czwartek, 28 marca 2013

Film: "Lemmy", reż. Greg Olliver, Wes Orshoski, USA, 2010.

źródło: www.filmweb.pl
"He is the baddest motherfucker in the world" - tak określił Lemmy’ego Kilmistera Dave Grohl. I jak tu nie zrobić filmu o człowieku, który w dodatku jest ojcem heavy metalu?

Przed obejrzeniem w Multikinie filmu „Lemmy” moja wiedza o założycielu Motörhead była zerowa. Pomijając muzykę, Lemmy’ego kojarzyłam jedynie z kowbojskim kapeluszem, podobnymi butami, charakterystycznym zarostem.

Film „Lemmy” światową premierę miał w 2010 r., do nas dotarł dopiero teraz. Ważne, że w ogóle trafił do polskich kin. Może ktoś z was się zastanawia, co jest fajnego w oglądaniu filmu dokumentalnego na dużym ekranie. Po pierwsze: jakość dźwięku. Po drugie: według mnie jest różnica między oglądaniem koncertu w kinie i na laptopie. Widzisz tę ogromną scenę, tłum ludzi, natychmiast udziela ci się klimat koncertu i czujesz, jakbyś był wśród publiczności (chodzi o filmy muzyczne). Ponadto, oglądając muzyczny film dokumentalny, wiesz, że na sali obok ciebie siedzą tak samo zafascynowane muzyką osoby, które nie przyszły obejrzeć filmu przypadkiem.

W „Lemmym” sporo jest urywków koncertów, szczególnie z Metallicą. Oprócz występów na dużej scenie są też pokazane próby, podczas których Lemmy i James Hetfield żartują między sobą, a wokalista Metalliki wygłupia się naśladując charakterystyczny śpiew lidera Motörhead. Jednak utwory na żywo i ujęcia z trasy (np. z autokaru) to nie wszystko, co przedstawia film w reżyserii Grega Ollivera i Wesa Orshoski. O muzyce Motörhead wypowiadają się znani muzycy, będący fanami Lemmy’ego. Oprócz członków Metalliki są to m.in. Slash, Ozzy Osbourne, Alice Cooper. Wszyscy wypowiadają się o Kilmisterze niczym o guru, ale nie wyczułam w tych słowach fałszu, tylko prawdziwe uwielbienie dla swojego idola.

Lemmy’ego poznajemy jako „człowieka z żelaza” – sam Ozzy twierdzi, że to niesamowite, iż Lemmy, po wieloletnim ćpaniu i piciu jeszcze żyje! Dowiadujemy się, że jest uzależniony od gry w jednorękiego bandytę, oraz że ma swoją ulubioną knajpę. Muzyk bardzo ciepło wypowiada się o swoim synu i o tym, dlaczego nigdy się nie ożenił. Kamerowany jest w codziennych sytuacjach: Lemmy z ręcznikiem na głowie, Lemmy pozujący do zdjęć z fanami, Lemmy w swoim domu, który przypomina świątynię wszelkiego rodzaju kolekcjonerstwa. Czego on tam nie ma? Noże, obrazy, złote płyty oraz wszechobecne swastyki.

Lemmy Kilmister przed kamerą jest bardzo naturalny, aczkolwiek czasem wygląda na zirytowanego ciągłym śledzeniem go. Często wynikają z tego zabawne sytuacje, przy jednej scenie ze śpiewającą rybą w roli głównej nie mogłam się uspokoić. Trochę irytowało mnie zachowanie i wypowiedzi Jamesa Hetfielda, odniosłam wrażenie, że jest trochę zestresowany. W oglądaniu filmu nieco przeszkadzały polskie napisy, które raz pojawiały się na górze ekranu, raz na dole (inaczej zasłoniłyby nazwiska wypowiadających się w filmie osób). Nawet jeśli dobrze zna się angielski, tłumaczenie jest przydatne, bo Lemmy mówi dość niewyraźnie. Musiałam co chwilę przeskakiwać wzrokiem z dołu ekranu na górę, ale nie był to jakiś kolosalny defekt. Plusem są fragmenty archiwalnych filmów z młodości muzyka, rodzinne fotografie. Film zaintrygował mnie na tyle, że mam teraz ochotę przeczytać autobiografię Lemmy'ego. Fani nie powinni mieć wątpliwości, czy zobaczyć ten dokument. 

Obejrzenie filmu „Lemmy” będzie doskonałym wstępem przed koncertem Motörhead w Polsce, który już 31 maja na warszawskich Ursynaliach!

Koncert: Wiosna Reggae w Łykendzie, 21.03.2013, Wrocław, Klub Muzyczny Łykend


„Przywitanie wiosny” na Wyspie Słodowej zmieniło nazwę na „Pożegnanie zimy”. „Wiosna Reggae” w klubie Łykend również miała więcej wspólnego z zimą, niż wiosną. Zazwyczaj nie zwalam znikomej frekwencji na pogodę (a raczej niepogodę), bo sądzę, że kto chce dotrzeć na koncert, ten dotrze, choćby się waliło i paliło. Jednak tym razem również ja dałam za wygraną, i uczestniczyłam tylko w pierwszym dniu Wiosny Reggae.

Koncerty miały się rozpocząć o 20, więc przychodząc do klubu o 20.15 byłam pewna, że zabraknie dla mnie miejsca przy stoliku. Nic z tych rzeczy, zastanawiałam się przez chwilę, czy pomyliłam datę i godzinę, bo klub świecił pustkami. Lekko zmarznięta (wiosno, gdzie jesteś?!) sączyłam piwo, zastanawiając się, czy większą klapą były koncerty na Słodowej zasypanej śniegiem, czy wiosna reggae w klubie, do którego nikt nie przyjdzie.

Humor się poprawił, kiedy zaczęli grać chłopaki z wrocławskiego Salut! Sound System. Młodzi i zdolni, coraz częściej występujący na imprezach reggae w mieście. Teksty mają niezbyt wyszukane („Wiem że ostatnio było tak wspaniale, więc zróbmy to jeszcze raz”), ale ich radość i energia, nawet przy pustym parkiecie, ociepliła klimat. Do rozkręcenia imprezy w sam raz!

