wtorek, 27 listopada 2012

"Miłość oraz inne dysonanse", Janusz Leon Wiśniewski, Irada Wownenko, Znak Litera Nova, 2012.



„Miłość oraz inne dysonanse” to pierwsza książka autorstwa Janusza Leona Wiśniewskiego, po którą sięgnęłam. Wiele dobrego słyszałam o „Samotności w sieci”, dlatego pojawienie się nowej powieści wzbudziło moje zainteresowanie. Pomyślałam, że zacznę poznawać twórczość tego pisarza nie od początku, a od końca. Jednak po lekturze nie jestem pewna, czy w ogóle chcę poznawać poprzednie książki J. L. Wiśniewskiego… Nie, nie jest to tandetny romans, wręcz przeciwnie!

„Miłość oraz inne dysonanse” to wspólne dzieło polskiego pisarza (ale mieszkającego na stałe we Frankfurcie) oraz rosyjskiej pisarki Irady Wownenko. Zapewne w Polsce nikt o niej nie słyszał, za to o Wiśniewskim raczej wszyscy. Dlatego, mimo iż wkład pracy w książkę był porównywalny (tak mi się wydaje), nazwisko polskiego autora na okładce widać już z odległości kilku metrów od regału w księgarni, a dużo mniejsza Irada Wownenko widnieje, niczym nie rzucający się w oczy podtytuł, pod nazwiskiem mężczyzny. Ciekawe, czy rosyjskie wydanie wygląda inaczej. Fotografia na okładce sugeruje pełen namiętności romans wypełniający karty książki. Notka na ostatniej stronie również nie pozostawia wątpliwości. A tymczasem jest inaczej.

Anna jest mężatką, chociaż mąż już dawno przestał ją zauważać. Jedyny kontakt jaki mają ze sobą, to ten łóżkowy (z przymusu) oraz zdawkowe rozmowy, które sprowadzają się jedynie do krytykowania wad Anny przez męża Siergieja. Kobieta jakich wiele – samotna w małżeństwie.

Struna jest Polakiem, wykształconym krytykiem muzycznym. Przystojny, inteligentny, właściwie byłby nudnym bohaterem, gdyby nie fakt, że jest pacjentem szpitala psychiatrycznego w Pankow w Niemczech. Dzięki temu poznajemy kilka barwnych postaci, rozmowy Struny z kumplami ze szpitala zajmują sporo miejsca. J. L. Wiśniewski ma dość charakterystyczny styl pisania. Jest jednym z najlepiej wykształconych pisarzy polskich (magister fizyki, doktor informatyki, doktor habilitowany chemii), i te jego umiejętności widać w tekście jak na dłoni. Nie jest pierwszym lepszym autorem piszącym o związkach, jest jedyny w swoim rodzaju, ale jednocześnie trochę przez to przerysowany, czuć trochę ten naukowy charakter. Według mnie przenosi za dużo własnych poglądów i przemyśleń na różne tematy do literatury. Wiele razy czułam się jakbym czytała artykuł naukowy zamieszczony w czasopiśmie z jakiejś dziedziny. Nie mówię o muzyce, której rzeczywiście jest mnóstwo i jest naprawdę świetnie opisana; tak miało być, w końcu Struna jest muzykiem. Bez muzyki ta ksiązka nie istniałaby, bo w większości właśnie ona budzi uczucia w bohaterach. Nie chcę, żeby ktoś mnie źle rozumiał: nie spodziewałam się lekkiej lektury niewymagającej myślenia. Jednak sięgając po książkę o tytule „Miłość oraz inne dysonanse”, lekko się podenerwowałam czytając kilka stron wywodów o Smoleńsku, kiedy temat tej strasznej katastrofy jest wałkowany od przeszło dwóch lat, i wyświechtany ze wszystkich stron. Nie powinno się go przenosić według mnie do powieści „pełnej namiętności i muzyki”, bo żar miłości nie współgra mi z lotem Tupolewa.

Mocną stroną książki rzeczywiście jest muzyka. Muzyka klasyczna, gwoli ścisłości. Struna jest zafascynowany Chopinem, Horowitzem, i wieloma innymi artystami. Jest też poezja, np. Wojaczek. Oprócz klasyki pojawia się też Matisyahu śpiewający reggae („To chyba najbardziej cool Żyd, jakiego znam. Oprócz Jezusa…”) oraz rosyjska kapela Leningrad (ostro skrytykowana przez Strunę, według mnie warto się z nią zapoznać).

Jeśli ktoś czytając tę recenzję odniósł wrażenie, że mało w tym wszystkim namiętności, nie będę wyprowadzać z błędu. „Miłość oraz inne dysonanse” ma prawie 500 stron, a zanim Anna i Struna w końcu się spotkają, trzeba przeczytać około ¾ powieści. Po drodze są oczywiście spotkania z innymi kobietami, akcja kilkakrotnie przenosi się z miejsca w miejsce. Jest Polska, Rosja, Niemcy. Ma to swój urok, dowiadujemy się co nieco o obywatelach poszczególnych państw i ich życiu. Ciekawym pomysłem jest też narracja z dwóch punktów widzenia: Anny i Struny.

Nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czy książka mi się podobała. Na pewno fabuła jest przemyślana, wszystkie wydarzenia prowadzą w końcu do spotkania głównych bohaterów. Według mnie, gdyby usunąć wątek miłosny, mogłaby pozostać świetna lektura o życiu w murach zakładu psychiatrycznego. Gdyby z kolei usunąć Pankow, a skupić się na dwojgu kochanków, byłby dobry romans. A razem jakoś to wszystko mi nie współgra.

Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

sobota, 24 listopada 2012

Koncert: One Love Sound Fest 2012, 17.11.2012, Wrocław, Hala Stulecia.


One Love Sound Fest 2012 już za nami… niestety! 17 listopada zleciał tak szybko, że kiedy w Hali Stulecia zapaliły się światła obwieszczające koniec imprezy, usta wykrzywiłam w podkówkę niczym nieszczęśliwe dziecko, marudząc „jak to, już po wszystkim?”. To oznacza, że warto było czekać na największy halowy festiwal reggae w Europie.

