czwartek, 30 sierpnia 2012

Koncert: Regałowisko Bielawa Reggae Festiwal 2012


Czy może być lepsze zwieńczenie lata, niż opalanie się nad wodą w otoczeniu Gór Sowich, słysząc dobiegającą z oddali muzykę reggae? Tak właśnie wyglądały 24 i 25 sierpnia w Bielawie - dwa najpiękniejsze dni tegorocznych wakacji. W dzień błogie lenistwo, wieczorem nie mające końca skakanie i kołysanie się pod sceną w rytm jamajskiej muzyki. To właśnie Regałowisko Bielawa Reggae Festiwal 2012.

Teren OWW Sudety jest stworzony do organizacji imprez. Wiele przestrzeni, pole namiotowe, dla wybrednych hotel i gościniec, duży parking, miejsce na zorganizowanie budek z jedzeniem i piwem i sklepów z muzycznymi koszulkami, biżuterią itp.  A wokół mnóstwo zieleni, góry i plaża i… muzyka.


Dzień pierwszy – 24.08.2012



Najlepszy hotel na świecie :)
Bielawa, wbrew nieprzyjaznej prognozie pogody, przywitała fanów muzyki reggae słońcem. Już we wczesnych godzinach popołudniowych pole namiotowe na terenie Ośrodka Wczasowo Wypoczynkowego Sudety zaczęło się zapełniać, a na parking wjeżdżało coraz więcej samochodów. Przy autach pojawiły się grille i bębny, wszyscy zaczęli nastrajać się na wieczorny zastrzyk reggae’owej energii. Samochód przy samochodzie, a z każdego z nich dochodziły głosy różnych wykonawców: Damiana Marleya, grupy Jamal, Grubsona, a nawet Kazika Staszewskiego. Ciężko było zdecydować, w którą stronę nadstawić uszu. Płyty płytami, ale nie po to przyjechaliśmy na Regałowisko, aby siedzieć w aucie. Zbliżała się 18, godzina otwarcia Festiwalu. Scena powinna być już gotowa!

Pierwsi fani gromadzili się pod sceną czekając na występ zespołu Tabu. Jednak podczas ich koncertu większość osób siedziała na trawie z dala od sceny lub w ogródkach piwnych. Nie wiem, czy Tabu na rozpoczęcie Festiwalu było dobrym wyborem, zabrakło tego powera, który od samego początku rozruszałby publiczność. Kilka utworów wpada w ucho, saksofon i trąbka dobrze brzmią, jednak w całości nie ma nic oryginalnego.

Inaczej było z koncertem Bethel, z wiecznie uśmiechniętym Grzegorzem Wlaźlakiem na czele. Bethel ma chyba tyle samo fanów, co i przeciwników. Zespół pojawia się na większości festiwali reggae w Polsce, zarażając optymizmem i radością. Dali dobry koncert, jak zawsze zachęcali publiczność do wspólnej zabawy i śpiewania. „Kiedy ja mówię więcej, wy mówicie ognia! Więcej ognia!” to już chyba standard na ich koncertach, który zawsze się sprawdza. Od pewnego czasu zapraszają na scenę Martynę Baranowską, wokalistkę zespołu Rayne. Tym razem wspólnie z Grześkiem zaśpiewała cover Sistars „Na dwa”. Bethel zagrali też nowy utwór z drugiej płyty, nad którą właśnie pracują.

Po występie Bethel chyba już wszyscy poczuli klimat Regałowiska. Zapadł zmrok, czekaliśmy, aż na scenę wyjdzie Dean Fraser, mistrz saksofonu grający u boku Tarrusa Rileya i Black Soil Band. Po każdym koncercie mieliśmy trochę czasu na ochłonięcie przed następnym występem. A kto nadal miał siły na nieprzerwane tańce, zmierzał do namiotu, pod którym toczyła się całonocna dancehallowa impreza. Chodzi o scenę sound systemową, gdzie pierwszego wieczoru zagrali DNS Selecta, Revolda Sound, Dancehall Masak-Rah, Tallib & Sztoss, Joe Fever i Ricky Trooper. Co tam się działo! Namiot wręcz pulsował energią i muzyką, regałowcy mieli siłę tańczyć aż do wczesnych godzin porannych.

