poniedziałek, 24 grudnia 2012

sobota, 22 grudnia 2012

Płyta: Taumaturgia „Homosapiens”, 2012.


źródło obrazka: myspace, profil zespołu

Przyznam się bez bicia, że chciałam napisać recenzję po jednorazowym przesłuchaniu płyty. Uznałam, że jej kolejne odpalenie w odtwarzaczu będzie ponad moje nerwy. Recenzja byłaby w stu procentach na nie. Powstrzymałam się jednak, odczekałam jeden dzień i włączyłam płytę ponownie. Może miałam zły dzień, może niskie ciśnienie, może wysokie, może złe feng szui czy inne bzdety. W każdym razie po zastanowieniu dałam Taumaturgii drugą szansę. Okazało się, że nie jest tak tragicznie...

Pod tajemniczą nazwą Taumaturgia kryje się kapela z Namysłowa grająca muzykę z pogranicza punka i ska. Mają na koncie występy na polskich festiwalach reggae i punk. „Homosapiens” to nowa płyta, wydana w październiku tego roku.

Grafika na okładce idealnie odzwierciedla tytuł albumu – przedstawia ewolucję człowieka, pod zaciemnionymi postaciami kryją się sylwetki muzyków zespołu. Ciekawy pomysł, dobre wykonanie. Teksty utworów również traktują o człowieku, wystarczy posłuchać choćby drugiego kawałka („I jeszcze raz”), w którym słyszymy: „Człowiek, cóż za dumna istota, chce być panem świata lecz kieruje nim głupota”. W tekstach pojawia się ekologia („I jeszcze raz”), wolność człowieka („Marionetki”, „Wyrwij się”), Bóg („Homosapiens”). Podoba mi się to współgranie okładki i tytułu płyty z treścią, jaką niesie.

Jeśli chodzi o same teksty, według mnie jest bardzo nierówno. Nie znalazłam w książeczce dołączonej do albumu informacji o tym, kto pisze teksty. Może się mylę, ale odniosłam wrażenie, że zajmują się tym co najmniej dwie osoby. Kilka utworów jest dobrych, ale niektóre są banalne i niedopracowane, i to właśnie one zniechęciły mnie do Taumaturgii po pierwszym przesłuchaniu. „Czy jesteśmy tacy sami jak reszta zwierzyny / ależ nie! Bo dał też przecież rozum / No i co z tego że dał nam rozum / skoro tak mało z niego korzystamy”. To fragment piosenki „Homosapiens”. Miały być wielkie słowa o tym, że człowiek nie potrafi docenić darów Boga, ale w moim odczuciu wyszło po prostu nijak. Równie słaby jest tekst „Ostateczny koniec świata”: „Tego dnia obudziłam się o świcie / Wyjrzałam przez okno widząc drzewa w zachwycie”. Drzewa w zachwycie? Według mnie po prostu wlepienie na siłę słowa rymującego się z poprzednim wersem. Bo nie wiem, czy sama wokalistka była taka zachwycona, czy może drzewa? Na szczęście obok „zaangażowanych” tekstów są również takie, które nakłaniają po prostu do zabawy, np. „Las Vegas” i „Lokalny”, zachęcający (lub wręcz przeciwnie) do odwiedzin Namysłowa: „Nasz Namysłów piwem płynie”. Właśnie te utwory stanowią według mnie lepszą część albumu.

Głównym głosem w Taumaturgii jest wokalistka Ewa, ale słychać też męskie wstawki i chórki, niestety bardzo nierówno śpiewane, ale może chodziło o efekt bałaganu i brudu muzyki punk. Wokal nie wyróżnia się niczym charakterystycznym, ani ziębi, ani parzy. Czasem w natłoku słów ciężko zrozumieć tekst. Kilka razy miałam wrażenie, że wokalistka skupia się tylko na tym, aby zdążyć zaśpiewać daną linijkę, w której słowa są tak ściśnięte, że nie ma czasu na oddech. W związku z tym niektóre fragmenty są po prostu odśpiewane, bez cienia emocji i zadzioru w głosie. Ale są też utwory zaśpiewane odważnie i mocno, np. „Takie czasy”, „Las Vegas”, „Apolitycznie”. Brakowało mi nieco muzycznego urozmaicenia, chętnie usłyszałabym w tym zespole np. saksofon.

Mimo niedociągnięć uważam, że płyta „Homosapiens” może się podobać. U mnie z każdym kolejnym odsłuchaniem krytyczne oko się przymyka ustępując miejsca niespokojnemu tupaniu nóg, a teksty się tak osłuchują, że zaczynam nucić „Ostateczny koniec świata”. To jedna z tych kapel, które w studyjnych nagraniach może nie są najlepsze, ale są idealne do grania koncertów w niewielkich klubach i pubach, czy nawet na festiwalach supportując np. Farben Lehre. Muzycznie niby nic nowego, ale trudno ustać w miejscu, kiedy słyszy się skoczne ska z punkowym przytupem. 

Recenzja opublikowana na WSA.org.pl

niedziela, 16 grudnia 2012

„Ostatnia spowiedź”, tom I, Nina Reichter, Novae Res, 2012.


Trafiłam na książkę, która na popularnym portalu dla książkoholików uzyskała wyższą średnią ocen niż „Mistrz i Małgorzata”. Przeczytałam o niej mnóstwo pozytywnych opinii, negatywnych nie znalazłam. Okładka krzyczy: „Zakochaj się w historii, którą pokochały setki ludzi”.  Istny zachwyt. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie ja się uchowałam, że o autorce Ninie Reichter nigdy nie słyszałam. Uwielbienie do książki wydawało mi się dość podejrzane. Do przeczytania nie skłoniły mnie „achy i ochy”, ale główny bohater – wokalista rockowy.

Nie sposób nie zwrócić uwagi na porządne wydanie książki. Okładka ze skrzydełkami, dobrze dobrana czcionka, bardzo ładna pisanka w tytułach rozdziałów. Książka skierowana jest do młodzieży, ale grafika na okładce nie jest pstrokata czy po prostu słaba, jak to często bywa w tego typu literaturze.

Muzyk, o którym wspominałam, to dziewiętnastoletni Bradin, wokalista pseudorockowego niemieckiego zespołu, grającego piosenki o miłości. Pseudorockowego, ponieważ pasji do prawdziwego rocka zakazał im jeszcze na samym początku kariery menadżer. Aby się dobrze sprzedać, musieli zacząć śpiewać mdłe piosenki miłosne. Wiadomo, nastoletnie fanki na koncertach mają wzdychać i piszczeć. W mojej wyobraźni Bradin z wyglądu przypomina kogoś na pograniczu Adama Lamberta i Madoxa (ale nie jest gejem).

Pewnego wieczoru, wracając z koncertu, zbiegiem okoliczności spotyka na opustoszałym lotnisku Ally, urodziwą szatynkę. Zaczyna się od zwykłej rozmowy przy papierosie. Pogawędka ma zmienić ich życie na zawsze, a przynajmniej do końca pierwszego tomu. Jakimś cudem Ally nie rozpoznaje w Bradinie wielkiej gwiazdy. Zauważa w nim po prostu przystojnego chłopaka, o seksownym spojrzeniu, męskiego, a jednocześnie delikatnego. Takiego, za którym rzeczywiście można wzdychać.

Noc na lotnisku dobiega końca, Ally i Bradin wsiadają w samoloty lecące w zupełnie innym kierunku. Na tym etapie powinna zakończyć się ich znajomość. Ally wraca do swojego chłopaka, którego nie kocha, a Bradin wraca do showbiznesu. Nie mają prawa się znać. A jednak…

… niebawem znów się spotkają.

Autorka Nina Reichter świetnie gra na emocjach, potrafi opisać spojrzenie w oczy, dotyk czy zauroczenie bardzo wzruszająco. Mankamentem jest zbyt często używane słowo „cholernie”, które w połowie lektury zaczęło mnie drażnić. Fabuła sama w sobie nie jest zbyt wiarygodna, ale czy to ważne? Miło było wejść w butach w środek tej może nierzeczywistej, ale jakże pięknie wymyślonej historii. Od „Ostatniej spowiedzi” ciężko się oderwać. Nawet kiedy zamykałam książkę, bohaterowie pozostawali jeszcze długo w moich myślach. Młodym czytelniczkom książka doda wiary w to, że warto realizować marzenia i walczyć o uczucie. Tym starszym przypomni, że warto kochać tak, jakby to było pierwsze, młodzieńcze zakochanie.