Kryzys zażegnany!


Sukces tegorocznej edycji One Love stał pod znakiem zapytania. Organizatorzy musieli poradzić sobie z niemiłymi niespodziankami. Kolejni headlinerzy rezygnowali z przyjazdu do Polski, a zaledwie kilka dni przed rozpoczęciem festiwalu SOJA odwołali europejską trasę koncertową. Na szczęście fani reggae zamiast słów krytyki, wolą udzielać wsparcia! Na stronie facebookowej festiwalu organizatorzy dziękowali za spływające do nich maile dodające otuchy. Raz dwa sporządzono listę proponowanych artystów, gotowych zjawić się we Wrocławiu, dzięki czemu sami mogliśmy zadecydować w sondzie, kogo chcemy usłyszeć. W sondażu wybraliśmy weterana roots reggae – Ijahmana Levi oraz bardzo lubiany w Polsce, włoski skład Mellow Mood. Prawda, że godne zastępstwo? Nie wiem jak u reszty, ale u mnie początkowe obniżenie nastroju zostało całkowicie zrekompensowane.

Już w tramwaju czułam regałową atmosferę: wszechobecne dready oraz zielono-żółto-czerwone ubrania, szaliki, czapki, biżuteria, a nawet paznokcie. Wszyscy chcieli jak najszybciej znaleźć się w Hali Stulecia, jednak najpierw trzeba było odstać swoje kilkanaście minut w gigantycznej kolejce (tyczy się osób, które zjawiły się na samym początku imprezy, tj. około 16). O dziwo nikt się nie pchał, wszyscy grzecznie stali, czekając na swoją kolej.

Polskie smaczki muzyczne… i kulinarne.


Festiwal rozpoczął się bez żadnych opóźnień koncertem Junior Stressa, wokalisty, który kilka lat temu wydał debiutancką solową płytę, współpracował m.in. z Mariką i Lechem Janerką. Najmilsza była końcówka jego występu – Junior Stress, zapowiadając lekki i przyjemny utwór o zakochaniu „Znam ten stan”, odniósł się do tytułowego hasła festiwalu – na One Love Sound Fest nie mogło zabraknąć piosenki o miłości. Nieskomplikowane teksty i melodyjność zespołu Sun El Band skłoniły do lekkiego bujania się pod sceną, ale nie była to jakaś superenergetyczna bomba. W sam raz na rozpoczęcie festiwalu, kiedy połowa osób zaciekawiona jest tym, co dzieje się na scenie, a reszta wyrusza na poszukiwania szatni, toalet i sklepów z gadżetami.

Jako że One Love gwarantuje całe popołudnie, wieczór i noc reggae’owej zabawy, organizatorzy musieli zapewnić stoiska z jedzeniem i piciem. Pod względem jadłospisu wszystko było super – coś dla zwolenników kuchni tradycyjnej i wegańskiej, kukurydza, słodkie gofry. Jak się można było spodziewać, ceny nie były zachęcające, ale co zrobić, kiedy jest się głodnym… Zainteresowanie było spore. Trochę lepiej było z piwem – tradycyjne 6 zł za lane, 7 zł za puszkowe, do nabycia i wypicia w osobnym namiocie rozłożonym przy Hali.

Ludzi przybywało, tymczasem swoim głosem na scenie zaczęła czarować jedyna wokalistka sceny głównej wieczoru – Marika. To, co u niej lubię, to umiejętność grania mimiką twarzy i barwą głosu. Potrafi z lekką pogardą w głosie i drwiną na twarzy zaśpiewać „Filifionkę”, z czarującym uśmiechem „Moje serce” czy ze skupieniem spokojniejsze, soulowe utwory. Piękna, uśmiechnięta, utalentowana. Prezentowała kawałki z nowej płyty „Momenty”. Nie przesłuchałam wcześniej całego albumu, ale odniosłam wrażenie, że Marika wzięła się za trudne tematy, jak przemijanie i wieczność. Sama wspomniała, że wcale nie jest non stop uśmiechniętą trzpiotką, za jaką uchodzi. Trochę trudno było mi w to uwierzyć widząc piosenkarkę wirującą w tańcu i wołającą do publiczności „Ale jesteście piękni!”. Śpiewała też utwory z poprzedniej płyty, np. „Esta festa”, i jeszcze starsze, np. „Siła ognia”. Mając za sobą dwie dziewczyny w chórku i całą Spokoarmię, wszystko brzmiało świetnie. Wyszło dość zabawnie: Marika zapowiedziała ostatnią piosenkę i już zbierała się ze sceny, kiedy otrzymała informację, że mogą jeszcze chwilę grać. Jak to przyjęła? Oczywiście z szerokim uśmiechem! Po koncercie przechadzała się po korytarzu Hali rozmawiając z fanami i pozując do zdjęć. Kolejny raz przekonałam się, że mamy na polskiej scenie reggae’owej prawdziwy skarb.


Siła bliźniąt 


Mellow Mood. Od 17 listopada 2012 r. ta nazwa będzie kojarzyć mi się nie tylko z tytułem utworu Boba Marleya, ale też (a nawet przede wszystkim!) z dwoma niezwykle charyzmatycznymi mężczyznami, którzy sprawili, że One Love Sound Fest w końcu rozpoczął się na dobre. Przypominam, że zawitali do Wrocławia w zamian za SOJA. Tym bardziej cieszyłam się, że zostali tak pozytywnie odebrani. Ale to tylko ich zasługa, dali fantastyczny występ. Machanie rękami, klaskanie, kucanie z wyskokami… Tym stricte koncertowym gestom nie było końca. Nie każdy artysta potrafi sprawić, że w pewnym momencie publiczność chwyci się za ręce albo zaświeci zapalniczki tworząc niepowtarzalny klimat. Na początku śpiewał tylko jeden wokalista, po kilku utworach dołączył do niego gitarzysta. Głosy mają podobne – w końcu są bliźniakami – dlatego na scenie tak dobrze się uzupełniają. Trzeba przyznać, że są pełni wdzięku i potrafią uwodzić wokalem i sposobem poruszania się, co na pewno nie uszło uwadze żeńskiej części publiczności. Ich reggae jest porywające, dobrze brzmią i dobrze wyglądają. Wspólnie zaśpiewane „Only you” czy „Inna jail”, z akcentem wokalistów brzmiące dość zabawnie – „Inadziel”, sprawiły, że ten młody zespół, który przyjechał w zastępstwo, dał chyba najlepszy koncert, biorąc pod uwagę tych młodszych przedstawicieli świata reggae. Dodatkowo jakiś szczęściarz z publiczności zaopatrzył się w pałeczki do perkusji, rzucone w dal przez perkusistę Mellow Mood na koniec koncertu.