Tymczasem na scenie pojawił się uwodzący dźwiękiem saksofonu Dean Fraser z Black Soil Band, aby po kilkunastu minutach zaprosić na scenę Tarrusa Rileya. Nie ukrywam, że był to koncert, na który czekałam od kilku miesięcy. Wokalista zagrał w maju tego roku rewelacyjny koncert we wrocławskim klubie Alibi. Ci, którzy mieli okazję go wtedy usłyszeć, z pewnością ucieszyli się na wieść, że Tarrus zaśpiewa w Bielawie. Koncert we Wrocławiu miał charakter raczej kameralny ze względu na miejsce, natomiast tutaj, gdzie bawiło się ponad 6 tysięcy osób, szykowałam się na spektakularne wydarzenie. Nie zawiodłam się ani trochę. Tarrus jest świetny zarówno w klimacie klubowym, jak i festiwalowym. Zaczął spokojnym „Shaka Zulu Pickney”. Nie obyło się bez najbardziej znanego utworu „Superman”, „She’s royal”, napędzającego do skakania „Good girl gone bad”, czy zaśpiewanego acapella „Sorry is a sorry word”. Co chwilę wykrzykiwał „Poland! How you feelin’?!”, „Regałowiskooo!”, wszystko przyozdabiając szerokim uśmiechem. Tak samo jak na wrocławskim koncercie, usłyszeliśmy pojedynek Tarrusa Rileya z Deanem Fraserem grającym na saksofonie. Saksofonista pokazał, że jest niezastąpiony w swoim fachu, potrafił zagrać każdą melodię zanuconą przez Tarrusa. Publiczność nie zawiodła, znaliśmy teksty i chętnie śpiewaliśmy. Brawa należą się też dla chórku zespołu Black Soil Band, który także miał na scenie swoje pięć minut. Piękny, przejmujący występ, a chwila, kiedy pod koniec wszyscy położyli swoje ręce na sercu – po prostu wzruszająca. Mam cichą nadzieję, że Taurus Riley zawita znów do Polski.

Zadumę i  refleksje wywołane koncertem Tarrusa Rileya przerwał król dancehallu – Beenie Man, który pojawił się na scenie z The Zagga Zow Band. Stojąc z dala od sceny, zrobiłam wielkie oczy – scena rozbłysła wszystkimi kolorami tęczy tworząc niesamowite wizualizacje, trwało to do samego końca koncertu zapewniając niezwykłe show. Beenie Man cały w bieli rozruszał już nieco zmęczoną publiczność, i znów nastąpiła eksplozja energii i niekontrolowanych ruchów. Trochę gorzej było ze znajomością tekstów, ale Beenie Man wyśpiewuje tyle słów na minutę, że często nie sposób za nim nadążyć. W każdym razie publika, która wiernie stała pod sceną od sześciu godzin, otrzymała olbrzymią dawkę energii. Jestem pewna, że jeżeli komuś przypadkiem zachciało się już spać, po kilku minutach słuchania Beenie Mana porzucił ten pomysł. Męska część publiczności wyglądała na szczególnie pobudzoną i ucieszoną, kiedy na scenę weszła polska królowa dancehallu Ula Afro, w skąpym ubraniu pokazująca, czym jest dancehall. Bawiliśmy się przy „I’m okay” i innych utworach, ale dopiero końcówka koncertu była prawdziwym apogeum dancehallu. Kiedy Beenie Man zaczął śpiewać hit „Gimme gimme gimme”, nikt nie potrafił ustać spokojnie.

Na zakończenie piątkowego regałowania na scenie głównej mieliśmy okazję posłuchać dubu z interesującym damskim wokalem na czele. Wokalistka grupy Zebra, Natalia Norko między kolejnymi utworami wspominała swój pierwszy pobyt na Regałowisku, mówiła o inspiracjach i dziękowała publiczności za obecność. W rzeczywistości sporo osób uciekło spod sceny, kiedy zaczął wiać silny wiatr i padać deszcz. Pierwszy dzień festiwalu dobiegł końca.

Dzień drugi – 25.08.2012.
Odpoczynek i zbieranie sił przed drugim dniem koncertów!

