskiego!
Nie sposób nie zwrócić uwagi na perkusistę, który z resztą ma również talent wokalny. Jego wykonanie "Stayin alive" z reperuaru Bee Gees zmiażdżyło mnie. Jego koszulka z Johnnym Cashem również. Nie był to jedyny cover, gdyż zagrali również... Lambadę! Bardzo ciekawa interpretacja, i zachwycona publika :)

Polecam kawałki z nowej płyty "Boso" :) Lubicie spędzać czas przy takiej muzyce, czy raczej takie rytmy nadają się tylko na wypad do Zakopanego?

Mocne strony: polskość, perkusja
Słabe strony: wspomniane wyżej oświetlenie

piątek, 9 grudnia 2011

Koncert Bregovica

Mam ochotę pisać. Tyle się wydarza. Tyle okazji do odchamienia się, do spędzenia dobrego czasu. Będę pisać o tym, co mi wpadło w oko, w ucho. O książkach, koncertach, płytach, filmach, spotkanych ludziach i różnych innych rzeczach, sprawach, które mnie poruszyły. Zawsze moje, zawsze prawdziwe, zawsze subiektywne. Zapraszam J




Na początek wydarzenie, w którym miałam okazję uczestniczyć kilka tygodni temu.




KONCERT GORANA BREGOVICA z zespołem Śląsk we Wrocławiu, 23. 11. 2011 r.


Miejsce: Hala Stulecia




To artysta może się spóźniać, nie publiczność. A tu, już po 19, czyli godzinie rozpoczęcia koncertu, światła wciąż były zapalone, a ludzi przybywało. Ale nie szkodzi. Supportu nie było. Bregovic nie potrzebuje supportu, bo sam potrafi już od pierwszych dźwięków zaczarować widownię. Niesamowity Muzyk.



Wiedziałam, że będzie dobrze, ale że będzie cudownie… no, tego już się nie spodziewałam.



W połowie pierwszego utworu napłynęły mi łzy do oczu, z wdzięczności, że mogę tu być. Prawie równocześnie z nimi po całym ciele zaczęły przebiegać ciary. To piękne uczucie, jakby ktoś zaplótł mnie w pajęczynę i ciągnął do tyłu (nie umiem tego inaczej zobrazować :D). Ale przecież nie mogłam przepłakać całego koncertu!


Kiedy na koncercie niepostrzeżenie zaczynasz tupać nogą, to znaczy, że jest dobrze. A mi tupały nie tylko nogi, wręcz nie mogłam usiedzieć na miejscu (wszystkie miejsca były siedzące). Jednak przez pierwsze 45 minut nikt nie porwał się na tańczenie, więc sama też stwierdziłam, że nie będę się wychylać, chociaż aż mnie nosiło. Po około godzinie pierwsi śmiałkowie zaczęli podrygiwać gdzieś na uboczu, a z upływem czasu pod sceną skakało mnóstwo uśmiechniętych osób, w tym ja. Nie powstrzymałam się i pobiegłam pod scenę, kiedy zabrzmiały pierwsze dźwięki „Caje sukarije”, i zostałam do końca.



Bregovic z zespołem przeplatał utwory porywające, szybkie, z nieco spokojniejszymi, było nawet kilka sakralnych pieśni. A zespół Śląsk? Cóż mogę mówić, biję pokłony. Żadna, najwyższa czy najniższa tonacja, nie jest dla jego członków tajemnicą czy czymś trudnym do zaśpiewania. Nie było żadnego śląskiego „usia siusia hej!”, tylko kawał porządnej muzyki. I tańca. Ich taniec do „Prawy do lewego” czy „Gas, gas, gas” był wesoły, imponujący, no, przyjemnie się na to patrzyło.



Muzyka – majstersztyk. Nie wiem, skąd w jednej głowie tyle znakomitych pomysłów na ustawienie takiej ilości głosów i instrumentów. Zero zawahania się ze strony kompozytora, i nie znikający z twarzy uśmiech. Fantastyczna energia, wszystko było dopracowane, a dźwięki, no cóż, pieszczota dla uszu. Śpiew dwóch Bułgarek również wpasowywał się perfekcyjnie w tło. Po 1,5 godzinie Bregovic z orkiestrą i Śląskiem zszedł ze sceny, aby po chwili, przywołany przez publiczność, wrócić i grać kolejną godzinę. Tak, tak, bis trwał godzinę! Wtedy to zaśpiewaliśmy wspólnie refren do „In the death car”, co nie było specjalnie trudne ze względu na tekst :D Na koniec poszedł „Kalasnikov”, to rodacy się tak ucieszyli, że wraz z Bregovicem raz po raz krzyczeli „Hurra!” Kiedy już opadłam z sił, wróciłam do mamy, która też gdzieś tam podrygiwała przy swoim miejscu. Jakaś kobieta siedząca za nami (pozdrawiam), klepnęła nas po ramionach i powiedziała „Byłyście świetne, dziewczyny!” Pewnie też miała ochotę potańczyć, tylko trochę się chyba krępowała, niepotrzebnie. A ja po prostu nie potrafię iść na koncert, i nie tańczyć chociaż chwilę, czułabym wtedy niedosyt.



Jak mogę opisać to, co w ciągu 2,5 godzin wydarzyło się na scenie?


Magia.


Profesjonalizm.


Precyzyjność.


Czystość.


Wielki Talent.


Uśmiech.


Taniec.


Bałkańskimi rytmami zaraziłam się chyba 3 lata temu, kiedy w PRW przez godzinę czy dwie emitowano właśnie taką muzykę. Do tej pory często słucham DJ Shantel „Disko disko partizani!”, do której nie da się nie tańczyć. Natomiast sama przygoda z Goranem zaczęła się w roku 1999, kiedy to tato przyniósł do domu płytę Kayah&Bregovic. Oj, ileż ja się jej wtedy nasłuchałam! Ostatnio płyta przeżyła renesans w moich uszach, i dziś podoba mi się jeszcze bardziej. Kilka lat temu przez jakiś czas wałkowałam „In the death car” z filmu Arizona dream. Gdzieś tam przewinęły się jeszcze znane z radia utwory z Krzysztofem Krawczykiem („dam gitarę, dam samochód, żony nie dam juuu!”). Jako takiej twórczości Bregovica z zespołem Wedding and Funeral Band, przyznaję, że nie znałam, na szczęście wczoraj wszystko się zmieniłoJ




Mocne strony: wszystko!



Słabe strony: Te 2, 5 godz. zleciało pięć razy szybciej, niż powinno!


Zdjęcie własne ;)





Znacie? Lubicie?