Chcieliśmy niekończącego się bisu, jednak konferansjer Mirosław „Maken” Dzięciołowski szybko przywołał publikę do porządku, zapowiadając niespodziankę. W całej Hali zgasły światła, jednak przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Niektórzy zaczęli gwizdać i tupać, słyszałam nawet naszą jakże częstą, polską przyśpiewkę: „Nic się nie stało! Chłopaki nic się nie stało…”. Tak, to już był ten czas, kiedy poziom alkoholu i radości na widowni znacznie wzrósł. Wreszcie na suficie i ścianach Hali pojawiły się świetlne esy-floresy i zabrzmiały niepokojące dźwięki. Niewiele to miało wspólnego z koncertem, może niektórym nieco wyostrzyło zmysły, ale jak dla mnie nie było to nic spektakularnego.

Nastąpiła dość długa przerwa w występach, poszłam więc zobaczyć, co słychać na scenie soundsystemowej. Pierwsza próba okazała się niepowodzeniem – sala była zapełniona po brzegi, nie dało się wejść. Prawdopodobnie Dancehall Masak-Rah robili właśnie niezłą masakrę na parkiecie, stąd ten tłok;).


Szwedzki rap i jamajskie roots reggae


Kolejny artysta sceny głównej, szwedzki raper Promoe, zafundował publiczności najbardziej zaangażowane teksty tego wieczoru. W przerwach między utworami, popijając sok i poprawiając długą, zdreadowaną brodę, namawiał do abstynencji alkoholowej i weganizmu. O tym też rapował, a jego energia i żywiołowość, oraz umiejętne połączenie hip-hopu z reggae przyciągnęło na parkiet mnóstwo osób. Widać, że Promoe ma zdecydowane poglądy, a dzięki talentowi znalazł doskonały sposób, aby podzielić się nimi ze światem. Szczególnie utkwił mi w pamięci utwór „Lullabies to myself”, w którym zadaje pytania, na które nie ma odpowiedzi… Choć część tych odpowiedzi i ukojenie daje muzyka. Na scenie raperowi towarzyszył C.O.S.MIC, członek Looptroop Rockers (w którym śpiewa również Promoe). Do niejedzenia mięsa mnie nie przekonali, ale do swojej muzyki – owszem.

Wreszcie przyszedł czas na headlinera prosto z Jamajki – Maxa Romeo. Siłą rzeczy tamtejsi artyści nie mają sobie równych. Nieskomplikowane, korzenne reggae zawsze znajdzie odbiorców. Mimo, że dready wokalistów są już siwe, Jamajczykom można pozazdrościć energii. Max Romeo posiada jej aż nadto, nie tylko do śpiewu, ale i do tańca! Były to prawie dwie godziny, podczas których Max Romeo wykrzykiwał „Jah! Rastafari!”, a na telebimach pojawiał się Haile Selassie. Ponadczasowe reggae z damskim chórkiem, moc pozytywnej energii, płynącej od już nie tak młodego zespołu. Były utwory „War Ina Babylon” czy „One Step Forward”, ale dopiero hit „I Chase The Devil” doczekał się największego aplauzu. Podobnie było z zaśpiewaną acapella „Redemption song”. „Won't you help to sing these songs of freedom”? Oczywiście, że pomogliśmy. Do śpiewania przyłączyła się cała publiczność, co w wielkiej Hali dało niesamowity efekt.

Soundsystemy w cieniu sceny głównej 


Czekając na kolejny występ, podjęłam następną próbę dostania się pod scenę soundystemową. Tym razem udało się! Ludzi było dużo mniej niż przedtem, pewnie dlatego, że nie działo się nic ciekawego… Prezentował się Overproof Soundsystem; zaduch i monotonne dźwięki szybko skierowały mnie do wyjścia. Ciężko być w dwóch miejscach jednocześnie. Scena główna oferowała w moim odczuciu lepszych artystów, wolałam się skupić właśnie na nich. Oprócz Dancehall Masak-rah i Overproof Soundsystem na mniejszej scenie grali również: Zebra, Silly Walks Discotheque, Radikal Guru & Cian Finn, Mungo’s Hi-Fi, Herbalize It. 


Saturday Night Fever – Mr. Vegas!


Tymczasem na scenie głównej właśnie pojawił się Mr. Vegas. Ten facet ma siłę ognia. Była 1 w nocy, a całe zmęczenie ze mnie uciekło. Co ten dancehall robi z człowiekiem! Superpozytywne „I’m blessed”, cover „Three little birds” czy niegrzeczne „Bruk it down”, przy którym na scenie pojawiły się tancerki dancehall z Ulą Afro na czele – to utwory, obok których nie dało się przejść obojętnie. Przypomniał mi się koncert Beenie Mana na Regałowisku, który również występował późno, a mimo to publiczność szalała. Nie ma rady, kiedy słyszysz te dźwięki, musisz tańczyć. Dodatkowo zabawę nakręcał towarzyszący wokaliście DJ, który wprowadził nieco dyskotekową atmosferę, wykrzykując co chwilę „Are you ready?!”. Mr. Vegas występował już w Polsce na Ostróda Reggae Festival, jego koncert został wtedy oceniony najlepiej przez fanów imprezy. Nie zdziwię się, jeśli na dniach zostanie okrzyknięty najjaśniejszą gwiazdą One Love Sound Fest 2012.