Mimo najważniejszego wątku znajomości Ally z Bradinem, nie jest to tylko kolejna nudna historia miłosna, jakich wiele. Świetnym tłem jest muzyczne środowisko, w którym żyje Bradin. Męcząca popularność, stalkerzy, wreszcie pozostali członkowie zespołu, którzy wnoszą do powieści sporo humoru. Pierwszy raz spotkałam się też z podkładem muzycznym do książki –  autorka kilkakrotnie podsuwa tytuły utworów pasujących do wydarzeń. Całkiem przyjemna playlista.

Zaczynam rozumieć fascynację książką. Nieoczekiwany finał wzbudza zainteresowanie, co się wydarzy dalej, dlatego z niecierpliwością czekam na kolejny tom. 

środa, 12 grudnia 2012

„Mądrości Shire”, Noble Smith, Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2012.

Nie lada gratka dla fanów twórczości J. R. R. Tolkiena. Dzięki tej książce możesz zostać hobbitem (o ile uda ci się zapuścić włosy na stopach ;).

Piwo, jedzenie i przyjaciele to najważniejsze rzeczy w życiu niziołka. Pewnie wiele osób mogłoby się pod tym podpisać, w końcu kto nie lubi smacznie zjeść i napić się piwa z przyjaciółmi? Różnica jest jednak taka, że ludzie biesiadują w ten sposób jedynie od święta, a hobbici robią to cały czas (jeśli nie uczestniczą właśnie w ważnej wyprawie). Do tych trzech rzeczy dodają także życie w zgodzie z naturą i pracę, ale nie mającą niczego wspólnego z wyścigiem szczurów, jaki towarzyszy ludziom. Autor „Mądrości Shire” stara się przekonać czytelnika do przejęcia zasad, jakimi kierują się w życiu hobbici. I robi to w taki sposób, że ja po przeczytaniu książki mam ochotę porządnie zjeść, wyspać się, odwiedzić przyjaciół oraz… założyć przydomowy ogródek.

Każdy rozdział traktuje o innej wartości w życiu. Są strony poświęcone jedzeniu, odpoczynkowi, aktywności fizycznej (spacery!), odwadze, relacjom z ludźmi (np. jak poradzić sobie z naszym własnym Gollumem), miłości, przyjaźni. Czyli rzeczywiście wszystkiemu, co w życiu jest najważniejsze. Autor Noble Smith radzi jak żyć, odwołując się do wydarzeń z „Hobbita” i „Władcy Pierścieni”. Przywołuje przygody Bilba i Frodo, ich reakcje na zaistniałe problemy. Opisuje Shire, cudowną krainę hobbitów, w której wszyscy chcielibyśmy się znaleźć. Widać, że Smith ma całą twórczość Tolkiena w małym palcu. Nic dziwnego, czyta ją każdego roku. Oprócz tego stosuje się do priorytetów, jakimi kierują się w życiu hobbici, mieszka nawet w okolicy przypominającej nieco Shire. Urządza hobbickie urodziny i gotuje hobbicką zupę (ja też!:D). Dzięki temu jego rady nie są bezpodstawne, jest żywym przykładem na to, że jeśli się bardzo chce, to wszystko da się zrobić. Rozdziały kończą się krótkimi mądrościami Shire, prostymi, ale i zabawnymi, np.: „Długi sen czyni cię zdrowym, szczęśliwym i zmniejsza ryzyko, że wkurzysz smoka”.

Książka zawiera sporo smaczków – w dosłownym ujęciu czytelnik znajdzie tu przepis na hobbicką zupę piwną z grzybami. Oto ona w moim wykonaniu:
JEM ZUPĘ

Od samego patrzenia cieknie ślinka, co? Jeśli lubisz piwo (wiem, że tak), pieczarki i czosnek, to pisz, podzielę się przepisem :) Nie ma to jak porządne, hobbickie jadło. Mniaaam!

Hobbici żywią się tylko tym, co wyhodują w swoim ogródku. Taki ogródek może założyć każdy z nas! Co prawda nie unikniemy przetworzonej żywności, wszystko jest teraz naładowane chemią i polepszaczami smaku. Ale nic nie dorówna smakowi świeżego groszku i soczystych pomidorów. Aby zmobilizować czytelnika do działania, Noble Smith zamieszcza instrukcję założenia przydomowego ogródka. Zimą niestety nie posmakujemy świeżego szczypiorku, ale można zasadzić np. kiełki rzodkiewki i fasoli mung w kuchni.

Jedyne, co mnie denerwowało w „Mądrościach Shire”, to wielość przypisów. Po pewnym czasie przestałam je czytać, bo nie wnosiły nic do książki. Jeśli ktoś właśnie przymierza się do lektury Tolkiena, ale ma też w planach „Mądrości Shire”, to radzę najpierw przeczytać Tolkiena. Nie znając choćby w zarysie przygód Froda czy Bilba, trudno będzie zorientować się, o czym pisze Noble Smith. Jeżeli jednak wybierzecie pierwszeństwo dla „Mądrości Shire”, jestem pewna, że ten hobbicki poradnik zachęci was do sięgnięcia po „Władcę Pierścieni”.

Na końcu tej pięknie wydanej i napisanej książki czytelnik przejdzie test, w którym dowie się, czy jest już „hobbitem pełną gębą”, czy może wciąż pozostaje… orkiem.

Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Koncert: KaCeZet & Fundamenty, 8.12.2012, Wrocław, Klub Muzyczny Łykend


Byliście kiedyś na koncercie, na którym wszyscy siedzieli, bo większość parkietu zajmowały stoliki i krzesła? Właśnie tak zapowiadał się koncert KaCeZeta i Fundamentów we wrocławskim Łykendzie. Na stronie wydarzenia na Facebooku swoją obecność zadeklarowało ponad sto osób, ale wiadomo jak to jest. „Przyjdę, przyjdę”, a potem zaskoczenie: „Ojej, to ten koncert już był? Zapomniałem…”.

„Parę słów do recenzentów, którzy ze mnie drwili, mam wrażenie, że to zgredy, których drażni mój optymizm” – tak w jednym utworze śpiewa KaCeZet. No, to zaraz się okaże, czy jestem zgredem, czy jednak nie jest ze mną tak źle ;) Chociaż żadna ze mnie wykształcona recenzentka.

fot. A. Wiktorowicz
Już przed koncertem członkowie zespołu kręcili się po klubie, jednak nikt nie zwracał na nich większej uwagi. Wreszcie o 21 zabrzmiały dźwięki Fundamentów (jeszcze bez Kapitana KaCeZet’a). Za mikrofonem stanął gitarzysta Dżeksong, prezentując utwory z płyty, nad którą właśnie pracują. Publiczność wciąż siedziała, popijając piwo. Po kilku minutach zjawił się KaCeZet i… usiadł na scenie. Nie zdziwiło mnie to ani trochę – my siedzimy, więc on też. Dopiero na jego słowa „Wrocław! Siedzimy, czy robimy imprezę?!”, ludzie wstali i podeszli pod scenę. Muzyka Fundamentów raczej nie skłania do siedzenia przy stoliku z nogą założoną na nogę, dumania nad życiem i bicia słabych braw między utworami. Na szczęście po delikatnej aluzji wokalisty impreza skierowała się na dobry tor. Kapitan KaCeZet sięgnął po gitarę i zaczęła się reggae’owa muzyczna podróż po sprawach fundamentalnych. „Fundament”, „Nadciąga”, „Masz Ci los” to utwory, które rozruszały niemrawą na początku publiczność. Choć prawdę mówiąc, stojąc w pierwszym rzędzie, nie widziałam, co się dzieje za mną. Ale kiedy usłyszałam, że ludzie znają teksty piosenek i śpiewają, stwierdziłam, że jest bardzo dobrze. Wokal Kapitana, który świetnie bawi się słowem, niespożyte pokłady energii Dżeksonga, który cały czas podskakiwał z gitarą w ręku i uśmiechał się do publiczności, oraz ogólny luz sceniczny spowodowały, że uśmiech nie schodził mi z twarzy. Był czas na spontaniczność („śpiewam na ulicach miasta Warszawa, ale Wrocław się nie obraża!”), i na teksty bardzo osobiste („trudno mi pisać o bibach skoro prawie nie bywam już na nich, jest dzidzia i biby mam z bani”). Żadnego artystycznego pozerstwa czy dystansu, pozwalali sobie na krótkie przerwy w graniu, kiedy gitary się rozstroiły. Rozmawiali wtedy między sobą na luzie lub zagadywali publiczność. Panowała atmosfera „daj na luz”, dużo powera dawały entuzjastyczne okrzyki Dżeksonga.
Na wczorajszym koncercie zabrakło gości, których słychać na studyjnej płycie: Junior Stressa, Rastamańka. Nie przeszkadzało mi to – KaCeZet i Fundamenty bez wsparcia innych artystów dali wspaniały koncert. Podziwiam ich tym bardziej, że mieli przez ostatnie dni niezły koncertowy maraton, a występ w Łykendzie był chyba ich ostatnim koncertem w tym roku. Mimo to mężczyźni byli w formie i z uśmiechem dziękowali za koncert, kończąc kilkunastominutowym bisem.
 