Sobota, 25 sierpnia przywitała nas słońcem. Humory trochę się pogorszyły, kiedy ujrzeliśmy kolejkę do pryszniców. I tutaj kilka uwag o organizacji. Aby wziąć prysznic, trzeba było czekać dwie godziny w kolejce. Stanie w niej umilała muzyka Indios Bravos. Woda lodowata, ciśnienie wody – słabe, stan czystości kabin pozostawiał wiele do życzenia. Sądzę, że niektórzy w ogóle zrezygnowali z „przyjemności” wzięcia prysznica i wybrali kąpiel nad Zbiornikiem Wodnym Sudety. Zaskoczyło mnie, że były problemy wejścia na teren pola namiotowego dla osób, które spały w samochodach na parkingu. Na polu namiotowym znajdował się sklepik, w którym można było kupić kanapki i zaparzyć herbatę. Szkoda, że dla osób spoza pola nie było takiej możliwości – wejścia pilnowali ochroniarze. Jedzenie niezbyt urozmaicone, kanapki na ciepło, zapiekanki, kiełbaski i kebab. Małe piwo – wysoka cena i wątpliwa jakość. Mało, bardzo mało śmietników, wszędzie leżały plastikowe kubki po piwie i inne rozmaitości. Na szczęście wszystko zostało sprawnie wysprzątane przed rozpoczęciem kolejnego dnia koncertów. Za to ludzie uśmiechnięci i pozytywnie nastawieni :)

Tallib & Sztoss
Miłym zaskoczeniem okazał się występ TaLLiba i Sztossa, pierwszych sobotnich wykonawców. Chłopacy zagrali w zastępstwie grupy Dup!, która nie mogła zjawić się w Bielawie. TaLLib jest bardzo sympatyczny, szczery i utalentowany. Ciekawe teksty, melodyjność i energia, świetny początek wieczoru. Rozbujali publiczność utworami „Prosto z serca” i „Moja lady”, a końcowe „Wszyscy w prawo! Wszyscy w lewo!” i publika zgodnie biegnąca w określoną stronę – super!

Następnym młodym wykonawcą był KaCeZet z zespołem Fundamenty. Kiedy usłyszałam jego płytę kilka miesięcy temu, zastanawiałam się, dlaczego ten facet nie jest jeszcze znany w całej Polsce, a jego płyta kosztuje niecałe 20 zł. Jest świetny, a jego muzyka i teksty przemawiają do wielu osób, czego potwierdzeniem było wspólne śpiewanie piosenek pod sceną. Akustyczna gitara, reggae i hip-hopowe wstawki pięknie się ze sobą łączą. Przy tym KaCeZet ma poczucie humoru, a jego wokalu słuchało się z uśmiechem na twarzy, szczególnie gdy zaśpiewał:  „Śpiewam na ulicach miasta Bielawa!”, wzbudzając brawa i piski. Sporo było śmiechu i aprobaty dziewczyn przy słowach „Takie są dziewuchy… One nie chcą ciepłej kluchy”. KaCeZet zaśpiewał chyba wszystkie utwory ze swojej płyty, a na bis piosenkę „Czego ona chce”, którą nagrał wspólnie z Dreadsquadem.

Przyszedł czas na jamajskiego wykonawcę. Raging Fyah rozbujali publiczność klasycznym, spokojnym reggae. Nawet wokalista swoim zachowaniem scenicznym przypominał mi Boba Marleya – przymknięte oczy i dłoń spoczywająca na głowie lub wyciągnięta do przodu – czy to nie brzmi znajomo? Nie sądzę, aby celowo upodabniali się do Marleya, ale na pewno czerpią od niego inspirację. Chyba jako jedyni z zagranicznych wykonawców próbowali mówić po polsku „Jak się bawicie, jak?” zaśpiewane z szerokim uśmiechem przez wokalistę sprawiło, że do końca ich występu wszyscy bawili się bardzo dobrze. Mimo że ich muzyka chwilami może wydawać się monotonna, nie zabrakło pozytywnego przekazu, zostali bardzo ciepło przyjęci.