Wielki Mały Człowiek


Równie jasną gwiazdą był Ijahman Levi – drugi artysta, o którego występie dowiedzieliśmy się kilka dni przed festiwalem. W Polsce nieprzypadkowo fani nadali mu przydomek „Wielki Mały Człowiek”. Starszy pan lichej postury, ale za to z sercem na dłoni. Przed nim wystąpił jeszcze Hornsman Coyote, serbski wokalista reggae grający na puzonie. Akompaniował mu ten sam zespół, co Ijahmanowi, dlatego między ich występami nie było żadnej przerwy. Niestety sporo osób po dzikiej wariacji pod sceną spowodowanej występem Mr. Vegasa opadło z sił i ulotniło się do domu bądź do namiotu piwnego. Najbardziej wytrwali wysłuchali dźwięków roots reggae prosto z Jamajki, z cudownym, ciepłym wokalem Ijahmana. Idealnie dobrana muzyka na koniec festiwalu, uspokajająca, ale i lekko usypiająca (była 3 w nocy!). Miałam wrażenie, że Ijahman również jest już zmęczony, choćby samym czekaniem na swoją kolej. Śpiewał krótko, zaledwie kilka utworów, za to zgotował nam tak miłe pożegnanie, że na samo wspomnienie się uśmiecham. Niski, sprawiający wrażenie bardzo kruchego człowieka Ijahman Levi, pełen werwy zeskoczył ze sceny (która wcale nie była taka mała) i podbiegł do barierek, aby wyściskać publiczność. Widać, że sprawiło mu to ogromną radość, a nam, stojącym przy barierkach, jeszcze większą. Powróciwszy na scenę zapewnił, że ma nas w swoim sercu. Piękne pożegnanie i zakończenie festiwalu.

One Love Sound Fest 2012, mimo kilku przykrych niespodzianek, na długo zapadnie w pamięć fanom reggae z Wrocławia, z całej Polski i świata. Chwilowe rozjaśnienie życia jamajskim słońcem, kiedy na dworze zimno. Wytchnienie od codzienności, pozytywne zmęczenie tańcem i śpiewem. 12 godzin uśmiechu!

Recenzja opublikowana na Independent.plWSA.org.pl

środa, 14 listopada 2012

„Jak zostałem premierem. Rozmowy pełne Moralnego Niepokoju”, Robert Górski w rozmowie z Mariuszem Cieślikiem, Znak Litera Nova, 2012.



Robert Górski – Góral, Badyl, George Owens, Premier. Nieważne, jak go nazwiemy, wszyscy znamy lidera Kabaretu Moralnego Niepokoju. Wiemy, że jest znakomitym, błyskotliwym kabareciarzem, ale do tej pory nie dał się poznać ze strony prywatnej. Teraz mamy okazję zobaczyć, czy schodząc ze sceny, wciąż pozostaje mistrzem ciętych ripost i inteligentnych żartów. Wszystko dzięki książce „Jak zostałem premierem. Rozmowy pełne moralnego niepokoju”.

Okładka sugeruje żartobliwy charakter publikacji. Oto widzimy pana Roberta w garniturze, wciśniętego w złote koło ratunkowe. Złota jest także poszetka od garnituru (przecież każdy element stroju musi do siebie pasować!), w końcu złote litery i taki sam tył okładki. Myślę, że ten przesyt złota jest celowy, w każdym razie prezentuje się doskonale. A charakterystyczny uśmieszek Górala na fotografii – cóż, wpatrując się w niego, tylko czekam, aż zacznie w znajomy sobie sposób nerwowo przewracać oczami, wymyślając tekst, którym chciałby wszystkich czytelników rozbawić na dobry początek.

Jeśli przedmowę pisze Artur Andrus, wiedz, że książka musi być godna uwagi. Mariusz Cieślik rozmawia z Robertem Górskim o czasach przed-kabaretowych, studiach, rodzicach, partnerce i synku. W końcu o tym, jak z paczką kumpli zaczęli tworzyć kabaret, który miał być tylko jednorazową przygodą na uczelnianych występach. Opowiada o sytuacjach w życiu, które go inspirują do napisania skeczów. Będziecie zdziwieni, że niektóre z nich wydarzyły się naprawdę! Tematy rozmów zgrabnie łączą się z zamieszczonymi w książce scenariuszami występów kabaretowych. Według mnie zajmują one zbyt wiele miejsca. Wolałabym, aby ten wywiad-rzeka był najważniejszym elementem, jednak skecze Kabaretu Moralnego Niepokoju i rozmowa mają mniej więcej podobną objętość. Dla fanów Kabaretu może to być rarytas. Uwielbiam KMN, ale dla mnie skecze w tej książce są po prostu zbędne, ponieważ znam je wszystkie prawie że na pamięć (ciężko ich nie znać, bo w większości są to hity sprzed kilku lat). Otwierając książkę cieszyłam się, że mam przed sobą prawie 200 stron rozmowy Górskiego z Cieślikiem, ale jak się okazało, jest ich sporo mniej... Dlatego, kończąc „Jak zostałem premierem” w zaledwie dwa wieczory, czułam niedosyt. Za mało, za krótko! „Będzie Pan zadowolony. I Pani też!”. Zadowolona jestem, ale daleko mi jeszcze do skakania ze szczęścia.

Oglądając „Posiedzenia Rządu”, w których pan Robert pełni rolę premiera, zastanawiałam się, jakie tak naprawdę są jego poglądy polityczne. Poczytamy o wielu interesujących faktach z życia kabareciarza, ale jeśli chodzi o sprawy polityczne – woli milczeć i ograniczyć się do odgrywania postaci szefa rządu na ekranie telewizora. Trzeba przyznać, wychodzi mu to znakomicie. Kto nigdy nie widział, z pomocą spieszy tekst jednego z posiedzeń rządu: „Straszenie PiS-em”.

