sobota, 30 czerwca 2012

"Johnny Cash. Biografia", Michael Streissguth, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2012.


Czekałam na tę książkę z niecierpliwością, choć muzyka country nigdy mnie nie zachwycała. W przeciwieństwie do samej osoby J. R. Casha, którego życie zaintrygowało mnie po obejrzeniu jednego z filmów o jego życiu (recenzja TUTAJ).

Film bardzo dobry, jednak nie odzwierciedlający całej prawdy o przeżyciach tego wielkiego piosenkarza. Wpływ na moje zainteresowanie Cashem miał również utwór Hurt, który został nagrany niedługo przed śmiercią. Stary, schorowany człowiek z gitarą śpiewa o przemijaniu, jakby żegnał się z życiem pełnym cierpienia. Okazało się, że film i artykuły w Internecie to za mało, aby poznać Johnny’ego Casha. Z pomocą przyszła biografia autorstwa Michaela Streissgutha. Nie sposób poznać człowieka, nie zamieniając z nim ani jednego słowa, ani nawet nie widząc go nigdy na żywo. A jednak dzięki tej książce czuję się jakoś bliżej Człowieka w Czerni.

Po pierwsze: rewelacyjne wydanie. Biografia podzielona jest na pięć części, odzwierciedlających fazy życia artysty, począwszy od dzieciństwa, poprzez wzloty i upadki kariery, kończąc na starości i śmierci. Każda część podzielona jest na rozdziały, a rozdziały dalej dzielą się na mniejsze fragmenty. Jest to świetne rozwiązanie, bo chyba żadnej biografii nie da się przeczytać jednym tchem, potrzebne są chwile odpoczynku na przemyślenia czy obejrzenie zdjęć, których tu nie brakuje. Jedno z nich znajduje się na okładce: Cash wychudzony, z zapadniętymi policzkami, walczący z nałogiem narkotykowym. Dzięki zamieszczonym na końcu przypisom i obszernej bibliografii widać, jak wielką pracę autor włożył w powstanie tej biografii, ile wywiadów przeprowadził, ile artykułów i książek przeczytał (są tu nawet księgi rachunkowe menadżera Johnny’ego Casha!). Niestety w tekst wkradło się kilka błędów, jak np. brak polskich liter na końcu wyrazów. Bardzo mi to nie pasowało do tej, naprawdę świetnej, postaci wydawniczej.

Przed otwarciem książki warto choć trochę zapoznać się z twórczością piosenkarza. Kiedy czytałam o kolejnych piosenkach czy koncertach, przyjemnie było kojarzyć melodię i znać słowa. Ale w biografii znajdziemy nie tylko opisy kolejnych albumów. Autor bardzo wnikliwie przyjrzał się sylwetce Casha, przedstawiając kolejne fakty z życia, unikał jednak wartościowania go czy wtrącania własnych przemyśleń. To dobrze, bo przemyślenia same się czytelnikowi nasuwają: współczucie, podziw, niezrozumienie, a nawet złość. Współczucie dla człowieka, który w dzieciństwie stracił bliską osobę i którego za to winiono. Podziw dla wielkiego talentu i nieugiętości. Niezrozumienie i złość dla artysty, który ranił i nie potrafił wyrwać się od nałogu. Ta biografia pokazuje, że Johnny Cash, mimo swej religijności i miłości do muzyki gospel, wcale aniołem nie był, a mimo to wielu fanów uważa, że jego podobizna powinna znaleźć się na Mount Rushmore.