Poziom radości sięgnął zenitu, kiedy po koncercie muzycy sami podchodzili do fanów, aby porozmawiać. Nigdy bym nie przypuszczała, że będę miała okazję zamienić z Fundamentami więcej niż dwa słowa. Płyta podpisana, autografy zdobyte, pozostaje czekać na nowy album i następne koncerty! Jeszcze długo po powrocie do domu nuciłam „Big up, big up, pika pika mi pikawa!”.
Wrocław dziękuje i płynie na fali ;)
Relacja opublikowana na WSA.org.pl

wtorek, 4 grudnia 2012

Urodziny bloga. Konkurs!



Mordy moje kochane! To już rok, odkąd intensywnie chilluję! A wy razem ze mną, taką mam nadzieję. Gdyby nie wy, bloga by pewnie nie było… Tere fere kuku, co ja plotę. Byłby, ale bez tej frajdy, którą odczuwam, kiedy statystyki stopniowo rosną, i jeszcze większego zadowolenia, gdy widzę komentarze, które nie są przypadkowymi zdaniami. Daleko jeszcze do tego, aby pod moimi wpisami tworzyły się dyskusje, ale uwierzcie, że każde słowo, którym się ze mną dzielicie, jest dla mnie bardzo ważne. I to już nie jest żadne tere fere.  Dziękuję też tym, którzy czytają, nie komentując. Wszyscy jesteście super!

Urodziny bloga zbiegły się z kończącym się rokiem, więc małe podsumowanie. W ciągu tego roku przeczytałam kilka świetnych książek, kilka gniotów i kilka z tych, które się czyta po to, aby po tygodniu zapomnieć, o czym były. Ciężko mi wybrać tę, która podobała mi się najbardziej. Na pewno wrócę jeszcze kiedyś do „Służących” K. Stockett, do „Herbaciarni Madeline” D. Gee ze względu na przepisy na chlebek przyjaźni. Nadal będę czytać Szczygielskiego i Giffin. Zupełnie niespodziewanie przypadły mi też do gustu biografie.

Udało mi się uczestniczyć w wielu przepięknych koncertach. Dziękuję wszystkim, którzy się do tego przyczynili (jeśli kto ciekaw – spojrzenie w prawo na „Współpracuję”). Tutaj jeszcze trudniej niż w przypadku książek, wybrać mi jeden koncert, który mogłabym uznać za najlepszy. Niezapomnianym przeżyciem był na pewno koncert Queen i The Australian Pink Floyd Show, ale też mniejsze, klubowe występy, jak np. koncert Tarrusa Rileya we wrocławskim Alibi. Regałowisko i One Love również wspaniałe. Zauroczyłam się też w muzyce gitarowej – Jesse Cook jest cudowny. I zupełnie świeże Konfrontacje Rockowe wROCK 2012 – konkretnie Jelonek – moje muzyczne odkrycie!

Chillout Arcyszaleńczy też się w ciągu roku ewoluował. Zmieniłam nazwę, bo na wybitnie nudne „Słucham, patrzę, fascynuję się” nie mogłam już patrzeć. Początkowo miałam recenzować tylko książki. Z czasem pojawiało się coraz więcej relacji z koncertów, i tak już pozostanie.

Z okazji „urodzin” chcę Wam zaproponować konkurs. Do wygrania najnowsza powieść J. L. Wiśniewskiego napisana wspólnie z Iradą Wownenko „Miłość oraz inne dysonanse”. Nówka nie śmigana! No dobra, raz prześmigana, przeze mnie ;). Co trzeba zrobić, aby wygrać?

1. Odpowiedzieć na pytanie: w powieści Wiśniewskiego pojawia się wzmianka o wokaliście reggae. O którego artystę chodzi? Odpowiedzi szukajcie na tym blogu w recenzji książki.
2. Podzielić się ze mną muzyką: proszę o nazwę zespołu, wokalisty, wokalistki, tytułu piosenki, cokolwiek, co Wam ostatnio wpadło w ucho i uważacie, że jak najwięcej osób powinno tego posłuchać. Gatunek dowolny. Nie muszą być nowości.
3. Będzie mi arcymiło, jeśli polubicie moją stronę na fb, ale nie jest to warunek konieczny: http://www.facebook.com/ChilloutArcyszalenczy

Wygra osoba, której muzyczna propozycja spowoduje u mnie ciarki na rękach, wzruszenie, opadnięcie szczęki i kilka innych przypadłości :)

Nie trzeba posiadać bloga, aby wziąć udział w konkursie. Odpowiedzi wpisujcie w komentarzach pod tym postem. Czas do 10 grudnia do 23:59. Wyniki 11 grudnia. Pozwolę sobie wstrzymać konkurs, jeśli zainteresowanie będzie znikome (mniej niż 4 osoby). Ale chyba warto wziąć udział? :)

WYNIKI KONKURSU!

Szaleńczo dziękuję za udział w konkursie! Chciałam, żeby wzięło udział jak najwięcej osób, a okazuje się, że nawet przy kilku muzycznych propozycjach miałam problem z wyborem najlepszej.

Gdybym była bardzo sentymentalna, wybrałabym System of a Down. Do tego zespołu zawsze chętnie wracam już od gimnazjum, czyli prawie 10 lat.
Gdyby jedynym kryterium było zaskoczenie, wybrałabym utwór z „Hobbita”. Zaskoczył mnie nie tylko wokal, ale też to, że piosenka tak szybko i nagle się skończyła.
Gdybym miała wybrać „największego”, byłby to Frank Sinatra.
A „stara” Madonna to jedyna Madonna, jaką muzycznie akceptuję.

Jednak utwór, który wywołał u mnie gęsią skórkę i chęć bliższego zapoznania się z twórczością zespołu (co od razu zrobiłam), to M83 – Outro. To jest właśnie to, na co czekałam – zamknięcie oczu i odpłynięcie gdzieś w siną dal.

Rentilka, wygrałaś. Żądza posiadania książki zmieniła się w posiadanie :) Gratuluję i proszę o kontakt (Fb/mail).


Jeśli ktoś ma wątpliwości, dlaczego akurat M83, proszę posłuchać:


 

niedziela, 2 grudnia 2012

Trochę prywaty + relacja z Konfrontacji Rockowych wROCK 2012, 1.12.2012, Wrocław, Hala Stulecia.



Ostatnie dni sprawiły mi wiele radości. Zaczęło się od upieczenia czterech blach ciastek. Przepis mówił, że z porcji ciasta wyjdzie „dużo ciastek”, ale skąd miałam wiedzieć, czy dużo = trzydzieści, czy dwieście. W rezultacie spędziłam cztery godziny w kuchni, ale z każdą porcją ciepłych, pachnących pierniczków miałam coraz lepszy humor. A jeszcze milsze było planowanie kogo nimi obdaruję, przecież sama nie przejadłabym tych stu trzydziestu miniaturowych radości. Fajnie tak czasem się zasłodzić :) Nie jestem mistrzynią w kuchni, ale jak mnie czasem coś najdzie, to puszczam muzykę i tanecznym krokiem wiruję między piekarnikiem a blatem. Niedługo święta, więc pewnie spędzicie sporo czasu na pieczeniu słodkości. Powiem Wam, że nowa płyta Artura Andrusa „Myśliwiecka” jest idealnym soundtrackiem do wykrawania pierniczków!