Świetnym pomysłem są wypowiedzi osób związanych z polską sceną kabaretową na temat Roberta Górskiego. Środowisko kabaretowe jest chyba jedynym, w którym nie odczuwa się rywalizacji, wszyscy się lubią i potrafią ciepło i zabawnie wypowiadać się o innych artystach. Miło się to czyta. Prawdziwy wybuch śmiechu wywołały także wyrwane z kontekstu notatki Górskiego, zamieszczone na końcu książki. Nieraz są rozbrajające („Nie podoba mi się, że łysieję, ale trudno”, a nieraz po prostu budzą sympatię („Uważam, że świat bez dzieci nie miałby sensu”).

Osobę Roberta Górskiego przedstawioną w książce bardzo trafnie i błyskotliwie podsumowuje Joanna Kołaczkowska: „Nie ma lepszych, nie ma innych, niczego nie ma”. Bardzo dobrze, że został Premierem!

Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

niedziela, 11 listopada 2012

Koncert: Tommy Emmanuel, 8.11.2012, Wrocław, Sala Audytoryjna RCTB.


Tommy Emmanuel


Dobiegł końca Wrocławski Festiwal Gitarowy Gitara + 2012. Miałam okazję być na dwóch wspaniałych koncertach (wszystkich było kilkanaście). W czwartek 8 listopada odbył się finałowy koncert – mistrz fingerstyle’u Tommy Emmanuel dał znakomity występ w Sali Audytoryjnej RCTB we Wrocławiu. 

Konferansjerką na Festiwalu zajmował się Jarema Klich – wrocławski gitarzysta, jeden z założycieli Wrocławskiego Towarzystwa Gitarowego. Kiedy o 19 wszedł na scenę, mimowolnie uśmiechnęłam się. Nie wiem, czy oprócz gry na gitarze potrafi śpiewać, ale głos ma stworzony do przemawiania do publiczności. Spokojny i opanowany, trochę cichy (cały czas mówię o głosie), a wypowiada nim tak zabawne rzeczy, że nie sposób się nie uśmiechnąć. Na koncercie Johna McLaughlina rozbawił podenerwowaną zmianą lokalizacji koncertu publiczność swoimi żartami. W czwartek, mimo że koncert nie był opóźniony ani nic w tym stylu, również wprawił oczekujących na koncert w wyśmienity nastrój. Jarema Klich zapowiedział występ Piotra Resteckiego, który miał poprzedzić występ Tommy'ego Emmanuela.

Piotr Restecki, znany szerszej publiczności z występów w jednym z talent show (był finalistą), przywitał się słowami: „Moje marzenie się spełniło: występuję przed swoim Mistrzem!”. Kto wie, może kiedyś ktoś o nim również powie w ten sposób… Jego grze pewnie jeszcze daleko do mistrzowskiego Emmanuela, ale jest na dobrej drodze, aby za kilka (kilkanaście?) lat mu dorównać. Zagrał utwory promujące jego nową płytę, którą można było kupić na Festiwalu („Niedrogo! Tommy Emmanuel jest droższy!” –  to jego słowa, które wywołały śmiech publiczności i jego samego). Grał krótko, bo około 15-20 minut, ale za to jak! Największe poruszenie wywołał utwór „Dziwny jest ten świat” z repertuaru Czesława Niemena. Wiadomo, że Niemen był niezastąpiony, bo właśnie swoim wokalem sprawiał, że piosenka niesie się wciąż przez pokolenia. Na koncercie usłyszeliśmy wersję gitarową, podczas której łzy stanęły mi w oczach. Sympatyczny i zdolny ten Restecki. Bardzo musiał się cieszyć, kiedy Tommy Emmanuel na początku swojego koncertu zaprosił go na scenę i podziękował za niesamowity występ. Nie dość, że Restecki „wystąpił przed swoim Mistrzem”, to jeszcze zdobył jego uznanie i przyjacielskie poklepanie po plecach. Skakałabym z radości na jego miejscu :).

Po występie Piotra Rosteckiego na scenę wyszedł mój ulubiony gitarzysta-konferansjer Jarema Klich, aby zapowiedzieć gwiazdę wieczoru. Zaczął opowiadać, że publiczność Tommy’ego Emmanuela dzieli się na dwie grupy: jedna z nich niezwłocznie po koncercie postanawia poślubić tego gitarzystę, druga – porzucić dotychczasowe zajęcia i zacząć grać na gitarze. Po tych słowach przyszły Pan Młody kobiet zgromadzonych w sali pojawił się na scenie, a wraz z nim oklaski i gwizdy (te pozytywne;). Na scenie czekały już ustawione wcześniej gitary. Artysta zaczął grać, a błyski fleszów rozjaśniały jego uśmiechniętą twarz. Zastanawiałam się, czy ten uśmiech zniknie wraz z zakończeniem drugiego trzeciego utworu (wtedy to mieli zniknąć również fotoreporterzy), ale nie! Tommy Emmanuel czaruje swoim uśmiechem przez cały koncert. Grał przez kilka minut, po czym przywitał się z publicznością. Spojrzał na gitary i zaczął mówić, oczywiście zdobiąc słowa swoim uśmiechem, że są to całkiem nowe, piękne gitary do grania i do… kochania. To, że kocha grać, słychać w każdym utworze. Gra całym sobą, wije się, macha głową. 

Gitara do kochania :) www.tommyemmanuel.com
Festiwal promował koncert hasłem „Mistrzowski fingerstyle”, przekonałam się, że w tych słowach nie ma krzty przesady. Fingerstyle sprawia wrażenie gry na kilku instrumentach, podczas gdy w ruch idzie sama gitara. Wikipedia mówi, że „to technika gry na gitarze, pozwalająca na jednoczesne prowadzenie melodii, linii basu oraz podkładu akordowego”. A jeżeli na tej gitarze gra najlepszy z najlepszych, to wyobraźcie sobie, co tam się działo! Australijczyk zagrał kilka spokojnych ballad, ale nie zabrakło też dynamicznych utworów, często było to kilka numerów połączonych w jeden, podczas których Tommy wyczyniał z gitarą prawdziwe szaleństwa. Na domiar wszystkiego zaczął grać na gitarze używając… szczotki do gry na perkusji. Co więcej, zapewnił publiczność, że my sami potrafimy tak grać! Zaczął grać w zwolnionym tempie, aby wszyscy „załapali”. Wzbudziło to szczery ubaw.