Ciekawił mnie projekt Mixtura, łączący hip hop i dancehall z mocną dawką elektroniki. Przy mikrofonie Grizzlee, znany m.in. z EastWest Rockers. Już na początku zapowiedział, że jeśli ktoś spodziewa się reggae, to go nie dostanie. Nie wiem jak inni, ale ja w kilku utworach słyszałam jednak reggae. Brzmią bardzo nowocześnie, jednak nadmiar elektroniki po pewnym czasie zaczął drażnić uszy. Na szczęście przybyło trochę ludzi, robiło się coraz sympatyczniej. Bardzo wierzyłam w ludzi, aby trochę się rozruszali, bo przecież za chwilę miał grać Habakuk.


Do tego zespołu mam szczególny sentyment, od kiedy w 2004 roku usłyszałam „Rozczochrany łeb”. Chyba właśnie tamtego lata zaczęłam słuchać reggae :) Istnieją już ponad 20 lat, więc mają niezły staż na polskiej scenie reggae, są rozpoznawalni, chociaż w natłoku nowych zespołów od pewnego czasu pozostają w cieniu młodszych kolegów po fachu. A jednak, mimo zaledwie garstki osób pod sceną, wokalista Broda „przyniósł dobre wieści” i rozbujał publiczność. Fani kilkakrotnie domagali się utworu „Dread” z wydanej w 2011 roku płyty „Sztuka ulotna”. Szkoda, że się nie doczekaliśmy, to jeden z najlepszych według mnie kawałków z płyty. Koncert był równomierny, bez jakichś specjalnych szaleństw, chociaż w pewnym momencie utworzył się wężyk pod sceną, co wyglądało dość zabawnie, patrząc na niewielką ilość osób. Na bis muzycy zafundowali prawdziwą bombę energetyczną. Hity „Rozczochrany łeb” i „Rasta trans” przywitały wiosnę w Łykendzie. Teraz wiosna powinna przywitać Wrocław!

wtorek, 19 marca 2013

Ja też mam dość zimy!

 Naprawdę byłam cierpliwa. Nie dawałam się zimie, nawet przez chwilę mi się podobała, kiedy pojechałam do Szklarskiej. Ale zima we Wrocławiu? Nic specjalnego. Zima pod Wrocławiem jest jeszcze gorsza. Codzienne bieganie na przystanek, marznięcie na nim, potem gotowanie się w autobusie ogrzewanym do 30 stopni, przebieżka z autobusu na przystanek tramwajowy, zmarznięcie, i biegusiem z tramwaju na uczelnię, zanim dostanę szoku termicznego od wahań temperatury.

Wiosno przyjdź!

Wiecie co, marudzimy, że u nas taka angielska pogoda. Również marudziłam, dopóki na własnej skórze się nie przekonałam, że w Anglii wiosna już jest, a przynajmniej była w tym samym czasie w zeszłym roku. To raczej Anglicy powinni mówić w razie deszczu i śniegu, że u nich jest polska pogoda, a nie angielska u nas. Wątpliwości? 

Bardzo proszę, z tęsknoty za słońcem (i za Anglią, a jakże!) zaczęłam przed chwilą przeglądać zdjęcia z Blackpool z marca zeszłego roku. Z MARCA! Gwoli ścisłości - tak, tak, marzec to miesiąc, który mamy obecnie, i podczas którego wciąż chowamy się pod czapkami i szalikami. Proszę bardzo, spójrzcie, czym jest PRAWDZIWA, MARCOWA, ANGIELSKA POGODA! Zatem proszę nie psioczyć więcej i nie marudzić idąc chodnikami polskich miast, że "Rany, czy ja w Anglii jestem, że taki wiatr/deszcz/śnieg?". 
Chciałabym tam teraz być!

Liverpool. Na lotnisku czułam ducha Johna Lennona!

Blackpool. 25 stopni na plusie i Budweiser w plenerze :) 
Morze Irlandzkie, a słońce raziło że aż miło :) Taaaki przypływ!
A tu już taaaki odpływ! i nadal słońce w marcu!

W Stratford-upon-Avon rozkwitły drzewka :)

Czyżby nadal lato w marcu? :D
Muzeum Figur Woskowych Madame Tassauds
błyszczy czerwienią

Cześć Benny Hill! Salut!

Tom Jones i jego Sex Bomb

Hanko Ono

Błękit jak błękitne niebo!

Cześć Freddie, you are the champion!

Jamiroquai tańczyć potrafi i bluzę ma fajną

Za kulisami Wembley '86 ;)

Bibliotekara ma szczęście! W Oxfordzie trafiłam na festiwal literatury.
Pięknie wydane książki, 3 w  cenie dwóch. Nie kupiłam, teraz żałuję. 

Zwrot "angielska pogoda" w marcu 2012 nabrał dla mnie zupełnie nowego znaczenia. Teraz marzę o angielskiej pogodzie!

poniedziałek, 18 marca 2013

Koncert: Raz, Dwa, Trzy & Spitfire, 13.03.2013, Wrocław, Alibi.

www.zespolrazdwatrzy.pl

Raz dwa trzy to klasa sama w sobie. Od lat popularni, chociaż muzyka, którą grają, nie jest trendy. Nazwisko wokalisty również nie jest trendy. Adam Nowak? Trudno o bardziej pospolite inicjały. Na dodatek Adam Nowak wygląda jak… Typowy Adam Nowak, czyli niewyróżniający się z tłumu facet.

A jednak, zespołowi udało się zrobić na początku tego roku trochę zamieszania. Raz, Dwa, Trzy właśnie są w trasie koncertowej, tym razem nie sami. Towarzyszy im zespół Spitfire, nadający starym utworom nowe brzmienie.