Pierniczki okazały się idealne do grzanego piwa wypitego z Ptanią. Wcześniej wygrzałyśmy się w saunach na Magicznym Wieczorze portalu DlaLejdis. Rety, jakie to fajne poleżeć w ciepełku, kiedy na dworze mróz. Przy okazji pozbywając się toksyn.

Kolejną porcją radości był kabaret Hrabi we wrocławskim Imparcie 30 listopada. Moim marzeniem było zobaczyć Aśkę na żywo. Nie tylko ja mam takie marzenia – miesiąc przed występem wszystkie bilety były już wykupione, załapałam się na ostatnie dwa miejsca. Joanna Kołaczkowska to kobieta, która samą swoją obecnością, sposobem patrzenia i chodzenia wzbudza mój śmiech. A jak zacznie mówić albo śpiewać, to już w ogóle brzuch ledwo wytrzymuje nagłe ataki śmiechu totalnego.

Kiedy występ nie jest nagrywany dla telewizji, na scenie dzieją się rzeczy, których srebrny ekran pewnie by nie pokazał. Spodziewałam się tego i cieszyłam niezmiernie z każdych chwil graniczących z absurdem. Nie będę pisać szczegółów, bo być może ktoś się wybiera na występ, albo czeka na premierę nowych skeczy w tv. Powiem tylko, że warto czekać. Cały program „Gdy powiesz tak” jest świetny, a gdy Kołaczkowska zaśpiewała na koniec „Song porzuconej” („Andrzejuuuu, Andrzeju, rety rety jeju!”) to poczułam ducha Janis Joplin gdzieś obok niej ;). Trzeba przyznać, że gdyby nie ona, kabaret Hrabi nie byłby moim ulubionym. Radość w radości, że oprócz mnie, również radosna Karolina miała radochę z występu.

Chwilę przed występem Hrabi zadzwoniła do mnie kuzynka z informacją, że wygrała bilety na Konfrontacje Rockowe wROCK 2012, ale nie może iść i czy chcę przejąć nagrodę. Jakby to Kołaczkowska powiedziała do Dziubasa: „No to chyba OCZYWISTE!”. Zastanawiałam się nad kupnem biletu, ale nie byłam do końca zdecydowana. Nie zależało mi na koncercie IRY, Jelonka właściwie nie znałam, na Luxtorpedzie byłam już kilka razy, a na Kim Novak i tak bym nie zdążyła, bo do 16 byłam w pracy. Ale wygrany bilet to zupełnie co innego, niż bilet za 60 zł ;).

źródło: strona wROCK na Fb
Weszłyśmy z Ewą do Hali Stulecia, kiedy Kim Novak właśnie kończyli swój występ. Szkoda, może jeszcze zagrają we Wrocławiu. Następny miał być Jelonek. Ludzie! Dlaczego ja go wcześniej nie słuchałam?! Wiedziałam, że skrzypek, że za je bi sty, że jego koncerty zapadają w pamięć. Ale kiedy nawet ktoś mi poleci jakiegoś artystę, to nie zawsze z entuzjazmem zaczynam go słuchać. Stwierdzam, że „eee, no dobra, kiedyś może posłucham, ale teraz dawać mi tu starych dobrych Beatlesów”. Tak właśnie było z Jelonkiem. Ktoś kiedyś wrócił z jego koncertu podekscytowany i zaczął mi opowiadać jak było, a ja nie miałam ochoty przesłuchiwać nowej dla mnie muzyki.

Słuchajcie, po wczorajszym wieczorze naszła mnie taka ochota na tę nową muzykę, że zaczęłam poszukiwać dvd z koncertów Jelonka. Co to za człowiek jest! Wchodzimy na Halę, a tam na scenie fajerwerki! A zza tych fajerwerk wyłania się pan w średnim wieku, w dłoni dzierży skrzypce, na jego marynarce przysiadły pluszowe misie (!), a na głowie ma hełm z rogami jelenia. Nazwijcie jego wygląd kiczowatym, ale jego muzykę – broń Boże! Na scenie towarzyszyli mu gitarzyści w długich włosach, headbangingowi nie było końca. Ostry rock w połączeniu ze skrzypcami, no kurde, super! Michał Jelonek jest mistrzem w łączeniu mocnego grania i dobrej zabawy. Śpiewał niewiele, za to tak nakłaniał do szaleństw, że publiczność nie dała się prosić. 

Przykładowe teksty Jelonka:
„Budujemy ściankę, Wrocławiankę! Budujemy ścianeczkę, Wrocławianeczkę!” – ściana śmierci wykonana, a Jelonek: „Budujemy nową ściankę! Ściankę, ściankę, Wrocławiankę!”. Jedyny mój komentarz: Jezus Maria, co tam się musiało dziać. Stałam trochę daleko i niewiele widziałam, ale patrząc po filmikach, budowano ściany jedną za drugą. 
„A teraz wężyk! Wężyk się przyczaja, wszyscy kucamy!” – to po prostu trzeba zobaczyć;
„Czy lubicie karaluchy? Trzeba je lubić, bo tylko one przetrwają!” – wtf? :D
„Jest disco, jest wszystko!” – wstęp do zagranego „Daddy cool”
I jeszcze bardzo wdzięczne „Napierdalaaaaaaaaaać!”.

Polecę banałem: publiczność oszalała. Tylko sobie wyobraźcie: facet z pluszakami na ramionach i rogami na głowie grający ciężki rock. Na skrzypcach! Oprócz wspomnianego „Daddy cool” grał standardy muzyki klasycznej, które z gitarami brzmiały nieziemsko. Byłam wniebowzięta! Bardzo lubię przychodzić na koncert artysty, którego nie znam, a po koncercie rozgłaszać wszem i wobec „posłuchajcie go koniecznie!”. Także posłuchajcie:



Jelonek podniósł poprzeczkę bardzo wysoko. Następna była Luxtorpeda, o nich się nie obawiałam, bo na Luxach zawsze dobrze się bawię. Tym razem jednak wyszło bardzo średnio. Litza był wkurzony jak nigdy, czepiał się ochroniarzy, przeklinał i niewiele mówił. Po kilku utworach przeprosił tłumacząc się zmęczeniem i tęsknotą za żoną, dziećmi i wnukiem. No dobra, mogę to zrozumieć. Widać, że potrzebuje  odpoczynku, bo głos mu chwilami siadał. Zagrali oczywiście na poziomie, tylko że krótko, i jakoś tak bez polotu. Ale „Wilki dwa” jak zawsze ruszają za serce.

Potem wystąpił Czesław. Czesław Śpiewa. Pierwszy raz byłam na jego koncercie. Chociaż „byłam” jest złym określeniem. Po dwóch czy trzech utworach wyszłam na piwo. Nie wiedziałam, że potrafi tak rockowo grać. I do tego rockowego grania jego głos zupełnie mi nie pasuje…  Muzyka też jakaś przekombinowana. Odniosłam wrażenie, że jest nieco wyniosły i wcale nie taki słodki i wzruszający, za jakiego uchodzi. Jego wypowiedzi w stylu „Artyści są tylko w Krakowie. A tu Wrocław, tu Wrocław”, „I ludzie myślą, że ja nie kocham publiczności, a ja kocham przecież”… Wyszłam, wyszłam po prostu. Sorki Czesław. Okazało się, że nie tylko my odpuściłyśmy sobie jego koncert, bo przy piwnym stoisku i na korytarzach było sporo osób. Również okrzyki publiczności się zmieniły – teraz było słychać jedynie piski kobiet, a nie wrzaski facetów, jak na Jelonku i Luxach.

