czwartek, 27 marca 2014

Kabaret Hrabi w Świdnicy, 23 marca 2014

Byłam ostatnio z przyjaciółmi na kabarecie Hrabi w Świdnicy. Już drugi raz widziałam ich na żywo. Za pierwszym razem był to program „Gdy powiesz TAK”, a teraz „Co jest śmieszne” i… o rany. To jest taki śmiech, że nie mogłam się opanować, nie wiedziałam co się dzieje, brakowało mi tchu. Chciałam się uspokoić, bo brzuch już bolał bardziej niż po zrobieniu 80 brzuszków z Chodakowską, ale nie dało się, no nie dało się nie śmiać! Tak jak Meryl Streep jest moim numerem jeden wśród aktorek wielkiego kina, tak Joanna Kołaczkowska jest numerem jeden aktorek kabaretowych. Aśka, Kamol, Bajer, Lopez – mistrzostwo świata! Nie wiem co więcej powiedzieć, bo jakichkolwiek słów użyję, będą one za małe. To może jeszcze powiem, że… oberwać poduszką w łeb do Asi Kołaczkowskiej – bezcenne! Najśmieszniejszy ból świata :)

Han, Joanna Kołaczkowska i moja K. 
Lopez, Han, K., Bajer. Gdzie jest Kamol?!


Żeby tylko częściej występowali we Wrocławiu... 

wtorek, 25 marca 2014

Książka: Mia March "Klub Filmowy Meryl Streep"

A gdyby tak Meryl Streep zagrała rolę w… książce?

Bez zastanowienia mogę wymienić nazwiska moich ulubionych żyjących aktorów: Nicholson, De Niro, DiCaprio, Firth. Gdyby natomiast spytano mnie o ulubioną aktorkę, powiedziałabym: Meryl Streep! A potem długo, długo nikt. Meryl jest moim numerem jeden.

Meryl Streep to pewniak, nie ma opcji, żeby film z jej udziałem nazwać słabym, czy nawet przeciętnym. Postaci przez nią grane wzruszają, motywują do działania, skłaniają do przemyśleń. Najcenniejszym wyróżnieniem dla aktora jest chyba zdobycie Oscara, zatem Meryl może się czuć spełniona zawodowo, jednak z pewnością byłoby jej miło, gdyby zobaczyła w księgarni książkę pod tytułem „Klub filmowy Meryl Streep”.

To nie jest powieść o Meryl Streep! Jednak filmy z jej udziałem grają w niej kluczową rolę. Siostry Isabel i June oraz ich kuzynka Kat i jej mama Lolly zamieszkują w wakacyjnym pensjonacie, w którym odbywa się właśnie miesiąc filmów z Meryl Streep. Każda z kobiet znajduje się na życiowym zakręcie, nie wie, którą drogą powinna pójść. Podpowiedź i inspirację stanowią właśnie filmy z Meryl. Kobiety siadają razem przed telewizorem i zupełnie przypadkowo lub umyślnie włączają film, który w jakimś stopniu odzwierciedla sytuację Isabel, June bądź Kat, co skłania je do głośnych rozmyślań i dyskusji o filmie. Oryginalny pomysł autorki Mii March, aby punktem centralnym powieści uczynić filmy z Meryl Streep, jest zarazem przemyślany marketingowo: fani aktorki z pewnością sięgną po książkę, choćby z czystej ciekawości. Nazwisko Mia March nie mówi wiele czytelnikowi, ale nazwisko Meryl Streep? Mówi wszystko.



Ekscytacja zmniejsza się, kiedy schemat zostaje powielany. Jeśli tylko kojarzymy film, który kobiety właśnie oglądają, możemy się łatwo domyślić, jak skończy się kolejny rozdział i jakie podejmą decyzje. Przewidywalność jest denerwująca. Jeśli ktoś nie lubi życiowego rozmemłania, to irytować mogą też bohaterki, które zanim podejmą jakąkolwiek decyzję, muszą rozważyć wszystkie za i przeciw oraz posiłkować się wskazówkami niezawodnej Meryl Streep.