Wrocławski koncert miał się odbyć w klubie Eter, jednak z powodu remontu został przeniesiony do Alibi. Mnie to wielkiej różnicy nie zrobiło, nie byłam jeszcze w Eterze, więc nie mam porównania. Z tego co wiem, miejsca siedzące były droższe od stojących, a loże w Alibi są rozstawione po bokach parkietu, lub na samym tyle. Przykro było patrzeć na kobiety w średnim wieku wychylające się z foteli, aby mogły cokolwiek zobaczyć. A i tak na pierwszym planie widziały osoby stojące pod sceną, może gdzieś między nimi sylwetki muzyków. Bo trzeba przyznać, że publiczność Raz, Dwa, Trzy wiekowo raczej nie ma granic – sporo było dwudziestolatków, jak i właśnie pięćdziesięciolatków. Patrząc na tę publiczność, naszła mnie myśl, że w Alibi dawno nie było tak spokojnie. Przyzwyczaiłam się do widoku osób tańczących pod sceną, a tu większość stała z założonymi rękami, jakby się zastanawiając, czy tupanie nogą w takt muzyki jest ok, czy to może już przesada. Od początku koncertu wyczuwałam lekkie spięcie, tym bardziej, że wokalista nie nawiązał kontaktu z publicznością. Nie wiem, z czego to wynikało. Z poprzedniego koncertu kilka lat temu zapamiętałam Adama Nowaka rozgadanego, bawiącego publiczność dowcipami, nie szczędzącego czasu na ciekawe opowiastki między utworami. Na wtorkowym koncercie trochę mi tego brakowało. Zaskoczeniem było dla mnie też zaproszenie na scenę kobiety, która wcześniej poprosiła zespół o wsparcie.  Stanęła przy mikrofonie i zaczęła opowiadać o swoim chorym dziecku, o turnusach rehabilitacyjnych, operacjach. Między czasie na parkiecie pojawili się wolontariusze ze skarbonkami, lider Raz, Dwa, Trzy poprosił publiczność o wpłaty pieniężne. Spontanicznie występ zespołu przemienił się w koncert charytatywny. Nie wiem, czy tego oczekiwała publiczność.

Kilka słów o muzyce. Byłam bardzo zaciekawiona nowymi aranżacjami utworów. Czytałam, że Spitfire & Raz, Dwa, Trzy zafundują całkiem odmienne brzmienie piosenek, nowoczesne, klubowe. Od razu na myśl przyszła mi współpraca Kory z 5th Elementem sprzed kilku lat, która zaowocowała iście dyskotekowymi wersjami takich hitów jak „Szare miraże”. Jeśli ktoś się spodziewał podobnych brzmień w wykonaniu Raz, Dwa, Trzy, to się zawiódł. Nie zauważyłam większych zmian w aranżacjach. Gdzieś dodano trąbkę, gdzieś zrezygnowano z bębnów, gdzieś przyspieszono rytm lub wydłużono czas trwania utworu, ale to wciąż jest stare, rozpoznawalne, i przede wszystkim dobre Raz Dwa Trzy! I całe szczęście. Zmiany subtelne, ale zauważalne. Reakcje publiczności umiarkowane, wiadomo, że najbardziej entuzjastyczne brawa otrzymał utwór „Trudno nie wierzyć w nic”, „Nikt nikogo (i tak warto żyć)” i kilka innych. Muzycy ze Spitfire mieli zaczynać koncert, ale zmieniono plany i wpletli kilka własnych utworów gdzieś w połowie koncertu. W tym czasie parkiet lekko się przerzedził, jednak muzycy stwierdzili, że i tak „jest dobrze, bo są brawa”. Grunt to dystans do siebie ;) Pod koniec, kiedy Adam Nowak powrócił na scenę, tych braw było coraz więcej. Na tyle dużo, że zespół nie dał się długo prosić o bis.

Kameralnie, spokojnie, teksty i melodie ucztą dla duszy – to właśnie Raz, Dwa, Trzy. Spitfire nadał nowy smaczek, wokalista był małomówny, jednak ciągle lekko uśmiechnięty, z uniesionymi brwiami. Muzycznie nie mogło być inaczej, niż bardzo dobrze. 

czwartek, 14 marca 2013

Film: „Raj: Wiara”, reż. Urlich Seidl, Austria/Niemcy/Francja 2012.

www.filmweb.pl

Dawno nie wychodziłam z kina z tak mieszanymi uczuciami, jakie dopadły mnie po obejrzeniu nowego filmu austriackiego reżysera Ulricha Seidla „Raj: Wiara”. Jest to druga część trylogii „Raj”. Pierwszy mój komentarz do filmu może brzmieć: Chryste Panie!

W rzeczy samej, w filmie Jezus Chrystus jest na pierwszym planie. A to za sprawą głównej bohaterki – Anny Marii (Maria Hofstätter), którą już w pierwszych minutach filmu poznajemy jako ultrakatoliczkę. Kobieta oddaje się rytuałom, poprzez które chce pokutować za grzechy ludzkie, szczególnie Austriaków. Naga do pasa biczuje się po plecach, chodzi na kolanach po domu z przymocowanym do ciała pasem kolczastym, odliczając czas na zegarku, aby czasem jej męczeństwo nie trwało zbyt krótko. Podczas urlopu pakuje do torby figurkę Matki Boskiej i odwiedza kolejne domy, chcąc nawrócić społeczeństwo. „Matka Boska chce się schronić w waszym domu, pozwólcie jej wejść” – mówi do mieszkańców. Na kredensie ustawia jedną figurkę więcej, aby chroniła również kotkę, którą się opiekuje. Przed snem całuje obrazek Jezusa, prawiąc mu komplementy. Po kilkunastu minutach ukazujących życie codzienne Anny, przychodzi na myśl pytanie: co ta kobieta jest w stanie jeszcze wymyślić? Odpowiedź przychodzi wraz z rozwojem akcji, nie będę pisać o wszystkim, ale patrząc na bohaterkę, budzi się w człowieku politowanie. Kobieta jest naga – dosłownie i w przenośni. Nago klęczy przed krzyżem, naga jest dla odbiorcy jej psychika – całkowite oddanie Jezusowi, wystarczy spojrzeć na czułość, z jaką gładzi dłońmi krzyż.

Któregoś dnia wracając z obchodu z figurką Matki Bożej, zastaje w domu swojego męża, który zjawił się po dwóch latach nieobecności. Muzułmanin Nabil (Nabil Saleh) jest przykuty do wózka inwalidzkiego. Reakcja Anny jest oczywista: Panie Jezu, wiesz, że mi ciężko kiedy wrócił Nabil, ale jeśli tego chcesz dla mnie, to przyjmuję to z największą ochotą. Zjawienie się męża w filmie było dla mnie, jako widza, zbawieniem, bo dłużej bym nie wytrzymała oglądania kolejnych rytuałów Anny Marii, mimo że aktorka brawurowo wcieliła się w postać.