Czytając, zaznaczałam ważniejsze wydarzenia, które miały wpływ na dalsze życie Casha. Zwątpiłam, gdy książka zaczęła wyglądać jak zeszyt z notatkami: co kilka stron wystawały kolorowe karteczki z zapiskami. Bo w życiu prywatnym i artystycznym Casha ciągle coś ważnego się działo, a wszystko to przybliża czytelnikowi autor biografii. Zwraca uwagę na politykę, na wydarzenia w kraju, na muzykę, której się słuchało, na religijność artysty. Przedstawia przyjaciół, menedżerów, rodzinę Johnny’ego, posługując się wieloma cytatami; nie ma wątpliwości, że biografia jest wiarygodna.
Mam nadzieję, że książka trafi do jak największej liczby osób. Powinien ją przeczytać każdy fan Johnny’ego Casha, każdy entuzjasta muzyki country czy gospel, zarówno z pokolenia, które dorastało w latach 60-tych, jak i ci, którzy dopiero wyrabiają swój gust muzyczny. Człowiek w Czerni w pełni zasłużył, aby o nim pisano i czytano. Niech dowodem na to będą słowa, którymi podzielił się z pewnym żołnierzem, przeżywającym załamanie nerwowe: Życie ma swoje zakręty, którymi będziesz musiał pójść, nawet jeżeli nie będziesz wiedział, dokąd prowadzą. I choć w takiej chwili wiele rzeczy może wydać Ci się strasznych, za każdym z tych zakrętów jest nowa historia i nowy przyjaciel. Życie to wyzwanie. Zawsze jest na co czekać*.
 *s. 193. 
Recenzja opublikowana na portalu kobieta20.pl.


 

wtorek, 26 czerwca 2012

„Muzykologia czyli the best of… spraw damsko-męskich”, Łukasz Śmigiel, Grass Hopper, 2009.


źródło: www.sklep.gildia.pl
Jakie to miłe, kiedy książka, za którą dałam niecałe 10 zł, okazuje się jedną z tych, do których będę chętnie wracać! Muzykologia… to lekka, łatwa i przyjemna opowiastka na leniwe wakacyjne popołudnie, przepełniona uczuciami i muzyką. 

Fabuła nie jest wyszukana ani oryginalna. Facet mający w głowie uczuciowy mętlik. Kogo wybrać? Dawną miłość - femme fatale, czy kobietę, z którą nie łączy go wielka namiętność i pożądanie, ale stabilizacja uczuciowa? W rozwiązywaniu zawiłości miłości bohaterowi pomagają niezawodni przyjaciele o jakże wdzięcznych ksywach: Cipas i Zgred. 

Książka rozpoczyna się od tekstu piosenki Stinga Seven days. Jak się niebawem okazuje, mężczyzna jest wielkim fanem tego piosenkarza. W ogóle muzyka w jego życiu odgrywa bardzo ważną rolę, jeśli nie najważniejszą. Swoją pasję połączył z życiem zawodowym – pracuje jako dziennikarz radiowy. Przyjemnie mi się czytało o uczuciach tego faceta, wiedząc, że ma takiego samego hopla na punkcie muzyki, jak ja. Potrafił do każdej sytuacji życiowej dopasować odpowiednią piosenkę, odzwierciedlającą jego stan emocjonalny. I tak przez całą książkę przewija się cała masa utworów, najczęściej autorstwa Stinga i The Police, Genesis i Guns’N’Roses. Pojawiają się też Prince, David Bowie, Metallica, ZZ Top, Megadeth, George Michael, a nawet Franek Kimono. Mieszanka iście wybuchowa, nie jestem w stanie wyobrazić sobie duetu Georga Michaela z Megadeth :D Zaznaczam, że przez „pojawienie się” rozumiem nie tylko tekst utworu danego wokalisty, ale często bardzo ciekawe anegdoty o zespołach czy piosenkarzach. Kilka dni temu byłam na koncercie Gentelmana. Anegdotki o tym niemieckim wokaliście reggae również nie zabrakło. Po lekturze jestem naładowana po brzegi ciekawostkami muzycznymi, o których nie miałam pojęcia! Wielkim plusem dla Muzykologii jest miasto, w którym żyje bohater. Wrocław! Zawsze przyjemniej czyta się historię, która dzieje wzdłuż dobrze znanych ulic, kamienic, w klubach, w których czasem się bawię.

Książka została wydana w serii Męski Punkt Widzenia, która ponoć cechuje się twardym i drapieżnym spojrzeniem na świat i kobiety. Muzykologia to już druga książka tej serii, którą przeczytałam, i szczerze mówiąc, ani w jednej, ani w drugiej nie doszukałam się tej drapieżności. Wręcz przeciwnie, mimo że bohater pała uczuciem do dwóch kobiet, wciąż pozostaje romantykiem słuchającym Stinga. Muzyki Stinga również nie nazwałabym twardą ani drapieżną. 