Raging Fyah pożegnali się z widownią, a pod sceną zaczęło się gromadzić jeszcze więcej ludzi, niż do tej pory. Średnia wieku wśród zmierzających pod barierki nieco się obniżyła, pojawiło się sporo licealistów w czapkach z daszkiem. Wszystko wskazywało na to, że zaraz na scenie pojawi się Jamal. Frekwencja pod sceną spowodowana była zapewne ich najnowszym hitem „DEFTO”, który bije rekordy popularności wśród nastolatków. Jamal zagrali z mocnym powerem i jeszcze mocniejszym basem. Chyba się nie pomylę sądząc, że ich koncert zebrał najwięcej fanów na całym Festiwalu, co, szczerze mówiąc, trochę mnie zaskoczyło. Osobiście wolałam w tym czasie sprawdzić, co ciekawego dzieje się na scenie soundsystemowej. Był to znakomity wybór, bo impreza i muzyka, na które tam trafiłam, na długo pozostaną w moim sercu. Mnóstwo ludzi skaczących i wymachujących koszulkami, napędzający do zabawy sound system Jugglerz. Przed nimi wystąpili także Kfiatek (Revolda) Sensithief Sound, Splendid Sound i Deadly Hunta. Cała noc oszałamiających tańców.


Headlinerem sobotnich koncertów był Barrington Levy, żyjąca legenda reggae. Właściwie już starszy pan, a energią przebijający wielu młodych ludzi, którzy po koncercie Jamala opadli z sił. Niestety było to widać na koncercie Barringtona, spora część publiczności jedynie lekko się kołysała, nie wykazała się też znajomością tekstów. A szkoda, bo Barrington Levy kładzie nacisk na kontakt z publicznością. Widząc niemrawą publikę pytał „Are you tired?”. Niektórzy się obudzili i bawili, szczególnie przy piosence „Murderer”, „Black roses” i utworze Boba Marleya „Get up, stand up”. Zdarzały się jednak przypadki, że odurzona, młodsza część publiczności zaczęła pogować lub siadać pod sceną tyłem do wykonawcy, co jest dla mnie zupełnym brakiem szacunku dla artysty. Mimo wszystko koncert skończył się bisem (do którego musieli namawiać konferansjerzy), a ja odetchnęłam z ulgą, że publiczność nie zgotowała całkowitej klapy.

Na zakończenie Regałowiska zagrał Grubson, śpiewając wspólnie z publicznością popularne ostatnio utwory „Naprawimy to”, „Na szczycie” i wiele innych. W połowie koncertu zerwała się ulewa, jednak pod sceną zostało wiele osób. Miłe było to, że ludzie wytrwali do końca koncertu, bo deszcz zacinał naprawdę mocno, w pewnym momencie grzmiało i błyskało się. Grubson nie zmartwił się pogodą i widząc zmokniętą publiczność zawołał „Dziewczyny, ściągajcie koszulki!”. Nie wiem, czy któraś z dziewczyn zdecydowała się na taki ruch, stałam dość daleko, ale sądzę, że pod sceną było goło i wesoło!. Grubson okazał się charyzmatycznym wokalistą, który swoimi tekstami potrafi podnieść na duchu. Między utworami mówił ze sceny, ze z każdego problemu jest wyjście. Kiedy pojawia się problem, najważniejsze są trzy rzeczy: wiara w siebie, nadzieja i to, że ZAWSZE jest jakieś wyjście. Mimo oberwania chmury koncert był udany i trwał długo, a widok uśmiechniętych, zmokniętych ludzi z niego wracających – bezcenny. Zawsze są jakieś pozytywy – można było bezkarnie wskoczyć w ciuchach do fontanny i taplać się w kałużach!

Godzina 4:54 nad ranem. Koniec festiwalu. Wspaniali Artyści. Cudowni Ludzie. Regałowisko, dlaczego jesteś tylko raz w roku?!


Nie jestem najlepszym fotografem, dlatego klikać należy, link do zdjęć:
Oficjalna GALERIA ZDJĘĆ z Regałowiska
Polecam też relacje Rastastacji na Youtube ;)

Relacja opublikowana na WSA.org.pl
 i Independent.pl

środa, 15 sierpnia 2012

„Freddie Mercury. Biografia legendy”, Lesley-Ann Jones, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2012.