Sytuacja nadająca się na stworzenie komedii: skrajna katoliczka i muzułmanin pod jednym dachem. Ale do komedii temu filmowi daleko, chyba że mamy na myśli czarny, najczarniejszy humor. Początkowo mąż podchodzi do Anny z czułością, nie mając pojęcia, czym zajmuje się żona, kiedy jest poza domem lub za zamkniętymi na klucz drzwiami swojego pokoju. A ona… po prostu zdradza go z Jezusem, inaczej nie da się tego nazwać. Z biegiem czasu Nabil, traktowany przez Annę jak pasożyt, zaczyna odczuwać nienawiść do kobiety. A z nienawiści może zrodzić się tylko nienawiść. Rozpoczyna się walka między małżonkami, dochodzi do przemocy i zrzucania symboli religijnych ze ścian. Kwestią czasu staje się pytanie Anny skierowane do Jezusa: dlaczego? W tej relacji również dochodzi do nienawiści.

„Raj: Wiara” pokazuje ludzką naiwność, problem samotności, zagubienie, i potrzebę znalezienia jakiegoś autorytetu, którego będziemy mogli się trzymać w życiu. Jeśli ktoś spodziewa się subtelnego, ładnego opowiedzenia tego tematu, może wyjść z kina z niesmakiem. W filmie nie ma ładnych ciał, umalowanych twarzy. Ulrich Seidl pokazuje ludzką brzydotę. Anna Maria i jej kolejne rytuały mogą drażnić (szczególnie jej okropny śpiew i granie religijnych pieśni na keyboardzie!), ale ten film właśnie taki ma być w odbiorze: bezlitosny, dosadny, a nawet budzący obrzydzenie. Pokazuje, jak bardzo człowiek jest w stanie się upodlić, nie zawsze w słusznej sprawie. Ciężko jest polubić Annę, bardziej do mnie przemawiała postawa Nabila, chociaż jego muzułmańskie przekonania nie pokrywają się z moimi. Świetnie zagrana rola. A kiedy film zrobił się w pewnym momencie za ciężki, z pomocą przyszła scena odwiedzin Anny u jednego z mieszkańców – jak już obejrzycie film, będziecie wiedzieli, o który fragment mi chodzi. Zwróciłam uwagę na kotkę, która pozornie nie odgrywa większej roli w filmie, jednak cały czas burczy i syczy – nawet zwierzę odczuwa, że w domu Anny i Nabila dzieje się coś dziwnego.

Myślę, że w kraju, w którym kabareciarze są biczowani za żarty z papieża, film „Raj: Wiara” obudzi jeszcze większe kontrowersje.


Tak na marginesie, w najbliższy wtorek u Wojewódzkiego Aberald Giza prawdopodobnie odpowie na pytania związane z oburzającymi Polskę żartami. Sądzicie coś o tym? ;)

środa, 13 marca 2013

Koncert: UKEJE w klubie Puzzle, Wrocław, 10.03.2013


Idąc na koncert Damiana Ukeje, nie przygotowałam się należycie – nie sprawdziłam, kto będzie grał support. I wiecie… Wcale nie żałuję, bo zaskoczenie (pozytywne!) po wejściu do klubu trwało przez dobrych kilka chwil. The Colonists to zespół, na który warto zwrócić uwagę. Rasowe, rockowe granie, rasowy, rockowy wygląd. Każdy z muzyków miał w sobie coś charakterystycznego – czy to cylinder perkusisty, czy pofarbowane na siwo lub długie włosy, czy rozpięta koszula. Cecha wspólna: pasja grania i charyzma. Teksty po polsku i po angielsku, muzycznie słychać było wpływy np. jazzu, ale daję słowo, że w jednym z utworów słyszałam przygrywkę w stylu Lady Pank! Myślę, że The Colonists zobaczymy we Wrocławiu jeszcze nie raz, bo chłopaki są stąd. Teraz, kiedy odsłuchuję studyjne wersje ich utworów, już nie robią na mnie takiego wrażenia jak na koncercie, dlatego czekam na kolejny występ na żywo. Zaczęłam się zastanawiać, czy czasem support nie będzie lepszy od gwiazdy wieczoru! Prawdopodobnie Damian Ukeje również był zadowolony z The Colonists, przez chwilę przyglądał się zespołowi zza sceny, uśmiechając się.

Damian Ukeje już na spotkaniu z fanami w Empiku pokazał, że jest facetem bardzo wyluzowanym i sympatycznym. Dlatego, kiedy zobaczył, że publiczność w klubie zamiast podejść pod scenę, siedzi przy stolikach, bez zażenowania przywołał ją pod scenę, sugerując, że jesteśmy przecież na koncercie rockowym! Długo nie daliśmy się prosić – klub Puzzle jest przystosowany do organizowania koncertów, pod sceną jest mnóstwo miejsca dla fanów. Ludzi było całkiem sporo, choć przez cały czas się zastanawiałam, jaka jest frekwencja na koncertach Damiana. Wszak to w końcu zwycięzca „The Voice of Poland”, więc sporo osób go kojarzy choćby z występów w telewizji. Szczerze mówiąc mam gdzieś, czy wygrał talent show, czy nie wygrał. Nie mam żadnych uprzedzeń do tego typu programów, chociaż denerwują mnie uczestnicy, którzy w programie mówią, że mają zespół metalowy, a po pół roku ich marne, popowe hiciory lecą na Vivie. Damianowi Ukeje na pewno po zwycięstwie łatwiej było wkroczyć na rynek muzyczny, choć z drugiej strony słuchacze rocka chyba niechętnie podchodzą do uczestników talent show, bo „komercha” itd. Wobec tego Damian ma podwójnie trudne zadanie, jakim jest udowodnienie, że pozostaje sobą.



