Byłam ostatnio z przyjaciółmi na kabarecie Hrabi w Świdnicy. Już drugi raz widziałam ich na żywo. Za pierwszym razem był to program „Gdy powiesz TAK”, a teraz „Co jest śmieszne” i… o rany. To jest taki śmiech, że nie mogłam się opanować, nie wiedziałam co się dzieje, brakowało mi tchu. Chciałam się uspokoić, bo brzuch już bolał bardziej niż po zrobieniu 80 brzuszków z Chodakowską, ale nie dało się, no nie dało się nie śmiać! Tak jak Meryl Streep jest moim numerem jeden wśród aktorek wielkiego kina, tak Joanna Kołaczkowska jest numerem jeden aktorek kabaretowych. Aśka, Kamol, Bajer, Lopez – mistrzostwo świata! Nie wiem co więcej powiedzieć, bo jakichkolwiek słów użyję, będą one za małe. To może jeszcze powiem, że… oberwać poduszką w łeb do Asi Kołaczkowskiej – bezcenne! Najśmieszniejszy ból świata :)
Bez zastanowienia mogę wymienić nazwiska moich
ulubionych żyjących aktorów: Nicholson, De Niro, DiCaprio, Firth. Gdyby
natomiast spytano mnie o ulubioną aktorkę, powiedziałabym: Meryl Streep! A
potem długo, długo nikt. Meryl jest moim numerem jeden.
Meryl Streep to pewniak, nie ma opcji, żeby film z
jej udziałem nazwać słabym, czy nawet przeciętnym. Postaci przez nią grane
wzruszają, motywują do działania, skłaniają do przemyśleń. Najcenniejszym
wyróżnieniem dla aktora jest chyba zdobycie Oscara, zatem Meryl może się czuć spełniona
zawodowo, jednak z pewnością byłoby jej miło, gdyby zobaczyła w księgarni
książkę pod tytułem „Klub filmowy Meryl Streep”.
To nie jest powieść o Meryl Streep! Jednak filmy z
jej udziałem grają w niej kluczową rolę. Siostry Isabel i June oraz ich kuzynka
Kat i jej mama Lolly zamieszkują w wakacyjnym pensjonacie, w którym odbywa się
właśnie miesiąc filmów z Meryl Streep. Każda z kobiet znajduje się na życiowym
zakręcie, nie wie, którą drogą powinna pójść. Podpowiedź i inspirację stanowią
właśnie filmy z Meryl. Kobiety siadają razem przed telewizorem i zupełnie
przypadkowo lub umyślnie włączają film, który w jakimś stopniu odzwierciedla
sytuację Isabel, June bądź Kat, co skłania je do głośnych rozmyślań i dyskusji
o filmie. Oryginalny pomysł autorki Mii March, aby punktem centralnym powieści
uczynić filmy z Meryl Streep, jest zarazem przemyślany marketingowo: fani
aktorki z pewnością sięgną po książkę, choćby z czystej ciekawości. Nazwisko
Mia March nie mówi wiele czytelnikowi, ale nazwisko Meryl Streep? Mówi
wszystko.
Ekscytacja zmniejsza się, kiedy schemat zostaje
powielany. Jeśli tylko kojarzymy film, który kobiety właśnie oglądają, możemy
się łatwo domyślić, jak skończy się kolejny rozdział i jakie podejmą decyzje.
Przewidywalność jest denerwująca. Jeśli ktoś nie lubi życiowego rozmemłania, to
irytować mogą też bohaterki, które zanim podejmą jakąkolwiek decyzję, muszą
rozważyć wszystkie za i przeciw oraz posiłkować się wskazówkami niezawodnej
Meryl Streep.
Nazwa serii – Leniwa Niedziela – sugeruje, że „Klub Filmowy
Meryl Streep” to typowe czytadło. Rzeczywiście, umiejętności amerykańskiej
pisarki Mii March nie wybijają się ponad przeciętność. Mimo to książka jest mi
szczególnie bliska ze względu na promowanie filmów z wybitną aktorką. Już w
trakcie czytania zaczęłam nadrabiać filmowe zaległości. Przed sięgnięciem po
książkę obejrzyjcie omawiane w niej filmy (m.in. „Mamma Mia!”, „Sprawa Kramerów”,
„To skomplikowane”), bo spoilery w powieści mogą drażnić. Wniosek wyciągnięty z
„Klubu filmowego Meryl Streep”: zbyt mało gadam o filmach.