Boję się myśleć co by było, gdyby członkowie Queen nie postawili w swoim życiu muzyki na pierwszym miejscu. Freddie Mercury prawdopodobnie sprzedawałby ekstrawaganckie ubrania na targu, Brian May zostałby znanym astronomem, Roger Taylor byłby stomatologiem, a John Deacon depresyjnym basistą w jakimś garażowym zespole, o którym świat by nie usłyszał. Boję się myśleć, co by było, gdyby Freddie nie opuścił Zanzibaru. A już największym myślowym wstrząsem jest idea, że czwórka tych wybitnych muzyków daje za wygraną, kiedy jeszcze nikt nie poznał się na ich geniuszu a drzwi wszystkich wytwórni płytowych były przed nimi zamykane. Co by było, gdyby odpuścili sobie długą i żmudną drogę do sukcesu? 

Nie, nie, odganiam od siebie te myśli. Spokojnie, wszystko poszło tak, jak trzeba. Płyta kręci się w odtwarzaczu, a ja czytam właśnie ostatnią stronę Biografii Legendy, serce bije mocniej niż zwykle, oczy zaszklone, lekki uśmiech i zaduma. Pierwsza myśl po odłożeniu książki: mam na półce skarb. Na półce skarb, w uszach The great pretender a w sercu – Freddie Mercury.

Ukłony w stronę Wydawnictwa Dolnośląskiego za wydawanie biografii  znanych osób w pięknej postaci. Wcześniej czytałam biografię Johnny’ego Casha tego samego wydawnictwa. Sięgając po kolejną pozycję, tym razem Biografię Legendy, znów się nie zawiodłam. Umocniłam się w przekonaniu, że za tymi porządnymi, twardymi oprawami w czarno-białych barwach kryją się świetnie napisane opowieści o niezwykłych ludziach. 

Autorka Lesley-Ann Jones, urodziwa dziennikarka muzyczna, znała osobiście Freddiego, świadczą o tym między innymi wspólne zdjęcia. Może dzięki temu nie obawia się wygłaszać własnych domysłów, poglądów, obserwacji. Jej uwagi są świetnym uzupełnieniem faktów, które przedstawia, co bardzo umila czytanie. Zwroty typu „Według mnie”, „Uważam, że…” sprawiają, że biografia to nie tylko zbiór suchych, wymienionych po sobie faktów, ale też bardzo przyjemna lektura. Odniosłam wrażenie, że autorka to bardzo wyluzowana babka, z którą można o wszystkim pogadać i przybić pionę, właśnie w taki sposób pisze. Czasem też, w bardzo pozytywnym sensie czułam, jakby tekst traktował o kumplu autorki, a nie o wielkiej gwieździe rocka.

Freddie i ja, Blackpool, 2012.
Queen słuchałam, odkąd tylko pamiętam. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, kiedy usłyszałam pierwszy raz ich muzykę, sikałam w pieluszki, kiedy rodzice słuchali Bohemian Rhapsody. Nie pamiętam też, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam koncert Queen na video. Ale od samego początku osoba Freddiego kojarzyła mi się z wielkością, siłą, zwycięstwem, również fizycznie wydawał mi się wysoki i mocno zbudowany, kiedy biegał po scenie emanując pewnością siebie. Nie zapomnę mojego zaskoczenia, kiedy pięć miesięcy temu odwiedziłam Muzeum Figur Woskowych Madame Tussauds w Blackpool (gdzie Queen grali koncert w 1974 r.) i stanęłam obok figury Freddiego. Pierwsza myśl: TAKI niski? Taki filigranowy?! Rzeczywiście, nie był może największej postury, ale miał w sobie coś takiego, że czuło się jego potęgę i wielkość.