Po Czesławie dość długo na scenie stroił się Hey. Do końca nie wiedziałam, że będę na koncercie, dlatego nawet nie przesłuchałam ich nowej płyty. Nie szkodzi, Kasia wyszła na scenę i przedstawiła „ten sam, stary Hey”. Uznałam to za sygnał, że nie będą promować jedynie nowego albumu. Rzeczywiście, po kilku nowych utworach zaczęli się jakby „cofać” z repertuarem do coraz starszych piosenek. Kilka utworów z płyty „Unisexblues”, którą sobie ukochałam bardzo, bardzo. Dalej były brzmienia z „Echosystemu”, i jeszcze starsze piosenki, jak np. „Missy seepy” i „Cudzoziemka w raju kobiet”. Granie było różnorodne, od „starego” Heya do nowszych, elektronicznych brzmień. Kochana, nieśmiała Kasia Nosowska każdy utwór kończyła nieśmiertelnymi słowami, które już na stałe do niej przylgnęły: „No… Dziękujemy bardzo…”, czasem dodając nerwowy chichot. Była piękna jak zwykle, chociaż bez okularów niewiele widziałam ;).

Na koniec IRA świętowała swoje 25-lecie. Objeżdżają z tej okazji chyba każdy festiwal w tym roku. Widziałam ich już jako support Queen w lipcu. Mają wiernych fanów, ale drugi raz chyba nudziłabym się na ich koncercie, więc poszłyśmy do domu, żeby ogłosić światu, że wielbimy Jelonka!

Co do samej koncepcji Konfrontacji Rockowych wROCK: super, że w jednym dniu wystąpiło tak dużo artystów prezentujących różne odmiany rocka. Ale ta wielość spowodowała, że organizatorzy bardzo trzymali się ram czasowych. Nie było czasu na bisy, poszczególne koncerty trwały około godzinę, w związku z czym repertuar był mocno okrojony. Szatnia 3 zł za sztukę jest dla mnie nieporozumieniem. Lane piwo 0,4 l za 7 zł, chociaż facet nalewał nawet mniej, na dodatek nie wydawał reszty… Pozostawię to bez komentarza. Tortillę z kurczakiem o smaku nie wiem czego, ale na pewno nie kurczaka, również pozostawię bez komentarza.


To by było tyle na dziś. „No… dziękujemy bardzo" :).

PS
Pojutrze pierwsze urodziny bloga, trzeba by coś przedsięwziąć ;).


wtorek, 27 listopada 2012

"Miłość oraz inne dysonanse", Janusz Leon Wiśniewski, Irada Wownenko, Znak Litera Nova, 2012.



„Miłość oraz inne dysonanse” to pierwsza książka autorstwa Janusza Leona Wiśniewskiego, po którą sięgnęłam. Wiele dobrego słyszałam o „Samotności w sieci”, dlatego pojawienie się nowej powieści wzbudziło moje zainteresowanie. Pomyślałam, że zacznę poznawać twórczość tego pisarza nie od początku, a od końca. Jednak po lekturze nie jestem pewna, czy w ogóle chcę poznawać poprzednie książki J. L. Wiśniewskiego… Nie, nie jest to tandetny romans, wręcz przeciwnie!

„Miłość oraz inne dysonanse” to wspólne dzieło polskiego pisarza (ale mieszkającego na stałe we Frankfurcie) oraz rosyjskiej pisarki Irady Wownenko. Zapewne w Polsce nikt o niej nie słyszał, za to o Wiśniewskim raczej wszyscy. Dlatego, mimo iż wkład pracy w książkę był porównywalny (tak mi się wydaje), nazwisko polskiego autora na okładce widać już z odległości kilku metrów od regału w księgarni, a dużo mniejsza Irada Wownenko widnieje, niczym nie rzucający się w oczy podtytuł, pod nazwiskiem mężczyzny. Ciekawe, czy rosyjskie wydanie wygląda inaczej. Fotografia na okładce sugeruje pełen namiętności romans wypełniający karty książki. Notka na ostatniej stronie również nie pozostawia wątpliwości. A tymczasem jest inaczej.

Anna jest mężatką, chociaż mąż już dawno przestał ją zauważać. Jedyny kontakt jaki mają ze sobą, to ten łóżkowy (z przymusu) oraz zdawkowe rozmowy, które sprowadzają się jedynie do krytykowania wad Anny przez męża Siergieja. Kobieta jakich wiele – samotna w małżeństwie.

Struna jest Polakiem, wykształconym krytykiem muzycznym. Przystojny, inteligentny, właściwie byłby nudnym bohaterem, gdyby nie fakt, że jest pacjentem szpitala psychiatrycznego w Pankow w Niemczech. Dzięki temu poznajemy kilka barwnych postaci, rozmowy Struny z kumplami ze szpitala zajmują sporo miejsca. J. L. Wiśniewski ma dość charakterystyczny styl pisania. Jest jednym z najlepiej wykształconych pisarzy polskich (magister fizyki, doktor informatyki, doktor habilitowany chemii), i te jego umiejętności widać w tekście jak na dłoni. Nie jest pierwszym lepszym autorem piszącym o związkach, jest jedyny w swoim rodzaju, ale jednocześnie trochę przez to przerysowany, czuć trochę ten naukowy charakter. Według mnie przenosi za dużo własnych poglądów i przemyśleń na różne tematy do literatury. Wiele razy czułam się jakbym czytała artykuł naukowy zamieszczony w czasopiśmie z jakiejś dziedziny. Nie mówię o muzyce, której rzeczywiście jest mnóstwo i jest naprawdę świetnie opisana; tak miało być, w końcu Struna jest muzykiem. Bez muzyki ta ksiązka nie istniałaby, bo w większości właśnie ona budzi uczucia w bohaterach. Nie chcę, żeby ktoś mnie źle rozumiał: nie spodziewałam się lekkiej lektury niewymagającej myślenia. Jednak sięgając po książkę o tytule „Miłość oraz inne dysonanse”, lekko się podenerwowałam czytając kilka stron wywodów o Smoleńsku, kiedy temat tej strasznej katastrofy jest wałkowany od przeszło dwóch lat, i wyświechtany ze wszystkich stron. Nie powinno się go przenosić według mnie do powieści „pełnej namiętności i muzyki”, bo żar miłości nie współgra mi z lotem Tupolewa.

Mocną stroną książki rzeczywiście jest muzyka. Muzyka klasyczna, gwoli ścisłości. Struna jest zafascynowany Chopinem, Horowitzem, i wieloma innymi artystami. Jest też poezja, np. Wojaczek. Oprócz klasyki pojawia się też Matisyahu śpiewający reggae („To chyba najbardziej cool Żyd, jakiego znam. Oprócz Jezusa…”) oraz rosyjska kapela Leningrad (ostro skrytykowana przez Strunę, według mnie warto się z nią zapoznać).

Jeśli ktoś czytając tę recenzję odniósł wrażenie, że mało w tym wszystkim namiętności, nie będę wyprowadzać z błędu. „Miłość oraz inne dysonanse” ma prawie 500 stron, a zanim Anna i Struna w końcu się spotkają, trzeba przeczytać około ¾ powieści. Po drodze są oczywiście spotkania z innymi kobietami, akcja kilkakrotnie przenosi się z miejsca w miejsce. Jest Polska, Rosja, Niemcy. Ma to swój urok, dowiadujemy się co nieco o obywatelach poszczególnych państw i ich życiu. Ciekawym pomysłem jest też narracja z dwóch punktów widzenia: Anny i Struny.

Nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czy książka mi się podobała. Na pewno fabuła jest przemyślana, wszystkie wydarzenia prowadzą w końcu do spotkania głównych bohaterów. Według mnie, gdyby usunąć wątek miłosny, mogłaby pozostać świetna lektura o życiu w murach zakładu psychiatrycznego. Gdyby z kolei usunąć Pankow, a skupić się na dwojgu kochanków, byłby dobry romans. A razem jakoś to wszystko mi nie współgra.

Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

sobota, 24 listopada 2012

Koncert: One Love Sound Fest 2012, 17.11.2012, Wrocław, Hala Stulecia.


One Love Sound Fest 2012 już za nami… niestety! 17 listopada zleciał tak szybko, że kiedy w Hali Stulecia zapaliły się światła obwieszczające koniec imprezy, usta wykrzywiłam w podkówkę niczym nieszczęśliwe dziecko, marudząc „jak to, już po wszystkim?”. To oznacza, że warto było czekać na największy halowy festiwal reggae w Europie.

Kryzys zażegnany!