Rozkładam ręce i pytam: co się stało z Marią Nurowską?
Po jej książki sięgałam, kiedy miałam ochotę na coś lepszego niż przeciętną obyczajówkę. Ale jeśli jej kolejne powieści będą podobne do „Zabójcy”, książki Nurowskiej staną się dla mnie opowiastkami w sam raz do szybkiego przeczytania, i jeszcze szybszego zapomnienia.
Nurowska przyzwyczaiła mnie do zaglądania w głąb ludzkiej psychiki, do skrupulatnych portretów psychologicznych, do poranionych serc i skomplikowanych umysłów, ale też do bezlitosnej, szarej rzeczywistości otaczającej jej bohaterów. W „Zabójcy” znalazłam tylko to ostatnie – rzeczywistość osadzoną w sporej części w amerykańskim więzieniu San Quentin. Zresztą to już nie pierwszy raz, kiedy pisarka umieszcza bohaterów za kratkami – spójrzmy choćby na „Drzwi do piekła” (w porównaniu z „Zabójcą” – arcydzieło!).
Oprócz więzienia, w „Zabójcy” ujrzymy Tatry, które autorka również sobie ukochała, założyła nawet pensjonat w Bukowinie Tatrzańskiej. Dlatego zdziwiłam się, że główna bohaterka powieści, młoda dziennikarka Joanna Padlewska, ma o góralach bardzo krytyczne, jak najgorsze zdanie. Zastanawiam się, czy odzwierciedlają one prawdziwe spostrzeżenia Nurowskiej o góralach, czy celowo je przerysowała.
Owa dziennikarka postanawia napisać artykuł o Adamie - byłym więźniu San Quentin, Polaku, który został skazany za morderstwo, a po odsiadce wrócił do Zakopanego. Adam umożliwia Joannie dostęp do dzienników, w których dzień po dniu opisywał swoje więzienne życie. Fragmenty tych dzienników stanowią najlepszą część książki. Widać, że autorka „siedzi” w tematyce więziennej, pisze poruszająco, tak jakby sama obserwowała gdzieś z boku więzienne realia. Ale na tym kończą się niestety pozytywne aspekty książki.
Nie to, żeby reszta miała zostać przemilczana, kilka słów trzeba powiedzieć. Książkę czyta się ekspresowo. Jest krótka, chociaż ilość stron (270) może być myląca. Wystarczy jednak zajrzeć do środka, aby zauważyć, że połowę powierzchni strony zajmują marginesy, a tekst napisany jest zbyt dużym, jak na mój gust, stopniem pisma. Do tego szeroka interlinia i proszę – mamy książkę, która równie dobrze mogłaby być wydana w dwa razy mniejszej objętości. Bez sensu jednak oceniać książkę zarówno po liczbie stron. Wróćmy zatem do treści.
Joanna odwiedza Adama coraz częściej, wmawiając sobie, że jeździ do niego tylko w celach służbowych – zebrać materiał do artykułu. Łatwo się jednak domyślić, co będzie dalej. Opowiastka to przewidywalna, naiwna, a na dodatek mało realna. Bez wdawania się w szczegóły – wiele sytuacji w prawdziwym życiu po prostu nie mogłoby się wydarzyć, potwierdzicie to czytając książkę. Postaci są zarysowane zbyt ogólnie – nie wiem, co myślą, co czują. Kolejne wydarzenia po prostu „się dzieją”, nie wiadomo co kieruje bohaterami, czytelnik nie może się z nimi bliżej zapoznać. Czytając infantylne dialogi zastanawiałam się, czy to na pewno ta sama Maria Nurowska.
Przeciętniak, jakiego się nie spodziewałam.