W większości Biografia legendy oparta jest na wypowiedziach osób, które miały styczność z Freddiem. Mnóstwo wypowiedzi Briana Maya, Rogera Taylora, Jima Huttona (partnera Freddiego) i wielu, wielu innych. Lista osób, dzięki którym powstała książka, jest naprawdę długa. Historię wokalisty poznajemy od samego dzieciństwa spędzonego na Zanzibarze, poprzez dorastanie w szkole z dala od rodziców, ucieczkę do wielkiego świata, niestrudzone dążenie do sukcesu, wreszcie czasy kariery i smutne zakończenie. Cieszę się, że autorka nie zakończyła książki po opisaniu ostatnich dni Freddiego, ale poświęciła sporo miejsca na późniejsze losy zespołu, który przecież nadal istnieje. Historia Queen jeszcze się nie skończyła, ba, nie sądzę, żeby kiedykolwiek się skończyła! Ponad 20 lat po śmierci Freddie i jego muzyka nadal jest żywa w sercach fanów.

Kilka osób już opisywało życie i twórczość Mercury’ego. Czy w takim razie warto sięgnąć po świeżo napisaną, kolejną biografię? Według mnie tak. Lesley-Ann Jones przedstawia wiele wydarzeń w nowym świetle, niektóre z nich, dotąd uchodzące za niezaprzeczalne fakty, bez skrupułów obala. Dzięki niej poznałam na kartach książki osobę, która prywatnie była zupełnie inna, niż na scenie. Freddie: nieśmiały, ze wstydem zakrywający swoje zbyt duże i wystające zęby i spuszczający wzrok, kiedy poznaje nowe osoby? To właśnie on. Ten sam, który potrafił porwać setki tysięcy fanów na koncertach, który nabijał się z publiczności. Ten sam, a tak różny. Miło Cię poznać, Farrokh.

Obok prywatnego życia Freddiego autorka opisuje też twórczość Queen. Dowiedziałam się, które utwory skomponował wokalista, a które Brian May czy John Deacon. Trochę brakowało mi interpretacji i genezy tekstów piosenek, ale to niczyja wina. Freddie chciał, aby każdy interpretował utwory Queen po swojemu i odnosił do własnego życia. Jest za to rozdział w całości poświęcony Bohemian Rhapsody. Piosenka – arcydzieło. Jeżeli jest jakiś utwór, o którym można mówić i mówić, pisać i pisać, i którego można słuchać przez lata za każdym razem wzruszając się i zastanawiając o co chodzi w tekście, to właśnie Bohemian Rhapsody

Dopełnieniem treści są zdjęcia, jest ich sporo: Freddie z zespołem, Freddie z kochankiem, Freddie z Mary Austin, Freddie w królewskiej pelerynie, Freddie z kotem. Jest co oglądać. A gdyby po przeczytaniu książki umknęło komuś coś ważnego z życia artysty, wystarczy zajrzeć na ostatnie strony. Są na nich wymienione chronologicznie ważne wydarzenia z życia piosenkarza oraz dyskografia zespołu Queen. Dobra robota, mówiąc krótko.

Jeśli jesteś fanem Queen, wiedz jedno: musisz to, skarbie, przeczytać!

Wydawnictwo Dolnośląskie - dziękuję!

niedziela, 12 sierpnia 2012

„Dziewczyna z portretu”, David Ebershoff, Wydawnictwo Znak, 2012.


Bardzo lubię tematykę LGBT w literaturze pięknej. Zawsze znajduję w niej nowe aspekty miłości, odkrywania samego siebie. Często są to historie niebanalne, kontrowersyjne, mocne, bez owijania w bawełnę. Właśnie dlatego sięgnęłam po „Dziewczynę z portretu”.

Nie wzięłam jednak pod uwagę tego, że akcja powieści toczy się prawie sto lat temu. To, co kiedyś było tematem tabu, nowością, chorobliwym odchyleniem i czymś nie do przyjęcia, dziś jest już na porządku dziennym i nikogo nie dziwi. Jednocześnie to, co współcześnie jest rozbuchane przez społeczeństwo, kiedyś było sprawą intymną, nie wychodzącą poza cztery ściany domu. W opowieści o Einarze, który przemienił się w Lili, wszystko jest tajemnicą, o całej sprawie wie tylko kilka osób. Dziś osoba pragnąca zmienić płeć sama poszłaby opowiedzieć o tym na łamach gazet. A cały ten proces zaczął się właśnie od Einara Wegenera, pierwszej osoby, u której przeprowadzono operację zmiany płci.