Nie obyło się bez błędów językowych. Autor jest pracownikiem Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej na Uniwersytecie Wrocławskim. Trochę głupio zwracać uwagę dziennikarzowi, ale… Zgred wyglądał na równie zadowolonego. Nieustannie bawił się pod stołem ręką Julii, która raz po raz szeptała mu coś do ucha*. Ciekawa jestem, co też ta ręka mogła szeptać Zgredowi na ucho… Również odnośnie do wspomnianych wyżej wrocławskich lokali: nazwy klubów są w cudzysłowie, ale nazwy restauracji już nie. Czepiam się, czepiam :)

Każdy rozdział poprzedzony jest czarno-białą, klimatyczną fotografią, adekwatną do treści. Na fotografii się nie znam, ale są to według mnie bardzo dobre zdjęcia, niezależnie od tego, czy przedstawiają gitarę, czy cieknący kran. Na końcu książki znajduje się Słownik Pojęć Muzykologa. Szkoda, że o jego istnieniu zorientowałam się dopiero po skończeniu czytania. Umieszczone tu pojęcia to nic innego, jak pojawiające się wcześniej w tekście tytuły piosenek, nazwy zespołów i wokaliści. Przy każdym terminie autor wyjaśnia, kto jest kim, co tworzy, z jakiego albumu pochodzi utwór itd. Swego rodzaju przypisy.

Historyjka jakich wiele, zgrabnie napisana, jednak trochę naiwna i przechodzę obok niej obojętnie. Bez natłoku muzycznych anegdot zapewne Muzykologia byłaby dla mnie nijaka. Ale nie muszę być fanką Stinga lub Phila Collinsa, aby chętnie o nich czytać. Choć może od dzisiaj zacznę przyglądać się bliżej ich twórczości, szczególnie tego pierwszego. Na dobry początek polecam utwór, który już zawsze będzie mi się kojarzył ze skeczem kabaretu Łowcy.B:
* s.153.

sobota, 23 czerwca 2012

Koncert: WrocLove Fest: Stephen Marley, Gentleman & The Evolution, 20.06.2012, Wrocław


źródło: www.koncert.pl
20 czerwca był dniem, na który czekałam, a jednocześnie bałam się go. Tego dnia miałam egzamin licencjacki, a koncert Gentelmana stanowił najpiękniejsze zakończenie 3 lat na INiBie. Świętowaliśmy też urodziny mojej Przyjaciółki, więc kolejny powód do radości. I w końcu, było to moje pierwsze wyjście z domu i spotkanie z przyjaciółmi chyba od trzech tygodni, podczas których zamieniłam się w pilną studentkę, która udaje, że się uczy. Po egzaminie z kłębka nerwów powróciłam wreszcie do siebie i uśmiech nie schodził mi z twarzy.

Na Wyspę Słodową dotarłyśmy nieco spóźnione (po prostu nie mogłyśmy się nagadać!). Odpuściłyśmy koncert Bethel i Mesajaha, jeszcze nie raz będzie okazja, żeby ich zobaczyć na żywo. Okazało się, że Stephen Marley właśnie kończy swój koncert, uruchomiłyśmy więc turbonapęd w nogach i pobiegłyśmy pod scenę.  Oczywiście tylko tyle na ile się dało, przecież przyszłyśmy spóźnione, ale przecisnęłyśmy się trochę między ludźmi i miałyśmy całkiem dobre miejsce. Trafiłyśmy na ostatnie kilka(naście?) minut koncertu, ale zabawa była świetna. Miałam nadzieję, że Stephen zagra na koniec Could you be loved? Nadzieje się spełniły ;) Wcześniej Marley grał utwory zarówno swojego ojca (Jamming, One love, Buffalo soldier i kilka innych), jak i własne, w tym najnowszą piosenkę No cigarette smoking (in my room). Repertuar Stephena Marleya dość znacznie odbiega od roots reggae, skupia się raczej na smętnych, spokojnych melodiach. Obawiałam się, czy będzie dobrym wokalistą przy Gentelmanie, który wprost kipi energią. Ale dźwięki, które dochodziły do nas z oddali, kiedy jeszcze nie zjawiłyśmy się na Wyspie, zapewniły, że publiczność bawi się dobrze, czego zasługą były w jakimś stopniu wyżej wspomniane, dobrze znane wszystkim regałowcom piosenki Boba Marleya. Zaskoczeniem okazał się brak bisu… Okrzyki „Marley! Marley!” trwały około pięciu minut, ale zespół zaczął się zbierać ze sceny, pozostawiając nieco zniesmaczoną publiczność.