Wydawnictwo Znak, Kraków 2014 Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl
Wyjazd do Warszawy i pobyt w tym mieście uważam za bardzo
udany. Krótko, ale intensywnie i szalenie sympatycznie oraz… spontanicznie. Właściwie
jedyną do końca zaplanowaną rzeczą był fakt, że idę z przyjaciółką na koncert
Jamesa Arthura.
Jak to się stało, że pojechałyśmy na koncert Jamesa Artura?
Bilety kupiłyśmy kilka miesięcy temu. Nie byłyśmy wtedy jego
fankami, przynajmniej tak mi się zdaje… Również dzisiaj nie powiedziałabym, że
wzdycham na jego widok i uważam za artystę, który dokonał czegoś bardzo ważnego.
Nie… Po prostu kiedyś, pijąc martini z K. (dużo, duuużo martini!), zaczęłyśmy
słuchać Jamesa (dużo, duuużo Jamesa!) i śpiewać (głośno, głośno zapewne!). Muszę
w tym miejscu zaznaczyć, że K. i ja mamy zupełnie odmienne gusta. Bardzo rzadko
się zdarza, że podoba nam się ta sama muzyka, ciuchy, faceci… Dlatego,
podekscytowana faktem, że obie polubiłyśmy Jamesa (po wytrzeźwieniu nadal go
lubiłyśmy), pomyślałam, że fajnie by było, gdyby przyjechał do Polski. Wyobraźcie
sobie moją radość, kiedy kilka dni później trafiłam na informację o marcowym
koncercie w Warszawie! Jednak radość trwała tylko przez chwilę, bo okazało się,
że wszystkie bilety są już wyprzedane. Szkoda. Jednak wystarczyło kilka dni, aby radocha wróciła z podwójną siłą – zapowiedziano kolejny koncert
Jamesa, na 5 marca. Nic dziwnego, skoro bilety na 4 marca sprzedały się w kilka
dni, to dobrym posunięciem było zaplanowanie jeszcze jednego koncertu dzień
później. Zaopatrzyłyśmy się w bilety, kiedy tylko ruszyła sprzedaż. Co z tego,
że koncert w Warszawie, a nie w naszym Wrocławiu? K. wzięła urlop, ja po prostu
nie pojechałam na uczelnię. Są sprawy ważne i ważniejsze!
Na posiadaniu biletów na koncert kończyły się konkrety, a
reszta do samego końca pozostała jednym wielkim spontanem. Przede wszystkim
dojazd – w końcu zdecydowałyśmy się na Bla Bla Car. Polecam wszystkim z całego
serca! Jeśli tylko jest się pozytywnie nastawionym na poznawanie nowych ludzi i
nie czuje się tremy przed spędzeniem kilku godzin w samochodzie z obcą osobą,
to nie ma co się wahać. Można poznać fantastycznych ludzi, wysłuchać ciekawych
historii, i w dodatku być na miejscu dużo szybciej, niż w przypadku
podróżowania autobusem czy pociągiem. Dla mnie bomba i skorzystam z Bla Bla
jeszcze nie raz.
Źródło: www.muzyka.interia.pl
Koncert był w Klubie Palladium. Przyszłyśmy tam chwilę po
18, klub otwierano o 19. Jakby to powiedzieć… bardzo się przeraziłam i zrobiłam
wielkie oczy, kiedy ujrzałam kolejkę do wejścia. Fanki ustawiły się na
chodniku. Kolejka ciągnęła się przez połowę ulicy, galerię handlową i co tam
jeszcze. Jakieś 670 osób. Ponoć niektóre dziewczyny koczowały pod klubem od
rana, żeby tylko mieć miejsca pod sceną. Tak jak się spodziewałam, były to w większości
nastolatki. Porozumiewawcze spojrzenia z K.: chyba żartujesz, że staniemy na
końcu tej kolejki!, i raz dwa, magicznym sposobem znalazłyśmy się prawie pod
wejściem do klubu. [Jeśli czyta to jakaś fanka, która stała za nami bądź przed
nami, to przepraszam bardzo, że się wepchałam w kolejkę, ale nie usłyszałam
znikąd żadnych słów sprzeciwu i poczułam się nawet zaproszona w szeregi tych,
które dzięki dobrej miejscówie w kolejce miały zapewnione także miejsca pod
sceną!].