Na koncercie była moc i emocje. Nie znałam wcześniej wszystkich utworów z jego nowej płyty, ale po wyjściu z klubu od razu postanowiłam nabyć ten album, bo nie było numeru, który by mi się nie podobał! Damian śpiewał też kawałki swojego poprzedniego zespołu – Fat Belly Family. Najlepszym odbiorem cieszył się utwór „Bezkrólewie”, znany z radia. Damian zaśpiewał go dwa razy (na początku i na bis), publika znała refren, więc była to fajna rama otwierająca i zamykająca koncert. Wokalista mówił o zmianach w zespole, że nowy perkusista i gitarzysta mieli bardzo mało czasu na nauczenie się utworów, przez co było kilka pomyłek, ale Damian komentował to z uśmiechem, jakżeby inaczej ;). Ogólnie, patrząc na zespół, odniosłam wrażenie, że każdy muzyk jest z innej bajki: Damian sam w sobie charakterystyczny, gitarzysta – typowy rockman, nieco nieśmiały basista z gitarą w kolorze pistacji, perkusista wyglądał jakby wyszedł właśnie z planu filmowego „Step Up”, i właściwie nie rzucający się w oczy klawiszowiec. Interesująca mieszanka, ale widać, że muzycy zdążyli już się zgrać, i grają bardzo, bardzo dobrze. Było miejsce na zdzieranie gardła, ale też na chwilę zadumy, np. przy spokojniejszym utworze „To nie ten świat”. Podobało mi się zaangażowanie, z jakim śpiewał Ukedż – przymknięte oczy i skupienie, a po wybrzmieniu ostatnich dźwięków – natychmiastowy szeroki uśmiech, jakby powracał na ziemię z jakichś zaświatów. Magia. Słyszałam niektóre z utworów po raz pierwszy, i to wystarcza. Jestem całkowicie kupiona.

Po koncercie Damian Ukeje poświęcił sporo czasu fanom, rozmawiając z nimi i pozując do zdjęć. Muzyka na żywo i kilka zdań zamienionych z wokalistą, i już wiem, że jest sobą, genialnym muzykiem rockowym, a przy okazji bardzo pozytywnym człowiekiem! :)

środa, 6 marca 2013

Płyta: Strachy na lachy „!TO!”, S. P. Records, 2013.



!TO! jest to! Nową płytę Strachów na Lachy mam zaledwie od trzech dni, i już „niesie mnie śpiew, nie potrzebuję nut, wszystkie słowa znam na pamięć” (parafraza fragmentu jednego z utworów). Może wszystkich tekstów jeszcze nie znam, ale to nie przeszkadza w improwizowanym nuceniu, bo melodie rzeczywiście wpadają w ucho.



Grabaż napisał płytę przebojową, lekką i rock’n’rollową. Mam wrażenie, że muzycy, którzy mają na koncie okrytą platyną „Dodekafonię” nagrywali nową płytę pod szyldem „nic nie muszę, ja ewentualnie mogę”. Nie muszą udowadniać, że są dobrzy, a jednak ponownie im się to udało.



Na otwierający płytę „Mokotów” zwrócą uwagę wielbiciele kotów i damskich chórków. Kilka kokieteryjnie zaśpiewanych słów może wiele wnieść do refrenu. „Sympatyczny atrament” skłania do tupania nogą, „Bankrut… bankrutowi” i „Gorsi” to przewaga mocnych gitar, idealne numery na koncertowe skakanie. Singlem promującym płytę jest „I can’t get no gratisfaction”, i jest to według mnie najbardziej zwracający uwagę tekst na albumie. Kiedy otworzyłam książeczkę z tekstami i przeleciałam wzrokiem, ile znanych postaci polskiej sceny muzycznej zostało wspomnianych w piosence, i w jakim kontekście, pomyślałam: wspaniale! Utwór odważny i prowokujący, ale też pokazujący, że Krzysztof Grabowski ma dystans do swojej (i nie tylko) twórczości. Który artysta śpiewałby sam o sobie „Grabaż to skończony matoł, on się skończył nim się zaczął”? Według mnie jest to odezwa skierowana do wszystkich hejterów, mówiąca o relacjach artysta-słuchacz. Tekst mógłby być kopią nagłówków artykułów rodem z portali plotkarskich: „Ten co śpiewa w Happysadzie się porzygał na wywiadzie” itd. Do tego refren zaśpiewany chórem z pozostałymi muzykami, i tytuł, który broni się sam i bardzo łatwo go zapamiętać z wiadomych względów. Na albumie nie zabrakło odniesień do sytuacji w kraju, posłuchamy o tym w „Bloody Poland”. „Jaka piękna katastrofa” to typowy radiowy hit, przypominający mi trochę „Taką miłość”. Znakomite, funkowe brzmienie i świetne instrumenty dęte – to „Za stary na Courtney Love”, jeden z najlepszych utworów na płycie. Natomiast refren kolejnego nuci się tak przyjemnie, jakby wcale nie mówił o heroinie.  Na koniec Strachy serwują piosenkę, przy której mam ochotę włożyć sukienkę w grochy i przenieść się w czasie do lat 60. „Żeby z tobą być” to przesłodzony, rock’n’rollowy utwór, którego tekst pasowałby nawet do muzyki disco polo. Z przymrużeniem oka można stwierdzić, że to grabażowa wersja „Ona tańczy dla mnie”, oczywiście na dużo wyższym poziomie. Słychać w niej żartobliwość, i nie zdziwię się, jeśli z całej płyty to właśnie „Żeby z tobą być” będzie nucona w całej Polsce. Wszak refren „szaj szubidu szaj” już po pierwszym usłyszeniu potrafi chodzić po głowie od rana do wieczora. Utwór przypomina mi trochę „Królową nadbałtyckich raf” Artura Andrusa. 



Długa jest lista osób, którym zespół dziękuje na łamach okładki. Fani natomiast powinni podziękować muzykom za kolejną dobrą płytę, prosząc jednocześnie, aby następna miała więcej utworów. Na „!TO!” jest ich 10, album trwa trochę ponad 40 minut. Może niektórych zaskoczą teksty lżejsze niż na poprzednich płytach, ale to nadal są Strachy na Lachy, z młodzieńczym głosem wokalisty na czele, gitarami i poetyckim urokiem

wtorek, 5 marca 2013

„MamoTata”, Jeremy Howe, Prószyński i S-ka, 2013.



Może to, co napiszę, będzie nie na miejscu, ale… „MamoTata” to najpiękniejsza i najzabawniejsza książka o żałobie, jaką znam (co z tego, że także jedyna). Otarłam właśnie ostatnie łzy wzruszenia i spieszę polecić książkę, do której wrócę na pewno niejeden raz.

„MamoTata” to pamiętnik Jeremy’ego Howe. Historia w stu procentach prawdziwa, dlatego poruszająca stokroć bardziej, niż gdyby była zmyślona. To tak jakby porównać filmy dokumentalne i fabularne – oglądając te pierwsze, wzruszam się dużo częściej.

Jeremy i Lizzy byli świetnym małżeństwem, zakochaną parą, rozumiejącą się bez słów. Wykształceni, z dobrymi posadami, ale właśnie rodzina była dla nich najważniejsza. Wraz z córkami: Jessicą i Lucy, tworzyli dom, składający się nie tylko z czterech ścian.