W drugim secie (po 20-stej była krótka przerwa), artysta wrócił przebrany i… rozśpiewany. Wciąż prym wiodła jego gitarowa wirtuozeria, ale w połączeniu z ciepłym głosem, druga część koncertu podobała mi się bardziej. W pamięci utkwił mi piękny utwór „Still can’t say goodbye”, opowiadający o tęsknocie za ojcem. Wcześniej piosenkę śpiewał też Chet Atkins, którego twórczością Tommy Emmanuel się inspiruje. Może nie jest wybitna, ale prawdziwie wzruszająca.

Świetnie wypadł też duet z Krzysztofem Pełechem, gitarzystą klasycznym. Mówił: „Tommy pochodzi z miejsca, gdzie słonko świeci, skaczą wesołe kangury, na drzewach siedzą misie koala… A u nas zimno, szaro. Więc ja jestem ten smutny, a Tommy to ten wesoły”. Widać, że muzycy znają się nie od dziś i dobrze im się razem gra (choć ponoć nie mieli nawet próby). Zagrali znany hiszpański utwór (wybaczcie moją ignorancję – nie pamiętam tytułu!). W każdym razie, znaleźli w muzyce złoty środek między smutkiem Polaka a wesołością Australijczyka.

Wspominałam, że Piotr Restecki zagrał „Dziwny jest ten świat” Niemena. Tommy Emmanuel również przygotował utwór znany chyba na całym świecie. Wybrał „Imagine” Lennona. Nie wiem, czy muzycy wcześniej dogadywali się w kwestii zagranych coverów, ale oba utwory, gdyby się im bliżej przyjrzeć, traktują o podobnych sprawach. Nie wiem, czy tylko ja widzę podobieństwo między słowami:

Lecz ludzi dobrej woli jest więcej
i mocno wierzę w to,
że ten świat
nie zginie nigdy dzięki nim.
Nie! Nie! Nie!
Przyszedł już czas,
najwyższy czas,
nienawiść zniszczyć w sobie.
("Dziwny jest ten świat" Czesław Niemen)
a

Imagine all the people,
living life in peace...
You may say I'm a dreamer,
but I'm not the only one.
I hope some day you'll join us,
and the world will live as one.
("Imagine" John Lennon)

Zdaje się, że Tommy Emmanuel lubi u nas grać. Obiecał, że wróci!

piątek, 9 listopada 2012

Koncert: Mark Lanegan Band, Lyenn, Duke Garwood, Creature With The Atom Brain, 6.11.2012, Wrocław, Firlej.


źródło: www.wsa.org.pl

Mark Lanegan ma w Polsce oddanych fanów. Co takiego jest w tym wokaliście, który przecież nie ma nic wspólnego z charyzmatyczną konferansjerką, i na którego koncertach interakcja słowna z publicznością właściwie nie istnieje? A jego wygląd, w szczególności twarz pozbawiona jakiejkolwiek mimiki, jest tak tajemniczy, że mógłby nawet przerażać (spójrzcie tylko na zdjęcie). Może niektórzy w osobie artysty stawiają na piedestale, oprócz samej twórczości, właśnie umiejętność komunikowania się z publicznością. W słowniku Marka Lanegana chyba nie ma takiego wyrażenia. I właśnie to, w połączeniu z jego muzyką sprawia, że jest tak intrygujący. Plus oczywiście fakt, że wydał w końcu solową płytę.

Mark Lanegan miał wyjść na scenę dopiero o 21, ale Firlej otwarto już przed 19, kiedy to rozpoczęły się występy artystów supportujących gwiazdę wieczoru (choć w przypadku Marka Lanegana określenie „gwiazda wieczoru” jakoś mi nie leży). Na początku było bardzo mało osób. A szkoda, bo to, co usłyszałam tuż przed 19, było dla mnie muzycznym objawieniem.

Lyenn, kim jesteś?! Chciałabym napisać, że ten młody facet wyszedł na scenę przy wtórze oklasków i okrzyków rozhisteryzowanych fanów, ale niestety tak nie było. Niektórzy z tej garstki osób, które kręciły się po parkiecie, chyba nawet nie zauważyli, że ktoś z gitarą podszedł do mikrofonu. Szczerze podziwiam, i trochę współczuję zespołom supportującym, szczególnie kiedy są mało znani. Wokalista Lyenn być może czuł się zażenowany ilością przybyłych na koncert, ale nie dał tego po sobie poznać. Według mnie był najlepszy z wszystkich poprzedzających koncert Lanegana. Mimo że nie towarzyszył mu zespół, jego gra na gitarze i wokal już w pierwszych sekundach mnie zahipnotyzowały. Dreszcze na całym ciele, gęsia skórka. Pochodzący z Belgii Lyenn, wspomagając swój głos jedynie gitarą, dał niesamowity występ. Ujmował szeptem, wgniatał w ziemię rozdzierającym duszę krzykiem. Jego muzyka przypominała mi trochę album „White Chalk” PJ Harvey, a wokal chwilami był podobny do głosu wokalisty Muse. Z tym że Lyenn według mnie jest dużo bardziej przejmujący. Trudno go porównać do kogokolwiek, bo jest po prostu wyjątkowy. Warto przyjrzeć się jego twórczości, na jego stronie internetowej są utwory zagrane z całym zespołem, a nie z samą gitarą, jak było na koncercie. Lyenn zdobył moje serce w ciągu około półgodzinnego grania. Zszedł ze sceny, ale w myślach wciąż odtwarzałam jego głos. Nawet kiedy pojawił się kolejny artysta, Duke Garwood, nie mogłam się w pełni skupić na jego muzyce, bo w mojej głowie wciąż huczały utwory Lyenna. 


Duke Garwood zafundował 30 minut dość eksperymentalnego bluesa, również bez akompaniamentu zespołu, ale nie wywarł na mnie tak piorunującego wrażenia jak Lyenn.