Niesmak długo nie potrwał. Po oblężeniu toi toi’ów i chwilowym ucieknięciu od ścisku, na scenie pojawił się Gentelman. I od razu energiczna petarda, skakanie na scenie, bieganie od jednego jej końca na drugi, aby śpiewać do wszystkich ludzi, a nie tylko tych, którzy mieli najlepsze miejsca pod sceną. Myślę, że Gentelman szczere lubi przyjeżdżać do Polski. Kilka razy wspominał Woodstock, co chwilę krzyczał „Polskaaaaaaa!”, jak miło w porównaniu do większości zagranicznych artystów, którzy wołają tylko „Polaaand!”. Może to szczegół, ale dla mnie istotny. Hmm, tak jakby jakiś polski wokalista grał na Jamajce i krzyczał „Jamajkaaa!”, albo grał w Niemczech i krzyczał do publiczności „Niemcyyy!” zamiast „Deutschland”. No, coś koło tego.

Kontakt z publicznością świetny. Śpiewając utwór Dem gone Gentelman wyszedł do publiczności, usiadł na barierkach i śpiewał... Cały czas się uśmiechał, rozmawiał z publicznością, bardzo, bardzo na plus!  W piosence Changes zmienił treść refrenu, śpiewając "Polska!". Dowodem na to, że lubi Polaków i polską publiczność, było zaproszenie na scenę naszego Mesajaha i wspólne zaśpiewanie piosenek Superior z repertuaru Gentelmana i Każdego dnia z repertuaru Mesajaha. Wyszła z tego fajna konfrontacja – śpiewany na zmianę refren po polsku i po angielsku do tego samego riddimu. Wystąpił również ze swoją żoną (co za głos!).  Nie krępował się też przed pociągnięciem bucha na scenie, nucąc: Legalize it, legalize it. 

                                      
Utworem, który wywołał eksplozję energii i szaleństwo publiczności, był Leave us alone. Mocna, rockowa aranżacja, mnóstwo różnobarwnych świateł, skakanie i wspólne śpiewanie refrenu, po prostu petarda, idealny numer na zakończenie koncertu i nakłonienie do nawoływania do ponownego pojawienia się na scenie. Niestety, na bisy już nie czekałyśmy, po części z obawy przed burzą, po części z niechęci do wracania z tłumem przez miasto. Wcześniejsze wyjście okazało się zbawienne – uniknęłyśmy najgłośniejszych piorunów. Ale nawet deszcz nie przeszkodził w dobrej zabawie pod sceną, i w wesołym podrygiwaniu na chodniku, gdy już wracałyśmy do domu. 

Gentelman zagrał bardzo dobry, chyba ponad dwugodzinny koncert, jednak nie najlepszy w moim życiu. Przyzwyczaiłam się do bardziej kameralnych koncertów, w mniejszych klubach, gdzie stoisz dosłownie na wyciągnięcie ręki od artysty, jest mniej ludzi, więcej miejsca do skakania i bujania (koncert reggae bez bujania – zdecydowanie NIE). Prócz tego wiadomo też, że duży koncert plenerowy w lecie gwarantuje opary nie tylko zielonego dymu (którego nie zabrakło), ale też mniej przyjemnego potu... Mimo to był to wspaniały wieczór, spędzony ze wspaniałymi ludźmi, pierwszy od wielu dni, kiedy nie musiałam stresować się czekającymi przede mną egzaminami.

wtorek, 5 czerwca 2012

„Do czytania pod prysznicem”, Zygmunt Kałużyński, Latarnik, 2004.


Zygmunt Kałużyński (1918-2004) – wybitny krytyk filmowy, publicysta tygodnika Polityka.

www.latarnik.com.pl
Do czytania pod prysznicem to zbiór esejów, szkiców krytycznych, wspomnień, nigdy nie wyemitowanych scenariuszy programów telewizyjnych oraz zwyczajnych przemyśleń życiowych. Tematyka naprawdę szeroka, jednak wszystkie teksty w jakiś sposób nawiązują do zawodu Kałużyńskiego: czy to spotkania z gwiazdami kina, czy opis sprawy sądowej, w którą był zamieszany, czy to znów tekst o Hitlerze, który był zaciekłym kinomanem.