Sukces tegorocznej edycji One Love stał pod znakiem zapytania. Organizatorzy musieli poradzić sobie z niemiłymi niespodziankami. Kolejni headlinerzy rezygnowali z przyjazdu do Polski, a zaledwie kilka dni przed rozpoczęciem festiwalu SOJA odwołali europejską trasę koncertową. Na szczęście fani reggae zamiast słów krytyki, wolą udzielać wsparcia! Na stronie facebookowej festiwalu organizatorzy dziękowali za spływające do nich maile dodające otuchy. Raz dwa sporządzono listę proponowanych artystów, gotowych zjawić się we Wrocławiu, dzięki czemu sami mogliśmy zadecydować w sondzie, kogo chcemy usłyszeć. W sondażu wybraliśmy weterana roots reggae – Ijahmana Levi oraz bardzo lubiany w Polsce, włoski skład Mellow Mood. Prawda, że godne zastępstwo? Nie wiem jak u reszty, ale u mnie początkowe obniżenie nastroju zostało całkowicie zrekompensowane.

Już w tramwaju czułam regałową atmosferę: wszechobecne dready oraz zielono-żółto-czerwone ubrania, szaliki, czapki, biżuteria, a nawet paznokcie. Wszyscy chcieli jak najszybciej znaleźć się w Hali Stulecia, jednak najpierw trzeba było odstać swoje kilkanaście minut w gigantycznej kolejce (tyczy się osób, które zjawiły się na samym początku imprezy, tj. około 16). O dziwo nikt się nie pchał, wszyscy grzecznie stali, czekając na swoją kolej.

Polskie smaczki muzyczne… i kulinarne.


Festiwal rozpoczął się bez żadnych opóźnień koncertem Junior Stressa, wokalisty, który kilka lat temu wydał debiutancką solową płytę, współpracował m.in. z Mariką i Lechem Janerką. Najmilsza była końcówka jego występu – Junior Stress, zapowiadając lekki i przyjemny utwór o zakochaniu „Znam ten stan”, odniósł się do tytułowego hasła festiwalu – na One Love Sound Fest nie mogło zabraknąć piosenki o miłości. Nieskomplikowane teksty i melodyjność zespołu Sun El Band skłoniły do lekkiego bujania się pod sceną, ale nie była to jakaś superenergetyczna bomba. W sam raz na rozpoczęcie festiwalu, kiedy połowa osób zaciekawiona jest tym, co dzieje się na scenie, a reszta wyrusza na poszukiwania szatni, toalet i sklepów z gadżetami.

Jako że One Love gwarantuje całe popołudnie, wieczór i noc reggae’owej zabawy, organizatorzy musieli zapewnić stoiska z jedzeniem i piciem. Pod względem jadłospisu wszystko było super – coś dla zwolenników kuchni tradycyjnej i wegańskiej, kukurydza, słodkie gofry. Jak się można było spodziewać, ceny nie były zachęcające, ale co zrobić, kiedy jest się głodnym… Zainteresowanie było spore. Trochę lepiej było z piwem – tradycyjne 6 zł za lane, 7 zł za puszkowe, do nabycia i wypicia w osobnym namiocie rozłożonym przy Hali.

Ludzi przybywało, tymczasem swoim głosem na scenie zaczęła czarować jedyna wokalistka sceny głównej wieczoru – Marika. To, co u niej lubię, to umiejętność grania mimiką twarzy i barwą głosu. Potrafi z lekką pogardą w głosie i drwiną na twarzy zaśpiewać „Filifionkę”, z czarującym uśmiechem „Moje serce” czy ze skupieniem spokojniejsze, soulowe utwory. Piękna, uśmiechnięta, utalentowana. Prezentowała kawałki z nowej płyty „Momenty”. Nie przesłuchałam wcześniej całego albumu, ale odniosłam wrażenie, że Marika wzięła się za trudne tematy, jak przemijanie i wieczność. Sama wspomniała, że wcale nie jest non stop uśmiechniętą trzpiotką, za jaką uchodzi. Trochę trudno było mi w to uwierzyć widząc piosenkarkę wirującą w tańcu i wołającą do publiczności „Ale jesteście piękni!”. Śpiewała też utwory z poprzedniej płyty, np. „Esta festa”, i jeszcze starsze, np. „Siła ognia”. Mając za sobą dwie dziewczyny w chórku i całą Spokoarmię, wszystko brzmiało świetnie. Wyszło dość zabawnie: Marika zapowiedziała ostatnią piosenkę i już zbierała się ze sceny, kiedy otrzymała informację, że mogą jeszcze chwilę grać. Jak to przyjęła? Oczywiście z szerokim uśmiechem! Po koncercie przechadzała się po korytarzu Hali rozmawiając z fanami i pozując do zdjęć. Kolejny raz przekonałam się, że mamy na polskiej scenie reggae’owej prawdziwy skarb.


Siła bliźniąt 


Mellow Mood. Od 17 listopada 2012 r. ta nazwa będzie kojarzyć mi się nie tylko z tytułem utworu Boba Marleya, ale też (a nawet przede wszystkim!) z dwoma niezwykle charyzmatycznymi mężczyznami, którzy sprawili, że One Love Sound Fest w końcu rozpoczął się na dobre. Przypominam, że zawitali do Wrocławia w zamian za SOJA. Tym bardziej cieszyłam się, że zostali tak pozytywnie odebrani. Ale to tylko ich zasługa, dali fantastyczny występ. Machanie rękami, klaskanie, kucanie z wyskokami… Tym stricte koncertowym gestom nie było końca. Nie każdy artysta potrafi sprawić, że w pewnym momencie publiczność chwyci się za ręce albo zaświeci zapalniczki tworząc niepowtarzalny klimat. Na początku śpiewał tylko jeden wokalista, po kilku utworach dołączył do niego gitarzysta. Głosy mają podobne – w końcu są bliźniakami – dlatego na scenie tak dobrze się uzupełniają. Trzeba przyznać, że są pełni wdzięku i potrafią uwodzić wokalem i sposobem poruszania się, co na pewno nie uszło uwadze żeńskiej części publiczności. Ich reggae jest porywające, dobrze brzmią i dobrze wyglądają. Wspólnie zaśpiewane „Only you” czy „Inna jail”, z akcentem wokalistów brzmiące dość zabawnie – „Inadziel”, sprawiły, że ten młody zespół, który przyjechał w zastępstwo, dał chyba najlepszy koncert, biorąc pod uwagę tych młodszych przedstawicieli świata reggae. Dodatkowo jakiś szczęściarz z publiczności zaopatrzył się w pałeczki do perkusji, rzucone w dal przez perkusistę Mellow Mood na koniec koncertu.

Chcieliśmy niekończącego się bisu, jednak konferansjer Mirosław „Maken” Dzięciołowski szybko przywołał publikę do porządku, zapowiadając niespodziankę. W całej Hali zgasły światła, jednak przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Niektórzy zaczęli gwizdać i tupać, słyszałam nawet naszą jakże częstą, polską przyśpiewkę: „Nic się nie stało! Chłopaki nic się nie stało…”. Tak, to już był ten czas, kiedy poziom alkoholu i radości na widowni znacznie wzrósł. Wreszcie na suficie i ścianach Hali pojawiły się świetlne esy-floresy i zabrzmiały niepokojące dźwięki. Niewiele to miało wspólnego z koncertem, może niektórym nieco wyostrzyło zmysły, ale jak dla mnie nie było to nic spektakularnego.

Nastąpiła dość długa przerwa w występach, poszłam więc zobaczyć, co słychać na scenie soundsystemowej. Pierwsza próba okazała się niepowodzeniem – sala była zapełniona po brzegi, nie dało się wejść. Prawdopodobnie Dancehall Masak-Rah robili właśnie niezłą masakrę na parkiecie, stąd ten tłok;).


Szwedzki rap i jamajskie roots reggae


Kolejny artysta sceny głównej, szwedzki raper Promoe, zafundował publiczności najbardziej zaangażowane teksty tego wieczoru. W przerwach między utworami, popijając sok i poprawiając długą, zdreadowaną brodę, namawiał do abstynencji alkoholowej i weganizmu. O tym też rapował, a jego energia i żywiołowość, oraz umiejętne połączenie hip-hopu z reggae przyciągnęło na parkiet mnóstwo osób. Widać, że Promoe ma zdecydowane poglądy, a dzięki talentowi znalazł doskonały sposób, aby podzielić się nimi ze światem. Szczególnie utkwił mi w pamięci utwór „Lullabies to myself”, w którym zadaje pytania, na które nie ma odpowiedzi… Choć część tych odpowiedzi i ukojenie daje muzyka. Na scenie raperowi towarzyszył C.O.S.MIC, członek Looptroop Rockers (w którym śpiewa również Promoe). Do niejedzenia mięsa mnie nie przekonali, ale do swojej muzyki – owszem.