Na wyjeździe służbowym Lizzy została zamordowana.

Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co czuje człowiek dowiadujący się o zabójstwie najbliższej osoby. W każdym razie od momentu, kiedy Jeremy dowiedział się o śmierci żony, musiałam co jakiś czas przerywać czytanie, aby otrzeć łzy. Nie, Jeremy nie użala się nad sobą. Oczywiście opisuje emocje, jakie mu towarzyszyły w chwili straty małżonki - powieść byłaby bez sensu, gdyby miała wydźwięk „Zmarłaś, było-minęło, trzeba żyć dalej”. Wcale tak nie jest. Jeremy omawia kolejne stadia żałoby, każdy jej etap, roni łzy wściekłości. Pewnie by się z tego nie wykaraskał, gdyby nie córki, które stały się teraz jego jedynym powodem do życia.

Z dnia na dzień Jeremy musiał przejąć obowiązki mamy: czesanie dziewczynek, pranie, prasowanie, dopilnowanie, aby Jessica i Lucy chodziły w czystych ubrankach. Jak temu podołać, gdy jedyne o czym marzysz to zwinięcie się w kłębek i zaśnięcie? Jeremy całą miłość przelewa na córki. Na każdym kroku zaznacza, jak bardzo je kocha. Przed śmiercią żony spędzał z nimi niewiele czasu, a teraz nie potrafi spuścić ich z oka choćby na chwilę. Są jego błogosławieństwem, jedyną pociechą w tragedii. Mężczyzna opisuje, jak czas zabliźniał rany, jak powoli zaczynali odbudowywać życie, jak godzili się z losem, jak stał się MummyDaddy, czyli „MamoTatą” pełną gębą. Mimo że dotknął go straszliwy dramat, jego wspomnienia nie brzmią „o ja biedny, nieszczęśliwy!”. Owszem, często pisze, że poczuł się oszukany i zdradzony, czy to przez policję, czy przez decyzje sądu, ale nie bez powodu nazwałam książkę „najzabawniejszą”. Jeremy Howe jest w tym wszystkim po prostu dowcipny, wyławia z przeszłości zabawne dialogi z córkami, radosne sytuacje. Zwraca się bezpośrednio do czytelnika i używa potocznego języka, np. zwrot „chwytacie, o co chodzi”. Zupełnie jakby siedział obok i opowiadał historię swojego życia.

Jeremy’ego z depresji wyciągnęła miłość do córek i dobre serca osób trzecich. Napisanie książki o tym, ile cierpienia doświadczył, wymagało nie lada odwagi. Ponowne rozdrapywanie ran i spoglądanie w przeszłość, która nie była łatwa. Skutek? Wdzięczność czytelników. Książka powinna trafić do wszystkich, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji. Do tych, którzy nie potrafią się pogodzić z utratą bliskiej osoby. Polecam ją także osobom, którym brakuje nadziei, wiary. Tym, którzy żyją w ciągłym pośpiechu i nie zauważają, jakie wokół siebie mają skarby. Tak naprawdę każdy przypadkowy czytelnik powinien przeczytać tę książkę, bo wyłaniają się z niej uniwersalne wartości: siła miłości, przyjaźni, wiary.

sobota, 2 marca 2013

Koncert: Matisyahu, Wrocław, Hala Stulecia, 28.02.2013.

Independent.pl
Nie zasnę dzisiaj, nie zasnę z emocji! – powtarzałyśmy na zmianę z koleżanką po zakończeniu koncertu Matisyahu. Kilka dni po wydarzeniu wciąż jestem rozemocjonowana!

Trzeba przyznać, że koncert był bardzo dobrze wypromowany. Plakaty na przystankach, tablicach ogłoszeniowych, tramwaj z wizerunkiem Matisyahu – Wrocław od dwóch miesięcy przygotowywał fanów na występ artysty.

Supportem był rootsowy zespół Jafia Namuel, powstały prawie 20 lat temu. Mam mieszane uczucia co do ich występu. Grupa postawiła na samą muzykę, nie decydując się na zbytnią komunikację z publicznością, a przecież wiadomo, że sukces koncertu w dużej mierze zależy od tego, jak go odbiera publiczność. W związku z tym odniosłam wrażenie, że Jafia Namuel sobie, a publika sobie. W czasie dłuższych przerw między utworami słychać było rozmowy zamiast braw. Zagrali kilka utworów Boba Marleya, kilka swoich. Pod koniec ludzie trochę się ożywili, ale nie na tyle, aby grupa mogła zagrać bis. Ciągle nie mogłam od siebie odsunąć myśli, że muzycy Jafia Namuel powinni grać rocka. Może zasugerowałam się koszulkami muzyków, przedstawiającymi Jima Morrisona i Jimiego Hendrixa.

Po przerwie technicznej konferansjer zapowiedział gwiazdę wieczoru. Muszę wspomnieć, że wypowiedzi prowadzącego były najsłabszym punktem imprezy. Już zapowiadając Jafia Namuel, określił ich jako najbardziej „jamajski” zespół z Polski, po czym dodał: „Jeśli są fani, to może mnie poprawią, jeśli źle mówię…”. O Matisyahu powiedział, że wygląda jak chasyd. Rzeczywiście, gdybyśmy się cofnęli ponad rok wstecz, jego informacja byłaby aktualna. Zastanawiam się, czy pan konferansjer w ogóle wiedział, kogo zapowiada, i czy spotkał się wcześniej w garderobie z Matisyahu, który już od pewnego czasu nie nosi chasydzkiej brody i pejsów. Ponarzekałam, teraz pora na relację najważniejszej części.

Po dość długim wstępie, gdzie prym wiodły syntezatory i dochodzące nie wiadomo skąd modlitewne szepty Matisyahu, artysta wyszedł na scenę. Za duży płaszcz, ciemne okulary i czapka z daszkiem – nie wierzyłam, że w takiej stylizacji będzie nam śpiewał. Jak to tak, żebyśmy nie widzieli oczu piosenkarza? Po kilku minutach Matisyahu odłożył okulary i ściągał kolejne elementy garderoby, aż został w jeansach i T-shirt’cie.