Nazwa serii – Leniwa Niedziela – sugeruje, że „Klub Filmowy Meryl Streep” to typowe czytadło. Rzeczywiście, umiejętności amerykańskiej pisarki Mii March nie wybijają się ponad przeciętność. Mimo to książka jest mi szczególnie bliska ze względu na promowanie filmów z wybitną aktorką. Już w trakcie czytania zaczęłam nadrabiać filmowe zaległości. Przed sięgnięciem po książkę obejrzyjcie omawiane w niej filmy (m.in. „Mamma Mia!”, „Sprawa Kramerów”, „To skomplikowane”), bo spoilery w powieści mogą drażnić. Wniosek wyciągnięty z „Klubu filmowego Meryl Streep”: zbyt mało gadam o filmach. 

Świat Książki, Warszawa 2014
Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

środa, 19 marca 2014

Książka: Maria Nurowska "Zabójca"

Rozkładam ręce i pytam: co się stało z Marią Nurowską?

Po jej książki sięgałam, kiedy miałam ochotę na coś lepszego niż przeciętną obyczajówkę. Ale jeśli jej kolejne powieści będą podobne do „Zabójcy”, książki Nurowskiej staną się dla mnie opowiastkami w sam raz do szybkiego przeczytania, i jeszcze szybszego zapomnienia.

Nurowska przyzwyczaiła mnie do zaglądania w głąb ludzkiej psychiki, do skrupulatnych portretów psychologicznych, do poranionych serc i skomplikowanych umysłów, ale też do bezlitosnej, szarej rzeczywistości otaczającej jej bohaterów. W „Zabójcy” znalazłam tylko to ostatnie – rzeczywistość osadzoną w sporej części w amerykańskim więzieniu San Quentin. Zresztą to już nie pierwszy raz, kiedy pisarka umieszcza bohaterów za kratkami – spójrzmy choćby na „Drzwi do piekła” (w porównaniu z „Zabójcą” – arcydzieło!).

Oprócz więzienia, w „Zabójcy” ujrzymy Tatry, które autorka również sobie ukochała, założyła nawet pensjonat w Bukowinie Tatrzańskiej. Dlatego zdziwiłam się, że główna bohaterka powieści, młoda dziennikarka Joanna Padlewska, ma o góralach bardzo krytyczne, jak najgorsze zdanie. Zastanawiam się, czy odzwierciedlają one prawdziwe spostrzeżenia Nurowskiej o góralach, czy celowo je przerysowała.

Owa dziennikarka postanawia napisać artykuł o Adamie - byłym więźniu San Quentin, Polaku, który został skazany za morderstwo, a po odsiadce wrócił do Zakopanego. Adam umożliwia Joannie dostęp do dzienników, w których dzień po dniu opisywał swoje więzienne życie. Fragmenty tych dzienników stanowią najlepszą część książki. Widać, że autorka „siedzi” w tematyce więziennej, pisze poruszająco, tak jakby sama obserwowała gdzieś z boku więzienne realia. Ale na tym kończą się niestety pozytywne aspekty książki.

Nie to, żeby reszta miała zostać przemilczana, kilka słów trzeba powiedzieć. Książkę czyta się ekspresowo. Jest krótka, chociaż ilość stron (270) może być myląca. Wystarczy jednak zajrzeć do środka, aby zauważyć, że połowę powierzchni strony zajmują marginesy, a tekst napisany jest zbyt dużym, jak na mój gust, stopniem pisma. Do tego szeroka interlinia i proszę – mamy książkę, która równie dobrze mogłaby być wydana w dwa razy mniejszej objętości. Bez sensu jednak oceniać książkę zarówno po liczbie stron. Wróćmy zatem do treści.

Joanna odwiedza Adama coraz częściej, wmawiając sobie, że jeździ do niego tylko w celach służbowych – zebrać materiał do artykułu. Łatwo się jednak domyślić, co będzie dalej. Opowiastka to przewidywalna, naiwna, a na dodatek mało realna. Bez wdawania się w szczegóły – wiele sytuacji w prawdziwym życiu po prostu nie mogłoby się wydarzyć, potwierdzicie to czytając książkę. Postaci są zarysowane zbyt ogólnie – nie wiem, co myślą, co czują. Kolejne wydarzenia po prostu „się dzieją”, nie wiadomo co kieruje bohaterami, czytelnik nie może się z nimi bliżej zapoznać. Czytając infantylne dialogi zastanawiałam się, czy to na pewno ta sama Maria Nurowska.