Wreszcie przyszedł czas na headlinera prosto z Jamajki – Maxa Romeo. Siłą rzeczy tamtejsi artyści nie mają sobie równych. Nieskomplikowane, korzenne reggae zawsze znajdzie odbiorców. Mimo, że dready wokalistów są już siwe, Jamajczykom można pozazdrościć energii. Max Romeo posiada jej aż nadto, nie tylko do śpiewu, ale i do tańca! Były to prawie dwie godziny, podczas których Max Romeo wykrzykiwał „Jah! Rastafari!”, a na telebimach pojawiał się Haile Selassie. Ponadczasowe reggae z damskim chórkiem, moc pozytywnej energii, płynącej od już nie tak młodego zespołu. Były utwory „War Ina Babylon” czy „One Step Forward”, ale dopiero hit „I Chase The Devil” doczekał się największego aplauzu. Podobnie było z zaśpiewaną acapella „Redemption song”. „Won't you help to sing these songs of freedom”? Oczywiście, że pomogliśmy. Do śpiewania przyłączyła się cała publiczność, co w wielkiej Hali dało niesamowity efekt.

Soundsystemy w cieniu sceny głównej 


Czekając na kolejny występ, podjęłam następną próbę dostania się pod scenę soundystemową. Tym razem udało się! Ludzi było dużo mniej niż przedtem, pewnie dlatego, że nie działo się nic ciekawego… Prezentował się Overproof Soundsystem; zaduch i monotonne dźwięki szybko skierowały mnie do wyjścia. Ciężko być w dwóch miejscach jednocześnie. Scena główna oferowała w moim odczuciu lepszych artystów, wolałam się skupić właśnie na nich. Oprócz Dancehall Masak-rah i Overproof Soundsystem na mniejszej scenie grali również: Zebra, Silly Walks Discotheque, Radikal Guru & Cian Finn, Mungo’s Hi-Fi, Herbalize It. 


Saturday Night Fever – Mr. Vegas!


Tymczasem na scenie głównej właśnie pojawił się Mr. Vegas. Ten facet ma siłę ognia. Była 1 w nocy, a całe zmęczenie ze mnie uciekło. Co ten dancehall robi z człowiekiem! Superpozytywne „I’m blessed”, cover „Three little birds” czy niegrzeczne „Bruk it down”, przy którym na scenie pojawiły się tancerki dancehall z Ulą Afro na czele – to utwory, obok których nie dało się przejść obojętnie. Przypomniał mi się koncert Beenie Mana na Regałowisku, który również występował późno, a mimo to publiczność szalała. Nie ma rady, kiedy słyszysz te dźwięki, musisz tańczyć. Dodatkowo zabawę nakręcał towarzyszący wokaliście DJ, który wprowadził nieco dyskotekową atmosferę, wykrzykując co chwilę „Are you ready?!”. Mr. Vegas występował już w Polsce na Ostróda Reggae Festival, jego koncert został wtedy oceniony najlepiej przez fanów imprezy. Nie zdziwię się, jeśli na dniach zostanie okrzyknięty najjaśniejszą gwiazdą One Love Sound Fest 2012.


Wielki Mały Człowiek


Równie jasną gwiazdą był Ijahman Levi – drugi artysta, o którego występie dowiedzieliśmy się kilka dni przed festiwalem. W Polsce nieprzypadkowo fani nadali mu przydomek „Wielki Mały Człowiek”. Starszy pan lichej postury, ale za to z sercem na dłoni. Przed nim wystąpił jeszcze Hornsman Coyote, serbski wokalista reggae grający na puzonie. Akompaniował mu ten sam zespół, co Ijahmanowi, dlatego między ich występami nie było żadnej przerwy. Niestety sporo osób po dzikiej wariacji pod sceną spowodowanej występem Mr. Vegasa opadło z sił i ulotniło się do domu bądź do namiotu piwnego. Najbardziej wytrwali wysłuchali dźwięków roots reggae prosto z Jamajki, z cudownym, ciepłym wokalem Ijahmana. Idealnie dobrana muzyka na koniec festiwalu, uspokajająca, ale i lekko usypiająca (była 3 w nocy!). Miałam wrażenie, że Ijahman również jest już zmęczony, choćby samym czekaniem na swoją kolej. Śpiewał krótko, zaledwie kilka utworów, za to zgotował nam tak miłe pożegnanie, że na samo wspomnienie się uśmiecham. Niski, sprawiający wrażenie bardzo kruchego człowieka Ijahman Levi, pełen werwy zeskoczył ze sceny (która wcale nie była taka mała) i podbiegł do barierek, aby wyściskać publiczność. Widać, że sprawiło mu to ogromną radość, a nam, stojącym przy barierkach, jeszcze większą. Powróciwszy na scenę zapewnił, że ma nas w swoim sercu. Piękne pożegnanie i zakończenie festiwalu.

One Love Sound Fest 2012, mimo kilku przykrych niespodzianek, na długo zapadnie w pamięć fanom reggae z Wrocławia, z całej Polski i świata. Chwilowe rozjaśnienie życia jamajskim słońcem, kiedy na dworze zimno. Wytchnienie od codzienności, pozytywne zmęczenie tańcem i śpiewem. 12 godzin uśmiechu!

Recenzja opublikowana na Independent.plWSA.org.pl

środa, 14 listopada 2012

„Jak zostałem premierem. Rozmowy pełne Moralnego Niepokoju”, Robert Górski w rozmowie z Mariuszem Cieślikiem, Znak Litera Nova, 2012.



Robert Górski – Góral, Badyl, George Owens, Premier. Nieważne, jak go nazwiemy, wszyscy znamy lidera Kabaretu Moralnego Niepokoju. Wiemy, że jest znakomitym, błyskotliwym kabareciarzem, ale do tej pory nie dał się poznać ze strony prywatnej. Teraz mamy okazję zobaczyć, czy schodząc ze sceny, wciąż pozostaje mistrzem ciętych ripost i inteligentnych żartów. Wszystko dzięki książce „Jak zostałem premierem. Rozmowy pełne moralnego niepokoju”.

Okładka sugeruje żartobliwy charakter publikacji. Oto widzimy pana Roberta w garniturze, wciśniętego w złote koło ratunkowe. Złota jest także poszetka od garnituru (przecież każdy element stroju musi do siebie pasować!), w końcu złote litery i taki sam tył okładki. Myślę, że ten przesyt złota jest celowy, w każdym razie prezentuje się doskonale. A charakterystyczny uśmieszek Górala na fotografii – cóż, wpatrując się w niego, tylko czekam, aż zacznie w znajomy sobie sposób nerwowo przewracać oczami, wymyślając tekst, którym chciałby wszystkich czytelników rozbawić na dobry początek.

Jeśli przedmowę pisze Artur Andrus, wiedz, że książka musi być godna uwagi. Mariusz Cieślik rozmawia z Robertem Górskim o czasach przed-kabaretowych, studiach, rodzicach, partnerce i synku. W końcu o tym, jak z paczką kumpli zaczęli tworzyć kabaret, który miał być tylko jednorazową przygodą na uczelnianych występach. Opowiada o sytuacjach w życiu, które go inspirują do napisania skeczów. Będziecie zdziwieni, że niektóre z nich wydarzyły się naprawdę! Tematy rozmów zgrabnie łączą się z zamieszczonymi w książce scenariuszami występów kabaretowych. Według mnie zajmują one zbyt wiele miejsca. Wolałabym, aby ten wywiad-rzeka był najważniejszym elementem, jednak skecze Kabaretu Moralnego Niepokoju i rozmowa mają mniej więcej podobną objętość. Dla fanów Kabaretu może to być rarytas. Uwielbiam KMN, ale dla mnie skecze w tej książce są po prostu zbędne, ponieważ znam je wszystkie prawie że na pamięć (ciężko ich nie znać, bo w większości są to hity sprzed kilku lat). Otwierając książkę cieszyłam się, że mam przed sobą prawie 200 stron rozmowy Górskiego z Cieślikiem, ale jak się okazało, jest ich sporo mniej... Dlatego, kończąc „Jak zostałem premierem” w zaledwie dwa wieczory, czułam niedosyt. Za mało, za krótko! „Będzie Pan zadowolony. I Pani też!”. Zadowolona jestem, ale daleko mi jeszcze do skakania ze szczęścia.