Reggae, rock, pop, rap, modlitewne zaśpiewy, beatbox, a nawet lekka psychodelia połączona z grą świateł – Matisyahu nie ograniczał się do grania na jedno kopyto. W każdej odsłonie był bardzo dobry, a co najważniejsze, był sobą, i roztaczał wokół przekonanie, że właśnie uczestniczymy w czymś niezwykłym. Ciężko to opisać, u mnie przejawiło się tym, że na początku denerwowałam się, bo nie udało mi się stanąć w pierwszym rzędzie, że przede mną stali dwumetrowi faceci i musiałam stawać na palcach, aby cokolwiek zobaczyć – najczęściej załapywałam się na czubek głowy artysty. Po kilku utworach spłynęła na mnie fala błogości i radości, dryblasy ustąpili miejsca przed sobą, basy czuło się całym sobą, ba! Całą muzykę czuło się od stóp do głów! Nie wiem jak Matisyahu to robił, że publiczność była tak euforyczna, przecież między utworami nie mówił zbyt wiele. Wystarczyła muzyka, przekaz, uśmiech i autentyczność, a wszyscy poszliśmy za nim. Każdy, kto twierdzi, że Matisyahu na żywo to więcej niż odegranie kilkunastu piosenek na żywo, ma rację!

Matisyahu śpiewał utwory ze wszystkich swoich płyt, także z najnowszej „Spark Seeker”, która z reggae ma raczej mało wspólnego. Zaśpiewał hity „One Day”, „Jerusalem”, „Sunshine”. W zależności od utworu artysta stał w miejscu, lekko się kołysał, najczęściej jednak biegał i skakał z jednego końca sceny na drugi, a dam głowę, że gdyby scena była dwa razy większa, również wykorzystałby każdy jej skrawek na swój taniec. Niesamowite pokłady energii!

Na bis czekaliśmy długo. Podłoga Hali Stulecia trzęsła się od tupania nogami. Po chwili wyszedł gitarzysta, ale najwyraźniej zrezygnował, bo odłożył gitarę i zszedł ze sceny. Ale wrócił, wraz z całym zespołem i z Matisyahu, aby pokazać wrocławskiej publiczności, czym jest bis pełną gębą. Matisyahu ku uciesze wszystkich rzucił się w tłum, który uniósł go na rękach. Pierwszy raz widziałam coś takiego. Co innego, gdy ktoś z publiczności „pływa”, ale skoku ze sceny jeszcze nie widziałam. Jest to dla mnie wyraz zaufania do publiczności i potwierdzenia, że artysta cieszy się z koncertu tak samo jak widzowie. Piękne! Matisyahu popływał sobie na naszych rękach, usiłował nawet wstać, uśmiechał się, rzucił buty na scenę. Spodnie prawie mu spadły, ale co z tego. Myślę, że fani nie mogli sobie zażyczyć lepszego zwieńczenia koncertu. Matisyahu powrócił na scenę, aby po chwili zaprosić na nią publiczność. Kolejne emocje, pchanie się pod scenę, aby podać dłoń artyście. I wspólnie zaśpiewane „One Day”. Po tym wszystkim Matisyahu skromnie się ukłonił i zszedł ze sceny, pozostawiając na parkiecie publiczność krzyczącą „Dziękujemy!”. Jego uśmiech również zdawał się mówić „dziękuję”.

Koncertem rozpoczęto świętowanie setnych urodzin Hali Stulecia. Życzę Hali, aby wciąż była miejscem, w którym przeżywa się wspaniałe, niezapomniane muzyczne chwile.

Myślę, że Matisyahu świetnie się czuł na tym koncercie i jeszcze do nas wróci!

Recenzja opublikowana na WSA.org.pl oraz Independent.pl

piątek, 1 marca 2013

N. M. Kelby, „Białe trufle”, Znak Litera Nova, 2013.



Morele w koniaku czy flaki z olejem?

Lubię powieści, w które w sprytny sposób wplątano wątek kulinarny. Często jest to miejsce akcji, np. kuchnia restauracji lub zawód któregoś z bohaterów. Dzięki temu książka pachnie nie tylko tuszem i papierem, ale też przedstawionymi w niej potrawami. Sprawa się komplikuje, kiedy oprócz wymieniania sposobu wykonania kolejnych potraw, autor nie ma nic więcej do zaoferowania.

Do przeczytania „Białych trufli” skusił mnie tytuł i obiecująca notka na okładce, oraz to, że głównym bohaterem jest Auguste Escoffier – francuski szef kuchni, żyjący na przełomie XIX i XX w. 

Escoffier był niskim mężczyzną (wzrost korygował butami na koturnie), ale kto by się tym przejmował, skoro potrafił przyrządzić jajka na ponad sześćset sposobów?! Trudno się oprzeć mężczyźnie, który raczy kobietę potrawami-afrodyzjakami. W związku z tym zaskoczyło mnie, że swoją żonę poślubił w wyniku zakładu, a nie z miłości. Miłość oczywiście przyszła wraz z pierwszym spotkaniem w kuchni, ale było to uczucie, które napotkało wiele przeszkód.

„Białe trufle” opowiadają historię małżeństwa Escoffiera z Delphine. Małżeństwa, które istniało, a tak naprawdę wcale go nie było… Dla szefa kuchni miłością największą pozostało gotowanie. Z powodu pracy w hotelu Savoy mieszkał z dala od żony, odwiedzając ją i dzieci jedynie od święta. Escoffier przygotowywał jedzenie dla aktorów, polityków, wielkich sław. Dzisiaj można by powiedzieć, że kręcił się w celebryckim światku. Nic dziwnego, że przedstawicielki tego świata były także jego kochankami. N. M. Kelby opisuje fascynację Escoffiera aktorką Sarah Bernhardt, z którą miał romans. Oprócz tego przeczytamy o potrawach, które były nazywane przez Escoffiera imionami osób, dla których były gotowane. Jest ich dużo i są bardzo rozbudowane, często wymieniane są wszystkie składniki, sposób przyrządzenia, rodzaj garnków, w których mają być przygotowywane itd. Nieraz miałam wrażenie, że czytam przepis z książki kucharskiej, a nie powieść. Opisów umiejętności kulinarnych jest aż nadto, natomiast cierpi przez to fabuła. Autorka skupiła się na kulinariach, a sama fabuła w ogóle mnie nie wciągnęła, może przez narrację, która według mnie nie jest zajmująca. Urozmaiceniem są fragmenty „pamiętnika pisanego potrawami”, gdzie narratorem staje się sam Escoffier, ale są one mdłe, w przeciwieństwie do potraw mistrza kuchni francuskiej.