Są lata 20. ubiegłego wieku, wczesna wiosna w Kopenhadze. Greta Wegener i jej mąż Einar są małżeństwem od kilku lat, oboje zajmują się malarstwem. Jednego kwietniowego dnia kobieta pozująca Grecie do portretu nie może się zjawić w mieszkaniu małżeństwa. Zastępuje ją Einar, przecież żona musi dokończyć jak najszybciej obraz. Nieco zbity z tropu małżonek zakłada sukienkę, pończochy, buty na wysokim obcasie. Spokojne dotąd wspólne życie Grety i Einara w jednej chwili, podczas malowania obrazu, bezpowrotnie się zmienia. Einar odkrywa w sobie… kobietę. Jednorazowa sytuacja i kiepski żart („Może nazwiemy cię Lili?”*) przeradza się w realną codzienność, nowe życie, w które oprócz Einara i Grety, wprowadza się także Lili. 

Nie interesuję się malarstwem na tyle, żeby wiedzieć od początku, że Einar Wegener i Greta są postaciami autentycznymi, a historia opisana przez Davida Ebershoffa wydarzyła się naprawdę. Wprawdzie autor podkreśla, że nie jest to powieść biograficzna, bo wiele sytuacji zostało przez niego zmyślonych, to jednak byłam pod wielkim wrażeniem tego, co wydarzyło się na kartach książki. Na pewno nie zostanę fanką autora. Wprawdzie perfekcyjnie oddaje ducha i krajobraz tamtych czasów, to jednak mnogość chaotycznych zdań, powtórzeń i niedopracowanych dialogów nieraz odwracały moją uwagę od książki. W związku z tym lektura trochę się dłużyła. Poza tym zauważyłam sporo dygresji i retrospekcji, przez co czasem gubiłam wątek. 

Sama osoba Einara/Lili zafascynowała mnie. Co ten człowiek musiał mieć w głowie, ile tajemnicy w sobie skrywał, żyjąc w małżeństwie z kobietą. Ile wstydu musiał pokonać, aby ujawnić światu swoje prawdziwe oblicze… I jak cudowną miał żonę, która zamiast opuścić go i brzydzić się nim po „poznaniu” Lili, wspierała go całym sercem i nadal kochała! Dla Grety Lili była inspiracją – stała się główną modelką do jej obrazów, które zaczęły się sprzedawać jak świeże bułeczki. Z kolei Lili zrezygnowała z zawodu malarza, oddając się w pełni swojej nowej osobie. Właśnie najbardziej dziwiła mnie Greta. Patrząc trzeźwym okiem, nawet na dzisiejsze czasy: czy któraś z was, dowiedziawszy się, że w waszym mężu drzemie więcej kobiety niż mężczyzny, popychałybyście go do dalszej przemiany i kupowałybyście mu nowe sukienki i biżuterię? Miłość Grety, zamiast wygasnąć, jeszcze bardziej się umocniła. Jej mąż stał się przyjaciółką, z którą można chodzić na zakupy. 

Na okładce książki „Dziewczynę z portretu” rekomendują głośny ostatnio pisarz Michał Witkowski oraz posłanka Anna Grodzka, która urodziła się jako mężczyzna. Trudno o lepszy wybór, tematyka oddająca ich życie, szczególnie Anny Grodzkiej. Dodając trzy grosze ode mnie, polecam „Dziewczynę z portretu” historykom sztuki, miłośnikom literatury, której akcja dzieje się w odległych czasach, oraz wszystkim tolerancyjnym osobom, spragnionym niebanalnej historii miłosnej.

* s. 21.

Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl: KLIK :)
 

środa, 1 sierpnia 2012

"Drugi oddech", Philippe Pozzo di Borgo, W.A.B, 2012.


Do pewnego czasu życie Philippe’a Pozzo di Borgo było nieskazitelnie szczęśliwe. Urodzony w bogatej rodzinie, inteligentny, dość przystojny pasjonat paralotniarstwa, po uszy zakochany w swojej żonie Béatrice. Jedyne, czego pragnął aby poczuć się do końca spełnionym, to gromadka dzieci.
           