O 19 bramy klubu zostały otwarte i tłum dziewcząt z piskiem
przemieścił się pod scenę, chociaż koncert miał się zacząć dopiero za dwie
godziny. Niezbadane są wyroki boskie. Wiecie, jakie są zalety tego, że jest się
osobą nieco starszą niż typowa jamesowa fanka? Takie, że w chwili, kiedy one
pobiegły pod scenę, my poszłyśmy się rozejrzeć za czymś do picia i… nie było
kolejki do baru. Ani jednej osoby w kolejce do baru. Nikomu nie chciało się pić
alkoholu, albo nikt nie był wystarczająco 18-letni, aby móc sobie kupić piwo.
Jezu, naprawdę. Pierwszy raz spotkałam się z taką sytuacją na koncercie. Nie
to, żebym przychodziła na koncert z zamiarem schlania się, ale jedno piwo można
wypić.
Była to miła odmiana! Koncerty klubowe kojarzyły mi się do tej pory z trzema
„punktami kontrolnymi”, które wymyśliłam sekundę temu (wszelkie prawa zastrzeżone!:P):
1. PRZEDKONCERCIE
- kolejka do wejścia
- kolejka do szatni
- ewentualnie kolejka po żetony na napoje (nie zawsze, bo to
raczej na festiwalach)
- kolejka do baru
- kolejka do
toalety
2. KONCERT WŁAŚCIWY
3. POKONCERCIE
- kolejka po autografy i zdjęcia
- kolejka do toalety
- kolejka do szatni
- kolejka do wyjścia
Wniosek: fanki Jamesa Arthura nie sikają. Albo sikają do wewnątrz.
Em… Whatever.
Trochę nie rozumiem stania dwie godziny przed koncertem pod
sceną. Nie krytykuję tego, ale wiem, że równie dobrze można pod tę scenę pójść
pół godziny przed koncertem i znaleźć równie dobre miejsce. Ale o czym ja
mówię, nie wiem jak to jest stać od 10 rano pod klubem czekając na wejście. Z
chęcią natomiast skrytykuję zachowanie niektórych fanek Jamesa, które wygwizdały artystkę supportującą, tj. Agathę. Ujmująca polska wokalistka
śpiewająca po angielsku. Może rzeczywiście wybór supportu nie był zbyt trafny,
po prostu nie ten repertuar, nie dla tej publiczności… Ale pytam się, czy ktoś
kazał tym fankom stać twardo pod sceną, skoro support im się nie podobał?
Wszystkie mogłyby wyjść się przewietrzyć, ustępując miejsca osobom, które
doceniłyby Agathę. A chwilkę przed wyjściem Jamesa mogłyby tłumnie powrócić pod
scenę i piszczeć z zachwytu, zamiast podczas koncertu Agathy drzeć się do niej wy-pier-da-laj! oraz Ja pier…, nie po to płaciłam osiem dych, żeby takiego badziewia słuchać!.
Ludzie, trochę szacunku i tolerancji! Mam nadzieję, że kiedyś te dziewczyny
dorosną do tego, że nie trzeba emanować wieśniactwem na prawo i lewo. A jeśli
nie, to zapraszam na dożynki. Tam będą mogły kląć i drzeć japę pod sceną ile
wlezie. Nie mówię o ogóle fanek, mówię o tych kilku konkretnych. Zdenerwowały mnie.
Zanim przybył James, na parkiecie zrobiło się na tyle
gorąco, że współczułam wszystkim młodszym dziewczynkom (ok. 10-12 lat), które
przyszły na koncert z rodzicami. Stała taka jedna obok mnie, i słowo daję,
gdybym miała przy sobie butelkę wody, z chęcią bym jej odstąpiła napój, taką miała
smutną i zmęczoną buzię. Na szczęście ochroniarze się zorientowali, że jest
dość duszno, bo zaraz zaczęły krążyć wśród publiczności kubki z wodą. Jeden z
nich dotarł także i do nas. Dawno nie widziałam takiej radości u dziecka, jak u
tej dziewczynki stojącej obok mnie. Uśmiech od ucha do ucha, a daję słowo, że
mała wypiła nie więcej niż dwa łyki wody!