Przeciętniak, jakiego się nie spodziewałam.

Wydawnictwo Znak, Kraków 2014
Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

poniedziałek, 10 marca 2014

Koncert: James Arthur w Warszawie, 5 marca 2014, Klub Palladium

Wyjazd do Warszawy i pobyt w tym mieście uważam za bardzo udany. Krótko, ale intensywnie i szalenie sympatycznie oraz… spontanicznie. Właściwie jedyną do końca zaplanowaną rzeczą był fakt, że idę z przyjaciółką na koncert Jamesa Arthura.

Jak to się stało, że pojechałyśmy na koncert Jamesa Artura?

Bilety kupiłyśmy kilka miesięcy temu. Nie byłyśmy wtedy jego fankami, przynajmniej tak mi się zdaje… Również dzisiaj nie powiedziałabym, że wzdycham na jego widok i uważam za artystę, który dokonał czegoś bardzo ważnego. Nie… Po prostu kiedyś, pijąc martini z K. (dużo, duuużo martini!), zaczęłyśmy słuchać Jamesa (dużo, duuużo Jamesa!) i śpiewać (głośno, głośno zapewne!). Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że K. i ja mamy zupełnie odmienne gusta. Bardzo rzadko się zdarza, że podoba nam się ta sama muzyka, ciuchy, faceci… Dlatego, podekscytowana faktem, że obie polubiłyśmy Jamesa (po wytrzeźwieniu nadal go lubiłyśmy), pomyślałam, że fajnie by było, gdyby przyjechał do Polski. Wyobraźcie sobie moją radość, kiedy kilka dni później trafiłam na informację o marcowym koncercie w Warszawie! Jednak radość trwała tylko przez chwilę, bo okazało się, że wszystkie bilety są już wyprzedane. Szkoda. Jednak wystarczyło kilka dni, aby radocha wróciła z podwójną siłą – zapowiedziano kolejny koncert Jamesa, na 5 marca. Nic dziwnego, skoro bilety na 4 marca sprzedały się w kilka dni, to dobrym posunięciem było zaplanowanie jeszcze jednego koncertu dzień później. Zaopatrzyłyśmy się w bilety, kiedy tylko ruszyła sprzedaż. Co z tego, że koncert w Warszawie, a nie w naszym Wrocławiu? K. wzięła urlop, ja po prostu nie pojechałam na uczelnię. Są sprawy ważne i ważniejsze!

Na posiadaniu biletów na koncert kończyły się konkrety, a reszta do samego końca pozostała jednym wielkim spontanem. Przede wszystkim dojazd – w końcu zdecydowałyśmy się na Bla Bla Car. Polecam wszystkim z całego serca! Jeśli tylko jest się pozytywnie nastawionym na poznawanie nowych ludzi i nie czuje się tremy przed spędzeniem kilku godzin w samochodzie z obcą osobą, to nie ma co się wahać. Można poznać fantastycznych ludzi, wysłuchać ciekawych historii, i w dodatku być na miejscu dużo szybciej, niż w przypadku podróżowania autobusem czy pociągiem. Dla mnie bomba i skorzystam z Bla Bla jeszcze nie raz.

Źródło: www.muzyka.interia.pl
Koncert był w Klubie Palladium. Przyszłyśmy tam chwilę po 18, klub otwierano o 19. Jakby to powiedzieć… bardzo się przeraziłam i zrobiłam wielkie oczy, kiedy ujrzałam kolejkę do wejścia. Fanki ustawiły się na chodniku. Kolejka ciągnęła się przez połowę ulicy, galerię handlową i co tam jeszcze. Jakieś 670 osób. Ponoć niektóre dziewczyny koczowały pod klubem od rana, żeby tylko mieć miejsca pod sceną. Tak jak się spodziewałam, były to w większości nastolatki. Porozumiewawcze spojrzenia z K.: chyba żartujesz, że staniemy na końcu tej kolejki!, i raz dwa, magicznym sposobem znalazłyśmy się prawie pod wejściem do klubu. [Jeśli czyta to jakaś fanka, która stała za nami bądź przed nami, to przepraszam bardzo, że się wepchałam w kolejkę, ale nie usłyszałam znikąd żadnych słów sprzeciwu i poczułam się nawet zaproszona w szeregi tych, które dzięki dobrej miejscówie w kolejce miały zapewnione także miejsca pod sceną!].