Przeczytanie tej książki zajęło mi sporo czasu. Nie dlatego, że Kałużyński nie potrafi pisać czy zainteresować czytelnika, już sama jego wieloletnia dziennikarska działalność temu zaprzecza. Często przerywałam lekturę, żeby uniknąć przesytu, czasem denerwowało mnie przeskakiwanie z tematu na temat, a kilka tekstów po prostu zupełnie mi nie leżało, nie ze względu na warsztat pisarski autora, ale właśnie na tematykę. Przyznaję się bez bicia, że jeden tekst traktujący o zawiłościach sceny politycznej zupełnie sobie odpuściłam, a niektóre szkice krytyczne spowodowały, że poczułam się jak na wykładzie z literatury powszechnej. Nie uważam jednak tej uczelnianej atmosfery za wadę, każdemu chyba marzy się wykładowca pokroju Zygmunta Kałużyńskiego. Dzięki Niemu odkryłam podłoże fantastyczne lektury, którą czytałam kilka lat temu z największym zaciekawieniem: „Stary człowiek i morze”.

Rozbawiły mnie wspomnienia Autora dotyczące jego konfliktów z Kościołem (jeszcze w dzieciństwie!). Nie mogłam opanować śmiechu, kiedy czytałam o tym, jak Prokros skonał ze śmiechu na widok osła jedzącego figi*. Od razu zaczęłam się bać o swoje życie, bo do rozśmieszenia mnie nie potrzeba zbytniej fatygi ;)

Wiele razy podczas czytania zastanawiałam się, w jaki sposób Kałużyński zdobył tyle interesujących, zaskakujących informacji z życia gwiazd kina i nie tylko. Już wcześniej słyszałam, że dociekliwość i ciekawość to Jego główna cecha, co zresztą sam parokrotnie podkreśla w swoich zapiskach. Oto kilka takich „ciekawostek”:

Zbigniew Cybulski dostał od Zofii Czerwińskiej z okazji ślubu nocnik z kolorową kokardą przy uchu i karteczką: "Gdybyś się, Zbyszku, zesrał ze szczęścia!" **.

Dowiedziałam się, czym się różni przedsiębiorca teatralny od producenta filmowego, mianowicie:

W 1901 r. jednemu z głównych przedsiębiorców teatralnych na Broadwayu Samuelowi Lubinowi zaproponowano, by przystąpił do produkcji jego filmów. Jego odpowiedź: "W żadnym wypadku. Chyba bym oszalał. W teatrze wystarczy, gdy aktor wbiegnie na scenę z okrzykiem <<Okręt zatonął, wszyscy zginęli>>. W filmie trzeba to pokazać, kosztowałoby to około 5 tys. dolarów, aktor mógłby się utopić czy przynajmniej się przeziębić i podać mnie do sądu. Nie ma frajerów ***.

A jeśli chodzi o wysyłanie polskich osobistości na zagraniczne festiwale i odczytywanie ich nazwisk w językach obcych: 

Najwięcej niepokoju było z Konwickim we Francji, ponieważ "con" oznacza delikatną część damską, zaś "ski" - narty, więc dźwięczało to jakby "cipa na nartach", i portier hotelu w Paryżu mało nie udławił się ze śmiechu przy jakimś tam artykułowaniu klientów****.

Zabawnych fragmentów jest tu sporo. Życie krytyka filmowego nie musi zamykać się w ciemnościach kinowej sali, Zygmunt Kałużyński jest tego świetnym przykładem. Człowiek posiadający ogromną wiedzę, piszący dowcipnie, nawet ironicznie, z dystansem do siebie (chyba niewielu autorów zdecydowałoby się na stworzenie własnego nekrologu!). Nie wiem, czy znajdzie się osoba, której spodobają się wszystkie teksty zamieszczone w tym zbiorze. Nie zaliczyłabym tej książki do tych, które czyta się od deski do deski. Nie każda sprawa, którą omawia Kałużyński, jest na tyle ważna, że mam ochotę o niej czytać. Z pomocą idzie spis treści; patrząc na tytuły kolejnych esejów i przemyśleń, łatwo się domyślić, co zainteresuje, a co mniej. Niemniej jednak uważam, że warto poznać sylwetkę Kałużyńskiego, na pewno nic się na tym nie straci, a można zyskać wiele cennych informacji.