Uważam, że życie Escoffiera było fascynujące, ale sposób, w jaki podała je N. M. Kelby, nie oddaje tego w pełni. Książka nie jest biografią, a jedynie powieścią opartą na faktach, nie wiem ile w niej prawdziwych zdarzeń, a ile zmyślonych przez pisarkę. W każdym razie, zapowiadane „namiętności skąpane w smakach i zapachach” nie poruszyły mnie. Nie nazwałabym tej książki wykwintną wśród innych powieści. Ani nawet wisienką na torcie. Pozostańmy więc przy „Białych truflach”.

Z całej książki zapadł mi w pamięć tylko jeden cytat: „Ciesz się z zawodów miłosnych, póki możesz. Wkrótce pojawi się jakaś kobieta i zestarzejesz się jako mąż, ze zbyt dużą ilością dzieci i zbyt małą ilością snu”. Muszę też wypróbować przepis na aligot – ziemniaków w tak wykwintnej postaci jeszcze nie widzieliście!

Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

Reggae Live Shows: Michael Rose, Ras Luta & Riddim Band, Jahmmi Youth, klub Alibi, 25.02.2013.

Pierwszy koncert z serii Reggae Live Shows w tym roku uważam za udany! Jeśli następne będą trzymały taki poziom i frekwencję, to mniemam, że 2013 będzie lepszy niż rok poprzedni, i że kluby nie będą świeciły pustkami, jak było np. na koncercie IJahmana Levi w Alibi w zeszłym roku. Obiecujący start!

Jako pierwszy zaprezentował się Jahmmi Youth. Bułgarskiego reggae jeszcze nie słyszałam, ale po jego występie wnioskuję, że jamajska muzyka w Bułgarii ma się dobrze. Wokalnie wspierała go Bibi Youth, mała kobietka o wielkim głosie. Niestety w którymś momencie jej mikrofon przestał działać i bezradnie rozłożyła ręce, ale usterka została szybko naprawiona. Jahmmi Youth w swojej twórczości do klasycznego reggae przemyca hip-hop, da się zauważyć inspiracje np. Damianem Marleyem. Muzyka świetna, a mimo to publika nie dopisała. Pod sceną cztery osoby, mimo licznych nawoływań wokalisty większość siedziała przy barze i stolikach. Trochę to przykre, chociaż Jahmmi Youth wciąż się uśmiechał, skakał po scenie, mówił, że cieszy się z występu w Polsce. Dopiero utwór „Wha do dem”, bardzo energetyczny i skłaniający do skakania zwabił trochę więcej słuchaczy, ale kiedy mówimy o około dziesięciu osobach na parkiecie, to… w zasadzie nie ma o czym mówić. Może dobrym pomysłem byłaby zmiana kolejności artystów: Ras Luta na początek, potem Jahmmi Youth i na końcu Michael Rose. Wtedy osoby, których w mgnieniu oka znacznie przybyło pod sceną kiedy pojawił się Ras Luta, być może zostałyby na miejscach podczas występu bułgarskiego artysty.

Ale tego wieczoru chyba wszyscy przygotowali się na koncert Ras Luty. Ile to było sekund, może piętnaście? Tylko tyle wystarczyło od wyjścia Luty na scenę, aby pod nią zrobiło się tłoczno. Jednak zanim wyszedł wokalista, jego zespół Riddim Band zaczął już grać, a przy mikrofonach ustawiły się dziewczyny z I Grades – chyba najbardziej znane i utalentowane chórzystki reggae w Polsce, a może i za granicą, bo koncertują m.in. z Michaelem Rose. Gdybym nie wiedziała, jaką muzykę tworzy Ras Luta, pomyślałabym, że właśnie szykuje się jakiś koncert rockowy. Było mocno i głośno, ale chyba nie bez powodu – wychował się na muzyce punkowej. Luta przyciąga uwagę. Dready sięgające już chyba do kolan, imponujący wzrost, kraciasta koszula, pełny luz i porządne reggae – oto i on! Śpiewał utwory z najnowszej płyty „Uratuj siebie”, która będzie miała premierę w marcu, ale starszych też nie zabrakło. „Znowu nie mam hajsu, o co za pech, w kielni pajęczyny a w portfelu rośnie mech” – który student tego nie zna? Rozbujaliśmy się, a po końcówce równie rockowej jak początek występu, Luta niestety nie bisował, co jest zrozumiałe, bo nikt go do tego nie namawiał…

Mykal Rose. Black Uhuru. Reggae, dancehall. Znak rozpoznawczy: ciemne okulary i rastaczapka. Myślę, że zadowolił miłośników powolnego kołysania, jak i tych nastawionych na skakanie. Jego maniera śpiewania na dłuższą metę nie do końca mi odpowiada, ale właśnie dzięki niej jest jedyny w swoim rodzaju. Pozytywnie zaskoczyła mnie publiczność, która krzyczała tak, że w uszach brzęczało. W dodatku było nas całkiem sporo. Zdziwiło mnie to, ponieważ nie tak dawno organizatorzy informowali na Facebooku, że zastanawiają się nad odwołaniem koncertu z powodu niskiej sprzedaży biletów. Może pomogły „odezwy” internautów, abyśmy nauczyli się tekstów piosenek, bo wiadomo, że sukces koncertu w dużej mierze zależy od interakcji artysty ze słuchaczami. A może podziałała po prostu sama muzyka na żywo i charyzma Michaela. Wspólnie zaśpiewane „Guess Who’s Coming to Dinner”, okrzyki „Kiedy ja mówię Michael, wy mówicie Rose!” itd. sprawiły, że koncert skończył się dużo później, niż planowano. Dziewczyny z I Grades jeżdżą teraz z Mykalem po świecie. W pewnym momencie zauważyłam, że zaczęły się częściej uśmiechać, zupełnie jakby odetchnęły z ulgą, że grając „u siebie”, widzą uradowaną publikę i pomagają stworzyć świetny koncert. A może mi się tylko wydawało. Tak czy inaczej, podziwiam I Grades – ich ruchy na scenie są idealnie zsynchronizowane, są nawet takiego samego wzrostu. O talencie i urodzie chyba nie muszę wspominać ;)

Recenzja opublikowana na WSA.org.pl