Źródło: www.muzyka.interia.pl
Wreszcie wybiła magiczna godzina 21:00, z głośników poleciał
utwór Jamesa, tłum zaczął piszczeć, a ja pożałowałam, że nie wzięłam ze sobą
stoperów do uszu. James wyszedł na scenę i się zaczęło: wrzask, pot, łzy,
śpiew, emocje, emocje, emocje! Każda kolejna piosenka wywoływała dziki szał i
wrzaski: O Bożeeeeeee! To toooo!, To ta piosenka!!!, i oczywiście I love
you James!!!, każde wypowiedziane przez wokalistę DZIEKUJE! wywoływało szał
do kwadratu. Sporo fanek zgadało się wcześniej na stronie fb wydarzenia, że
zrobią różne akcje koncertowe. Akcje, czyli: wycięte z czerwonego papieru
serca wznoszone w górę podczas konkretnego utworu, kartki z napisem You’re
My Recovery unoszone podczas utworu Recovery, układanie dłoni w
kształt serca. Najlepszym pomysłem według mnie była biało-czerwona flaga z napisem We love you!, rzucona na scenę. James wziął ją i zarzucił sobie na szyi, to mnie ujęło, naprawdę. Wszystko to jest miłe i fajne, tylko zastanawiam się, czy
26-letni wytatuowany facet prawdziwie się cieszy i jest dumny z papierowych
serduszek. Może jest… Na pewno ceni swoich fanów. Super, że babeczki potrafią
się tak skrzyknąć. Na dodatek jestem pewna, że zdecydowana większość znała
teksty wszystkich piosenek i śpiewała razem z Jamesem. Niektóre dziewczyny
płakały. To mówi samo za siebie – James potrafi wzbudzić emocje.
James Arthur wyrobił się, bardzo schudł i widać, że nad jego
wizerunkiem pracuje szereg specjalistów. Nabrał charyzmy scenicznej. Oglądałam
wcześniej jego występy w X Factor i zauważyłam, że ma kilka nawyków, które na
scenie nie wyglądają zbyt dobrze, jak np. szarpanie dekoltu swojej koszulki.
Robił to dość często, a w Warszawie wykonał taki gest tylko dwa razy, i to z
premedytacją, chcąc zaśmiać się z samego siebie i pokazać, że ma do siebie
dystans. Szarpnął się więc za ten t-shirt odsłaniając kawałek klatki
piersiowej, z czego zaraz zaczął się śmiać, i czym wywołał oczywiście wzmożony
pisk na sali.
Uważam, że jest niezwykle uzdolniony i na żywo brzmi bardzo
dobrze, niektóre kawałki podobały mi się bardziej niż wersje z albumu. James
śpiewał i grał na gitarze zarzucając swoją przydługą grzywką, nawiązał też kontakt z publicznością, wskazując palcem na konkretne
osoby, machając do nich, uśmiechając się. Aż trudno uwierzyć, że ten wokalista
cierpi na stany lękowe, o czym otwarcie mówi w wywiadach.
Kilka razy się wzruszyłam. Przy utworach New Tattoo i Certain Things. Są
piękne i oczy mi się zaszkliły, ale daleko mi było do potoku łez niektórych
fanek. Rozumiem jednak ich łzy doskonale! James zaśpiewał wszystkie utwory ze
swojej debiutanckiej płyty, nie będę ich wymieniać, ale polecam w szczególności
dwie piosenki z początku tego akapitu:
Cały album jest według mnie dobry. Jak na poprock, to
naprawdę daje radę i lubię go słuchać. Ale jeśli mam być szczera, uważam, że ta
płyta nie jest do końca jego. Zresztą to nawet nie kwestia szczerości, to po
prostu fakt. James Arthur mówił o tym w wywiadach, i nie pozostaje mi nic
innego, jak czekać na kolejny album, który będzie stuprocentowo jego,
pozbawiony – nazwijmy to ogólnie – wpływami z zewnątrz. Będzie lepszy, czyli
będzie świetny. Chętnie pójdę na jego następny koncert w Polsce. Powiedział, że
przyjedzie i chciałby zagrać w jakimś większym miejscu. Liczę zatem na Wrocław,
być może Stadion albo Hala Stulecia? A właśnie, James powiedział, że to ostatni
koncert na tej trasie koncertowej. To jego pierwsza tak duża trasa, więc wielki
szacunek za to, że nawet na ostatnim występie dał z siebie wszystko, choć
chwilami rzeczywiście wyglądał na zmęczonego. Niestety, nie wyszedł spotkać się
z fankami, chyba że coś przeoczyłam.