* s. 149.
** s. 160.
*** s. 156.
**** s. 161.

niedziela, 3 czerwca 2012

Płyta: "Korporacja wolności słowa", Non Stop, 2012.


Na wszystko co mam, zapracowałem sam! –  tekst otwierający epkę zespołu Non Stop idealnie oddaje ich dziesięcioletnią drogę na scenie i poza sceną, pełną w zawirowań, zwątpień, kryzysów, ale i nieugiętości i ciągłej chęci grania. Zdaje się, że bieżący rok przywrócił chłopakom dobrą passę: koncert dla opolskiego Radio Sygnały, II miejsce w przeglądzie Rockarolla Art Festival (wywalczyli sesję nagraniową), po drodze udany koncert we Wrocławiu (recenzja tutaj) oraz płytka, która właśnie rozwala mi głośniki :)




Ja tu teraz stoję, stoję
I ogarniam paranoje...

źródło: www.nonstop.art.pl
Na płycie Korporacja wolności słowa znalazły się trzy utwory i jeden remix. Non Stop oferuje około 15 minut rasowego punkowego grania z zaangażowanymi tekstami. Właśnie teksty są ich najmocniejszą stroną, bo muzyka sama w sobie nie jest zbyt nowatorska, w ten sposób grało się i śpiewało już wiele lat temu. Żeby śpiewać w zespole punkrockowym, nie trzeba być wybitnie utalentowanym (a nawet jeśli się jest, to niekoniecznie to słychać;). Wokalista powinien popracować nad dykcją i oddechem, w kilku momentach ciężko zrozumieć tekst (a szkoda, bo są naprawdę godne uwagi). Pomijając te niedociągnięcia, wokal dobrze wpasowuje się w klimat muzyki: zarówno, kiedy trzeba się wydrzeć, jak i wtedy, gdy jest bardziej melodyjnie, brzmi to nieźle. Druga sprawa to charyzma, której Kazikowi nie brakuje.

Płytę otwiera utwór tytułowy, od razu mocny kop i chęć skakania. Minusem jest nierówno nagrany refren.Ciekawym pomysłem jest damski wokal, dzięki któremu utwór wpada w ucho. Również jego remix zamykający epkę, wprawdzie niewiele różni się od oryginału, ale pozwala nieco zwolnić dzięki nutce reggae i sporej dawce elektroniki. Ciekawy efekt, jednak trochę odstający od reszty nagrań. 

Następnie Piwo Tesco, nie pozostawiający złudzeń co do dzisiejszego świata:

Słoma w butach, piwo Tesco
Światem rządzi wciąż kurewstwo
Kręci, kręci, uzależnia
Była radość, a jest rzeźnia

 Oprócz Korporacji wolności słowa, której refren nucę wciąż od rana, najciekawszym według mnie utworem jest Cel życia. Rozbudowany gitarowy początek, słynna wypowiedź Edwarda Gierka: No to jak, towarzysze, pomożecie?


Mają uśmiech szyderczy tak
Mają gadkę, by zakręcić nas
Cel, cel życia
Cel, cel polityka

Reasumując, Korporacja… to niewielki pokaz tego, co muzycy z Non Stop potrafią. Punk rock z dobrymi tekstami ukazującymi prawdę, ale bez przesadnego wylewania żółci. Trzy utwory to zbyt mało, aby ocenić (i docenić) twórczość kapeli, dlatego zapraszam na stronę internetową Non Stop: Nonstop.art.pl, gdzie można posłuchać zarówno nowych, jak i starszych utworów.


Wszystkie cytaty pochodzą z tekstów zespołu Non Stop.
Serdecznie dziękuję zespołowi Non Stop za egzemplarz płyty! :)

Zapowiedź: "Księga Ogni", Jane Borodale, premiera 5 czerwca :)

Och, jak ja lubię trailery Małej Kurki! :)