Któregoś dnia nad małżeństwem Philippe’a i Béatrice zaczęła rosnąć bańka mydlana pełna nieszczęść. Strata kolejnych, nienarodzonych jeszcze dzieci, nowotwór żony. Jedynym pozytywnym aspektem w tej tragedii stała się niegasnąca miłość między małżonkami, nieustające wsparcie i… loty na paralotni, dające poczucie wolności, wyłączenia się od problemów codzienności. Co za chichot losu, kiedy twoja pasja w jednej chwili zabiera tę wolność! Upadek, huk, utrata przytomności, helikopter ratowniczy i tylko jedna myśl: „Zaopiekujcie się moją rodziną”.

Po wypadku na paralotni Philippe jest w stanie poruszać jedynie twarzą. Mimo że nie czuje reszty ciała, wciąż przeszywają go nawracające bóle fantomowe i rozpala gorączka. Kiedy wydaje się, że gorzej już być nie może, w życiu przykutego do wózka mężczyzny pojawia się Abdel, pełniący funkcję jego opiekuna. Kontrast między Philippem a Abdelem jest niewyobrażalny: pochodzący z dobrego domu, kulturalny dżentelmen kontra złodziejaszek z paryskich przedmieść, rozwiązujący problemy za pomocą pięści, który jakiś czas temu wyszedł z więzienia. Czy takiemu człowiekowi można w ogóle zaufać, i powierzyć jego opiece swoje bezwładne ciało? 

Drugi oddech to autobiografia człowieka, który w obliczu tragedii i nieciekawych prognoz na przyszłość nie poddał się. Autor wraca pamięcią do lat młodości, kiedy nic nie wskazywało na to, że szczęście może mieć swoje granice. Poznajemy go jako młodego chłopca, który rumieni się na widok swoich dorastających koleżanek. Później jest już ta jedyna, Béatrice, obecna do samego końca książki, jeśli nie w życiu ziemskim, to choćby w myślach Philippe’a. I jest Abdel, nie tylko opiekun, ale i przyjacielem. Philippe nazywa go swoim diabłem stróżem, opisuje wspólne podróże, pogawędki po haszyszu. Szczególnie spodobał mi się rozdział Na styku kultur, zawierający krótkie dialogi, ukazujące, jak bardzo ci dwaj się różnią. 

Przyjaźń i miłość dają mu siłę, jednak nie traktuję bohatera jako osoby pogodzonej z losem i szczęśliwej mimo kalectwa. Philippe często opisuje ból, który nieraz sprawia, że chce odejść z tego świata. Nie odczułam w jego słowach dawki optymizmu i humoru, które zostały ukazane w Nietykalnych, filmie powstałym na podstawie wątków tej książki. 

Na dodatek styl Philippe’a jest bardzo nierówny. Raz pisze niemal niczym natchniony poeta, cytuje Biblię, niektóre zdania celowo są oderwane od innych i umieszczane w osobnych akapitach, aby podkreślić ich znaczenie. Jednak w innych momentach ta poetyckość przechodzi w banalne, chaotyczne zdania. Są tu też listy do jednej z kobiet Philippe’a, umieszczone na końcu rozdziałów, opowiadających zupełnie o czymś innym. Nie współgra to według mnie ze sobą, ale może autor chciał pokazać, jak wielką ma słabość do kobiet i jak ważną rolę w jego życiu one odgrywają. Patrząc z drugiej strony, dzięki tej nierównej narracji poczułam, iż mam do czynienia ze zwykłym, prawdziwym człowiekiem, z historią, która wydarzyła się naprawdę i nadal trwa. Nie ma fikcji, jest realne cierpienie, zmaganie się z losem, upadki, nadzieja, wiara i przyjaźń.

Gdybym mogła coś zmienić w książce, byłaby to okładka. Chętnie zobaczyłabym na niej zdjęcie pana Philippe’a Pozzo di Borgo z Abdelem zamiast aktorów z filmu Nietykalni. Weź głęboki oddech… A potem Drugi oddech. Zapoznaj się z historią tetraplegika, aby docenić swoje zdrowie, ujrzeć siłę przyjaźni i wdzięczności za obecność drugiego człowieka.

Recenzja opublikowana na Dlalejdis.pl