O 19 bramy klubu zostały otwarte i tłum dziewcząt z piskiem przemieścił się pod scenę, chociaż koncert miał się zacząć dopiero za dwie godziny. Niezbadane są wyroki boskie. Wiecie, jakie są zalety tego, że jest się osobą nieco starszą niż typowa jamesowa fanka? Takie, że w chwili, kiedy one pobiegły pod scenę, my poszłyśmy się rozejrzeć za czymś do picia i… nie było kolejki do baru. Ani jednej osoby w kolejce do baru. Nikomu nie chciało się pić alkoholu, albo nikt nie był wystarczająco 18-letni, aby móc sobie kupić piwo. Jezu, naprawdę. Pierwszy raz spotkałam się z taką sytuacją na koncercie. Nie to, żebym przychodziła na koncert z zamiarem schlania się, ale jedno piwo można wypić. 

Była to miła odmiana! Koncerty klubowe kojarzyły mi się do tej pory z trzema „punktami kontrolnymi”, które wymyśliłam sekundę temu (wszelkie prawa zastrzeżone!:P):

1. PRZEDKONCERCIE
- kolejka do wejścia
- kolejka do szatni
- ewentualnie kolejka po żetony na napoje (nie zawsze, bo to raczej na festiwalach)
- kolejka do baru
- kolejka do toalety
2. KONCERT WŁAŚCIWY
3. POKONCERCIE
- kolejka po autografy i zdjęcia
- kolejka do toalety
- kolejka do szatni
- kolejka do wyjścia

Wniosek: fanki Jamesa Arthura nie sikają. Albo sikają do wewnątrz. Em… Whatever.

Trochę nie rozumiem stania dwie godziny przed koncertem pod sceną. Nie krytykuję tego, ale wiem, że równie dobrze można pod tę scenę pójść pół godziny przed koncertem i znaleźć równie dobre miejsce. Ale o czym ja mówię, nie wiem jak to jest stać od 10 rano pod klubem czekając na wejście. Z chęcią natomiast skrytykuję zachowanie niektórych fanek Jamesa, które wygwizdały artystkę supportującą, tj. Agathę. Ujmująca polska wokalistka śpiewająca po angielsku. Może rzeczywiście wybór supportu nie był zbyt trafny, po prostu nie ten repertuar, nie dla tej publiczności… Ale pytam się, czy ktoś kazał tym fankom stać twardo pod sceną, skoro support im się nie podobał? Wszystkie mogłyby wyjść się przewietrzyć, ustępując miejsca osobom, które doceniłyby Agathę. A chwilkę przed wyjściem Jamesa mogłyby tłumnie powrócić pod scenę i piszczeć z zachwytu, zamiast podczas koncertu Agathy drzeć się do niej wy-pier-da-laj! oraz Ja pier…, nie po to płaciłam osiem dych, żeby takiego badziewia słuchać!. Ludzie, trochę szacunku i tolerancji! Mam nadzieję, że kiedyś te dziewczyny dorosną do tego, że nie trzeba emanować wieśniactwem na prawo i lewo. A jeśli nie, to zapraszam na dożynki. Tam będą mogły kląć i drzeć japę pod sceną ile wlezie. Nie mówię o ogóle fanek, mówię o tych kilku konkretnych. Zdenerwowały mnie.