Brawka dla tych, którzy dotrwali do tego momentu recenzji!
Teraz następuje bonus, punkt kulminacyjny, zwał jak zwał (lub nawet zawał –
myślę, że w tamtej chwili niektóre fanki dostały zawału, serio). W każdym
razie, są na koncertach momenty, które zaskakują. Nikt się ich nie spodziewa,
są mega spontaniczne, nie wiadomo, co się wydarzy w kolejnej sekundzie i czy wszyscy
wyjdą z tego cali i zdrowi. Uwielbiam to w koncertach.
Uwaga: po bisach
(oczywiście utwór Impossible zaśpiewany wspólnie z publicznością) James Arthur
ściągnął koszulę i rzucił ją w publikę. Koszula wylądowała w rękach jednej z
dziewczyn, stojącej całkiem blisko mnie. Ktoś ma wątpliwości, co było dalej?
Czy dziewczyna uśmiechnięta wyszła spokojnie ze zdobyczą i wróciła do domu? No
way! Tłum fanek rzucił się na nią (i na dziewczynę, i na koszulę), piszcząc,
szarpiąc się, szczypiąc i co tam jeszcze. Stałyśmy z K. zaraz obok tej
przepychanki. Nawiązałyśmy porozumiewawcze spojrzenia, któraś z nas krzyknęła Dawaj!,
i rzuciłyśmy się na zbitek rozszalałych z żądzy posiadania koszuli fanek. Kurde,
dawno się tak dobrze nie bawiłam! Tylko że ja i K., w przeciwieństwie do reszty
dziewczyn na ringu, śmiałyśmy się z zaistniałej sytuacji i dołączyłyśmy do
walki dla jaj. Śmiałyśmy się na głos, ale kiedy udało mi się złapać rękaw
koszuli, poczułam zew krwi i prawdziwą wolę walki. Tym bardziej, że miałam
realne szanse na zdobycz, jestem dość silna i nie miałam zamiaru puścić raz
złapanego rękawa! Rozejrzałam się wokół i pomyślałam, że niedługo będę gwiazdą
Youtuba – kilka osób nagrywało filmiki i robiło zdjęcia. Któraś z fanek
zawołała: Czy ktoś ma nożyczki? Potniemy koszulę i każda dostanie kawałek! Myślę sobie: Tak, z pewnością wszyscy zabierają ze sobą nożyczki na koncerty,
yes baby. Nożyczki wcale nie były potrzebne, bo koszula i tak się porwała,
niestety nie na tyle kawałków, aby wszyscy byli zadowoleni. W końcu przyszedł
jakiś chłopak z kluczem, i tym kluczem pociął trzymany przeze mnie wciąż rękaw,
i oto jest! Fragment jeansowej koszuli Jamesa Arthura, patrzcie i podziwiajcie:
Najzabawniejsze było to, że ochroniarze tylko stali i
zastanawiali się, czy rozdzielić tę szamotaninę, czy lepiej się w to nie
mieszać. Na pewno na ich twarzach dostrzegłam zaskoczenie i niedowierzanie. Ciekawe,
jak zareagowałby James, gdyby zobaczył, co się dzieje.
Myślę, że James Arthur może wyczynić jeszcze coś dobrego,
lepszego. Ma warunki wokalne, dobry zespół (piękne, utalentowane Murzynki w
chórkach!), i bardzo oddane fanki. Piąteczka dla nich za wytrwałość,
cierpliwość w staniu w kolejce, znajomość tekstów i przygotowane akcje
koncertowe. Piąteczka dla Jamesa!