Na parkiecie w końcu zaczęło przybywać ludzi, a na scenie pojawił się belgijski zespół Creature With The Atom Brain. Rasowe, rockowe granie z wpadającymi w ucho riffami, ale czy było w tym coś oryginalnego? W ich graniu słychać wpływy gigantów rocka, a basista Jan Wygers swoim wyglądem mógłby wesprzeć szeregi ZZ Top. Muzycznie nic nowego, ale przyciągnęli pod scenę sporo osób, rozruszali i obudzili publiczność po dużo spokojniejszych, poprzednich występach.

Chwila przerwy na oddech, ludzi coraz więcej i więcej. Wreszcie Mark Lanegan wychodzi na scenę, a ja przekonuję się, że dawno nie widziałam tak wspaniałej publiczności. Myślę, że na tym koncercie nie było nikogo przypadkowego, tylko osoby naprawdę zafascynowane twórczością Lanegana. Niekończące się brawa i okrzyki w stronę wokalisty, którego spojrzenie jest tak zimne, smutne i obojętne, że nie do końca wiadomo, czy cieszy się z obecności tylu fanów.  Bez słowa wstępu zaczął śpiewać, po trzecim utworze było już pewne, że tego wieczoru poza tekstami utworów, Lanegan nie będzie miał zbyt wiele do powiedzenia. Kiedy po kilkunastu minutach grania wypowiedział śmiertelnie poważne i pozbawione entuzjazmu „Thank you”, usłyszałam obok siebie komentarz: „To się nagadał…”. Nie patrzył na publiczność, w krótkich przerwach między utworami wzrok miał wbity w podłogę, a podczas utworów kurczowo trzymał się mikrofonu. Nie było mowy o choćby cieniu uśmiechu z jego strony. Żeby nie było wątpliwości: tajemniczość tego artysty ani trochę mi nie przeszkadza, a raczej fascynuje. To ten sam rodzaj intrygi, jaką odczuwam również w przypadku Nicka Cave’a. Duet Lanegan & Cave byłby czymś niepowtarzalnym. Piszę o tym, aby jak najlepiej oddać klimat koncertu. Zobaczcie: zero kontaktu z publicznością, człowiek totalnie zamknięty w sobie, ubrany oczywiście na czarno, a reakcja odbiorców nieproporcjonalnie wręcz entuzjastyczna.


Mark Lanegan śpiewał głównie utwory z najnowszego albumu „Blues Funeral”, ale też z „Bubblegum”. Tracklista była ułożona tak, jak trzeba – kilka spokojniejszych utworów („St. Louis Elegy”, „Harborview Hospital”), następnie rockowa bomba z machaniem głowami („Methamphetamine Blues”), i znów spokojniej. Po znakomitym koncercie zakończonym bisem Mark Lanegan podpisywał płyty (istniała możliwość kupienia ich w Firleju). Niestety przy tym już mnie nie było. Ciekawa jestem, czy fanom udało się wyciągnąć z artysty nieco więcej słów, niż „Thank you”. 

Recenzja opublikowana na WSA.org.pl

czwartek, 8 listopada 2012

"Clapton. Autobiografia", Eric Clapton, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2012.



Kto nie zna „Tears in heaven” Erica Claptona, ręka do góry! Oj, nie widzę lasu rąk. Oczywiście, że wszyscy znają ten utwór. Pewnie też większość słyszała, że Clapton napisał go niedługo po śmierci swojego syna, Conora. Dlatego wielu ludzi uważa, że to taki porządny i dobry człowiek, dotknięty tragedią, i należy mu współczuć. Zgadzam się z tym, jednak zanim stał się spokojnym, starszym panem, przez wiele lat nie był wzorem do naśladowania. Opisał to wszystko w swojej autobiografii, w Polsce wydanej przez Wydawnictwo Dolnośląskie.

Autor pisze: „W szkole, poza zajęciami plastycznymi, dobrze radziłem sobie z angielskim i literaturą angielską. To oczywiście nie upoważnia mnie do pisania niniejszej ksiązki, ale zakładam, że ktoś to może jednak przeczyta” (s. 264).

Przeczytałam, śpieszę zatem z podzieleniem się opinią.

Osoby, które tu zaglądają, być może pamiętają, że recenzowałam już kilka biografii wydanych przez Wydawnictwo Dolnośląskie. Tym razem jest to jednak autobiografia. Dziennikarze muzyczni piszący biografie potrafią wspaniale opisywać życie i twórczość muzyków, jednak w autobiografii jest coś więcej. Po pierwsze: wiemy na pewno, co siedzi w umyśle artysty. Drugą sprawą, której nie zauważyłam w poprzednich biografiach (a tutaj – owszem), są opisy tego, w jaki sposób Clapton wydobywa z gitary niepowtarzalne dźwięki. Używa do tego specjalistycznego słownictwa. Osoby, które jedynie słuchają gitar, a na nich nie grają, mogą chwilami nie wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Są też opisy poszczególnych modeli gitar, różnice między nimi. Ile się można nauczyć! :)

Mam wrażenie, że Eric Clapton o wszystkich potrafi wypowiadać się jedynie pozytywnie. Z autobiografii wynika, że miał i ma mnóstwo przyjaciół. Może ma to szczęście, że trafia na odpowiednich ludzi, albo po prostu jest na tyle uprzejmy, że postanowił pominąć w publikacji jakieś towarzyskie niesnaski. Inaczej ma się sprawa z kobietami, począwszy od matki, po kolejne miłosne przygody. W tej kwestii już nie było tak łatwo…