Zanim przybył James, na parkiecie zrobiło się na tyle gorąco, że współczułam wszystkim młodszym dziewczynkom (ok. 10-12 lat), które przyszły na koncert z rodzicami. Stała taka jedna obok mnie, i słowo daję, gdybym miała przy sobie butelkę wody, z chęcią bym jej odstąpiła napój, taką miała smutną i zmęczoną buzię. Na szczęście ochroniarze się zorientowali, że jest dość duszno, bo zaraz zaczęły krążyć wśród publiczności kubki z wodą. Jeden z nich dotarł także i do nas. Dawno nie widziałam takiej radości u dziecka, jak u tej dziewczynki stojącej obok mnie. Uśmiech od ucha do ucha, a daję słowo, że mała wypiła nie więcej niż dwa łyki wody!
Źródło: www.muzyka.interia.pl

Wreszcie wybiła magiczna godzina 21:00, z głośników poleciał utwór Jamesa, tłum zaczął piszczeć, a ja pożałowałam, że nie wzięłam ze sobą stoperów do uszu. James wyszedł na scenę i się zaczęło: wrzask, pot, łzy, śpiew, emocje, emocje, emocje! Każda kolejna piosenka wywoływała dziki szał i wrzaski: O Bożeeeeeee! To toooo!, To ta piosenka!!!, i oczywiście I love you James!!!, każde wypowiedziane przez wokalistę DZIEKUJE! wywoływało szał do kwadratu. Sporo fanek zgadało się wcześniej na stronie fb wydarzenia, że zrobią różne akcje koncertowe. Akcje, czyli: wycięte z czerwonego papieru serca wznoszone w górę podczas konkretnego utworu, kartki z napisem You’re My Recovery unoszone podczas utworu Recovery, układanie dłoni w kształt serca. Najlepszym pomysłem według mnie była biało-czerwona flaga z napisem We love you!, rzucona na scenę. James wziął ją i zarzucił sobie na szyi, to mnie ujęło, naprawdę. Wszystko to jest miłe i fajne, tylko zastanawiam się, czy 26-letni wytatuowany facet prawdziwie się cieszy i jest dumny z papierowych serduszek. Może jest… Na pewno ceni swoich fanów. Super, że babeczki potrafią się tak skrzyknąć. Na dodatek jestem pewna, że zdecydowana większość znała teksty wszystkich piosenek i śpiewała razem z Jamesem. Niektóre dziewczyny płakały. To mówi samo za siebie – James potrafi wzbudzić emocje.

James Arthur wyrobił się, bardzo schudł i widać, że nad jego wizerunkiem pracuje szereg specjalistów. Nabrał charyzmy scenicznej. Oglądałam wcześniej jego występy w X Factor i zauważyłam, że ma kilka nawyków, które na scenie nie wyglądają zbyt dobrze, jak np. szarpanie dekoltu swojej koszulki. Robił to dość często, a w Warszawie wykonał taki gest tylko dwa razy, i to z premedytacją, chcąc zaśmiać się z samego siebie i pokazać, że ma do siebie dystans. Szarpnął się więc za ten t-shirt odsłaniając kawałek klatki piersiowej, z czego zaraz zaczął się śmiać, i czym wywołał oczywiście wzmożony pisk na sali.

Uważam, że jest niezwykle uzdolniony i na żywo brzmi bardzo dobrze, niektóre kawałki podobały mi się bardziej niż wersje z albumu. James śpiewał i grał na gitarze zarzucając swoją przydługą grzywką, nawiązał też kontakt z publicznością, wskazując palcem na konkretne osoby, machając do nich, uśmiechając się. Aż trudno uwierzyć, że ten wokalista cierpi na stany lękowe, o czym otwarcie mówi w wywiadach.

Kilka razy się wzruszyłam. Przy utworach New Tattoo i Certain Things. Są piękne i oczy mi się zaszkliły, ale daleko mi było do potoku łez niektórych fanek. Rozumiem jednak ich łzy doskonale! James zaśpiewał wszystkie utwory ze swojej debiutanckiej płyty, nie będę ich wymieniać, ale polecam w szczególności dwie piosenki z początku tego akapitu:


Cały album jest według mnie dobry. Jak na poprock, to naprawdę daje radę i lubię go słuchać. Ale jeśli mam być szczera, uważam, że ta płyta nie jest do końca jego. Zresztą to nawet nie kwestia szczerości, to po prostu fakt. James Arthur mówił o tym w wywiadach, i nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na kolejny album, który będzie stuprocentowo jego, pozbawiony – nazwijmy to ogólnie – wpływami z zewnątrz. Będzie lepszy, czyli będzie świetny. Chętnie pójdę na jego następny koncert w Polsce. Powiedział, że przyjedzie i chciałby zagrać w jakimś większym miejscu. Liczę zatem na Wrocław, być może Stadion albo Hala Stulecia? A właśnie, James powiedział, że to ostatni koncert na tej trasie koncertowej. To jego pierwsza tak duża trasa, więc wielki szacunek za to, że nawet na ostatnim występie dał z siebie wszystko, choć chwilami rzeczywiście wyglądał na zmęczonego. Niestety, nie wyszedł spotkać się z fankami, chyba że coś przeoczyłam.


Brawka dla tych, którzy dotrwali do tego momentu recenzji! Teraz następuje bonus, punkt kulminacyjny, zwał jak zwał (lub nawet zawał – myślę, że w tamtej chwili niektóre fanki dostały zawału, serio). W każdym razie, są na koncertach momenty, które zaskakują. Nikt się ich nie spodziewa, są mega spontaniczne, nie wiadomo, co się wydarzy w kolejnej sekundzie i czy wszyscy wyjdą z tego cali i zdrowi. Uwielbiam to w koncertach.

Uwaga: po bisach (oczywiście utwór Impossible zaśpiewany wspólnie z publicznością) James Arthur ściągnął koszulę i rzucił ją w publikę. Koszula wylądowała w rękach jednej z dziewczyn, stojącej całkiem blisko mnie. Ktoś ma wątpliwości, co było dalej? Czy dziewczyna uśmiechnięta wyszła spokojnie ze zdobyczą i wróciła do domu? No way! Tłum fanek rzucił się na nią (i na dziewczynę, i na koszulę), piszcząc, szarpiąc się, szczypiąc i co tam jeszcze. Stałyśmy z K. zaraz obok tej przepychanki. Nawiązałyśmy porozumiewawcze spojrzenia, któraś z nas krzyknęła Dawaj!, i rzuciłyśmy się na zbitek rozszalałych z żądzy posiadania koszuli fanek. Kurde, dawno się tak dobrze nie bawiłam! Tylko że ja i K., w przeciwieństwie do reszty dziewczyn na ringu, śmiałyśmy się z zaistniałej sytuacji i dołączyłyśmy do walki dla jaj. Śmiałyśmy się na głos, ale kiedy udało mi się złapać rękaw koszuli, poczułam zew krwi i prawdziwą wolę walki. Tym bardziej, że miałam realne szanse na zdobycz, jestem dość silna i nie miałam zamiaru puścić raz złapanego rękawa! Rozejrzałam się wokół i pomyślałam, że niedługo będę gwiazdą Youtuba – kilka osób nagrywało filmiki i robiło zdjęcia. Któraś z fanek zawołała: Czy ktoś ma nożyczki? Potniemy koszulę i każda dostanie kawałek! Myślę sobie: Tak, z pewnością wszyscy zabierają ze sobą nożyczki na koncerty, yes baby. Nożyczki wcale nie były potrzebne, bo koszula i tak się porwała, niestety nie na tyle kawałków, aby wszyscy byli zadowoleni. W końcu przyszedł jakiś chłopak z kluczem, i tym kluczem pociął trzymany przeze mnie wciąż rękaw, i oto jest! Fragment jeansowej koszuli Jamesa Arthura, patrzcie i podziwiajcie:



Najzabawniejsze było to, że ochroniarze tylko stali i zastanawiali się, czy rozdzielić tę szamotaninę, czy lepiej się w to nie mieszać. Na pewno na ich twarzach dostrzegłam zaskoczenie i niedowierzanie. Ciekawe, jak zareagowałby James, gdyby zobaczył, co się dzieje.

Myślę, że James Arthur może wyczynić jeszcze coś dobrego, lepszego. Ma warunki wokalne, dobry zespół (piękne, utalentowane Murzynki w chórkach!), i bardzo oddane fanki. Piąteczka dla nich za wytrwałość, cierpliwość w staniu w kolejce, znajomość tekstów i przygotowane akcje koncertowe. Piąteczka dla Jamesa!