Clapton w swojej książce rozlicza się z przeszłością, która była pełna narkotyków i alkoholu. Myślę, że napisanie autobiografii było potrzebne zarówno samemu muzykowi, jak i jego fanom. Ale nie tylko. Jest to świadectwo faceta, który „kiedy znalazł się na dnie, usłyszał pukanie od spodu”. Świadectwo wiary w wstawiennictwo boskie, ale też w siłę muzyki. „Po latach chlania i ćpania wciąż miałem swoją muzykę. Zawsze była moim wybawieniem. Dzięki niej chciało mi się żyć. Nawet kiedy nie grałem, a tylko słuchałem, pomagała mi” (s. 219). Zauważcie, że jego przeszłość podobna jest do życia Jimiego Hendriksa, Phila Lynotta z Thin Lizzy, i wielu innych muzyków, których nie ma już na tym świecie. A Eric jest, co więcej – ma się dobrze! Można? Można! Paradoksalnie nawet strata syna pomogła jemu samemu przeżyć. Wystarczy spojrzeć na te słowa: „Nagle uświadomiłem sobie, że być może znalazłem sposób, by z tej strasznej tragedii wynieść coś dobrego (…). [O pozostaniu w trzeźwości]: Nie ma lepszego sposobu na uczczenie pamięci mego syna” (s. 204). Nie znaczy to, że książkę mają przeczytać tylko alkoholicy i narkomani. Mnie osobiście dała wiarę w to, że każdy kryzys można przezwyciężyć, z każdego gówna da się wyjść.

Czytając autobiografię tego wybitnego gitarzysty, wiele razy wzbierała we mnie złość. W młodości Clapton zachowywał się naprawdę paskudnie wobec kobiet (choć miało to swoją przyczynę). Ale z każdą stroną traktującą o powrocie do trzeźwości coraz bardziej się cieszyłam, że mu się udało. Przeczytajcie, a przyznacie mi rację. Działalność, jaką obecnie zajmuje się Eric, odkupuje wszystkie przewinienia jego przeszłości, i to jest piękne. Nie mówiąc już o jego twórczości muzycznej.

Eric Clapton zarówno w tekście głównym, jak i w epilogu, wymienia mnóstwo nazwisk ze środowiska muzycznego, których twórczością się inspirował, z którymi współpracował, lub po prostu których znał i cenił lub przyjaźnił się. Pojawiają się takie nazwiska jak Aretha Franklin czy George Harrison. Co do języka – według mnie Clapton niezbyt wylewnie dzieli się w piśmie emocjami, tę kwestię pozostawia występowaniu na scenie. Zresztą sam pisze, że nigdy nie okazywał uczuć w widoczny sposób. Nie sypie też żartami jak z rękawa, ale kilka razy tak dosadnie podsumował jakiś akapit bądź użył takiej ironii, że nie mogłam powstrzymać uśmiechu. I jeszcze raz powtarzam: Eric bardzo szanuje ludzi. Być może za to, że trwali przy nim wtedy, gdy sam siebie nie szanował. 

Szkoda, że jest tak mało zdjęć, zaledwie jedna czarno-biała fotografia przy każdym z rozdziałów. Na okładce widzimy autora bez okularów, które zazwyczaj nosi. Nie wiem, czy akurat ta fotografia była trafnym wyborem.

Wiecie, zamykając książkę, naszła mnie myśl, że wspaniale byłoby zobaczyć i usłyszeć Erica Claptona na żywo. Na drugi dzień zupełnie przypadkiem, szukając czegoś w Internecie, zobaczyłam informację: "Eric Clapton ogłasza koncerty w Europie na 2013 rok: 7 czerwca 2012, Atlas Arena, Łódź". Pięknie? Jasne, że tak.

Na marginesie, może to mało ważne, ale nie mogę się powstrzymać: posikacie się ze śmiechu, kiedy przeczytacie o początkach utworu „Yesterday” Beatles’ów! – odsyłam do strony 47.

I już zupełnie na koniec, zostawiam Was ze spostrzeżeniami Erica Claptona na temat ogólnie pojętej muzyki:
„Scena muzyczna w dzisiejszych czasach różni się nieco od tej, w której wzrastałem. Procentowy układ jest niezmiennie taki sam: 95 % chłamu i 5 % prawdziwej muzyki” (s. 275).
„Muzyka przetrwa wszystko i podobnie jak Pan Bóg jest zawsze obecna. Nie potrzebuje wsparcia i nie zna żadnych przeszkód. Mnie zawsze odnajdywała i – z błogosławieństwem Bożym i Jego pozwoleniem – zawsze tak będzie” (s. 276).

wtorek, 6 listopada 2012

Koncert: John McLaughlin and the 4th Dimension, 3.11.2012, Wrocław, Impart.


Piszę o koncercie z lekkim opóźnieniem. Słów będzie niewiele, bo jazz to nie moja bajka. Po prostu szczęśliwie się złożyło, że miałam okazję być na koncercie gitarzysty znajdującego się na 49. miejscu listy 100 najlepszych gitarzystów wszech czasów magazynu Rolling Stone. Koncert odbył się w ramach Wrocławskiego Festiwalu Gitarowego.


Kłębiły się myśli: przekonam się do jazzu? Nie przekonam? Odpowiedź brzmi: nie przekonałam się, nadal nie przepadam za taką muzyką. Dlaczego zatem cieszę się, że byłam na tym koncercie? Przede wszystkim z powodu basisty (Etienne Mbappé), który był po prostu genialny. Uważam, że nie trzeba być wykształconym muzykiem, aby zauważyć, że facet z basem na scenie jest wybitny. Miałam nawet wrażenie, że przyćmił najważniejszą osobę na scenie, czyli Johna McLaughlina.

Próbka umiejętności - Etienne Mbappé: KLIK

Ze strony organizacyjnej, sporym mankamentem była zmiana miejsca koncertu. Początkowo miał odbyć się w Hali Orbita. Mimo że w Internecie podano informację o zmianie lokalizacji, wiele osób  gromadziło się pod Orbitą, a wiadomość o konieczności przemieszczenia się na ul. Mazowiecką budziła zaskoczenie i niechęć. Myślę jednak, że konferansjer zapowiadający koncert już w Imparcie, swoim poczuciem humoru trochę zmiękczył serducha publiczności, a John McLaughlin swoją grą i uśmiechem sprawił, że zapomnieliśmy o wszelkich niedogodnościach.

Wrocławski Festiwal Gitarowy dobiega końca, ale przed nami jeszcze koncert finałowy - Tommy Emmanuel zagra we Wrocławiu już 8 listopada!