Oglądając „Posiedzenia Rządu”, w których pan Robert pełni rolę premiera, zastanawiałam się, jakie tak naprawdę są jego poglądy polityczne. Poczytamy o wielu interesujących faktach z życia kabareciarza, ale jeśli chodzi o sprawy polityczne – woli milczeć i ograniczyć się do odgrywania postaci szefa rządu na ekranie telewizora. Trzeba przyznać, wychodzi mu to znakomicie. Kto nigdy nie widział, z pomocą spieszy tekst jednego z posiedzeń rządu: „Straszenie PiS-em”.

Świetnym pomysłem są wypowiedzi osób związanych z polską sceną kabaretową na temat Roberta Górskiego. Środowisko kabaretowe jest chyba jedynym, w którym nie odczuwa się rywalizacji, wszyscy się lubią i potrafią ciepło i zabawnie wypowiadać się o innych artystach. Miło się to czyta. Prawdziwy wybuch śmiechu wywołały także wyrwane z kontekstu notatki Górskiego, zamieszczone na końcu książki. Nieraz są rozbrajające („Nie podoba mi się, że łysieję, ale trudno”, a nieraz po prostu budzą sympatię („Uważam, że świat bez dzieci nie miałby sensu”).

Osobę Roberta Górskiego przedstawioną w książce bardzo trafnie i błyskotliwie podsumowuje Joanna Kołaczkowska: „Nie ma lepszych, nie ma innych, niczego nie ma”. Bardzo dobrze, że został Premierem!

Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

niedziela, 11 listopada 2012

Koncert: Tommy Emmanuel, 8.11.2012, Wrocław, Sala Audytoryjna RCTB.


Tommy Emmanuel


Dobiegł końca Wrocławski Festiwal Gitarowy Gitara + 2012. Miałam okazję być na dwóch wspaniałych koncertach (wszystkich było kilkanaście). W czwartek 8 listopada odbył się finałowy koncert – mistrz fingerstyle’u Tommy Emmanuel dał znakomity występ w Sali Audytoryjnej RCTB we Wrocławiu. 

Konferansjerką na Festiwalu zajmował się Jarema Klich – wrocławski gitarzysta, jeden z założycieli Wrocławskiego Towarzystwa Gitarowego. Kiedy o 19 wszedł na scenę, mimowolnie uśmiechnęłam się. Nie wiem, czy oprócz gry na gitarze potrafi śpiewać, ale głos ma stworzony do przemawiania do publiczności. Spokojny i opanowany, trochę cichy (cały czas mówię o głosie), a wypowiada nim tak zabawne rzeczy, że nie sposób się nie uśmiechnąć. Na koncercie Johna McLaughlina rozbawił podenerwowaną zmianą lokalizacji koncertu publiczność swoimi żartami. W czwartek, mimo że koncert nie był opóźniony ani nic w tym stylu, również wprawił oczekujących na koncert w wyśmienity nastrój. Jarema Klich zapowiedział występ Piotra Resteckiego, który miał poprzedzić występ Tommy'ego Emmanuela.

Piotr Restecki, znany szerszej publiczności z występów w jednym z talent show (był finalistą), przywitał się słowami: „Moje marzenie się spełniło: występuję przed swoim Mistrzem!”. Kto wie, może kiedyś ktoś o nim również powie w ten sposób… Jego grze pewnie jeszcze daleko do mistrzowskiego Emmanuela, ale jest na dobrej drodze, aby za kilka (kilkanaście?) lat mu dorównać. Zagrał utwory promujące jego nową płytę, którą można było kupić na Festiwalu („Niedrogo! Tommy Emmanuel jest droższy!” –  to jego słowa, które wywołały śmiech publiczności i jego samego). Grał krótko, bo około 15-20 minut, ale za to jak! Największe poruszenie wywołał utwór „Dziwny jest ten świat” z repertuaru Czesława Niemena. Wiadomo, że Niemen był niezastąpiony, bo właśnie swoim wokalem sprawiał, że piosenka niesie się wciąż przez pokolenia. Na koncercie usłyszeliśmy wersję gitarową, podczas której łzy stanęły mi w oczach. Sympatyczny i zdolny ten Restecki. Bardzo musiał się cieszyć, kiedy Tommy Emmanuel na początku swojego koncertu zaprosił go na scenę i podziękował za niesamowity występ. Nie dość, że Restecki „wystąpił przed swoim Mistrzem”, to jeszcze zdobył jego uznanie i przyjacielskie poklepanie po plecach. Skakałabym z radości na jego miejscu :).

Po występie Piotra Rosteckiego na scenę wyszedł mój ulubiony gitarzysta-konferansjer Jarema Klich, aby zapowiedzieć gwiazdę wieczoru. Zaczął opowiadać, że publiczność Tommy’ego Emmanuela dzieli się na dwie grupy: jedna z nich niezwłocznie po koncercie postanawia poślubić tego gitarzystę, druga – porzucić dotychczasowe zajęcia i zacząć grać na gitarze. Po tych słowach przyszły Pan Młody kobiet zgromadzonych w sali pojawił się na scenie, a wraz z nim oklaski i gwizdy (te pozytywne;). Na scenie czekały już ustawione wcześniej gitary. Artysta zaczął grać, a błyski fleszów rozjaśniały jego uśmiechniętą twarz. Zastanawiałam się, czy ten uśmiech zniknie wraz z zakończeniem drugiego trzeciego utworu (wtedy to mieli zniknąć również fotoreporterzy), ale nie! Tommy Emmanuel czaruje swoim uśmiechem przez cały koncert. Grał przez kilka minut, po czym przywitał się z publicznością. Spojrzał na gitary i zaczął mówić, oczywiście zdobiąc słowa swoim uśmiechem, że są to całkiem nowe, piękne gitary do grania i do… kochania. To, że kocha grać, słychać w każdym utworze. Gra całym sobą, wije się, macha głową. 

Gitara do kochania :) www.tommyemmanuel.com
Festiwal promował koncert hasłem „Mistrzowski fingerstyle”, przekonałam się, że w tych słowach nie ma krzty przesady. Fingerstyle sprawia wrażenie gry na kilku instrumentach, podczas gdy w ruch idzie sama gitara. Wikipedia mówi, że „to technika gry na gitarze, pozwalająca na jednoczesne prowadzenie melodii, linii basu oraz podkładu akordowego”. A jeżeli na tej gitarze gra najlepszy z najlepszych, to wyobraźcie sobie, co tam się działo! Australijczyk zagrał kilka spokojnych ballad, ale nie zabrakło też dynamicznych utworów, często było to kilka numerów połączonych w jeden, podczas których Tommy wyczyniał z gitarą prawdziwe szaleństwa. Na domiar wszystkiego zaczął grać na gitarze używając… szczotki do gry na perkusji. Co więcej, zapewnił publiczność, że my sami potrafimy tak grać! Zaczął grać w zwolnionym tempie, aby wszyscy „załapali”. Wzbudziło to szczery ubaw.

W drugim secie (po 20-stej była krótka przerwa), artysta wrócił przebrany i… rozśpiewany. Wciąż prym wiodła jego gitarowa wirtuozeria, ale w połączeniu z ciepłym głosem, druga część koncertu podobała mi się bardziej. W pamięci utkwił mi piękny utwór „Still can’t say goodbye”, opowiadający o tęsknocie za ojcem. Wcześniej piosenkę śpiewał też Chet Atkins, którego twórczością Tommy Emmanuel się inspiruje. Może nie jest wybitna, ale prawdziwie wzruszająca.

Świetnie wypadł też duet z Krzysztofem Pełechem, gitarzystą klasycznym. Mówił: „Tommy pochodzi z miejsca, gdzie słonko świeci, skaczą wesołe kangury, na drzewach siedzą misie koala… A u nas zimno, szaro. Więc ja jestem ten smutny, a Tommy to ten wesoły”. Widać, że muzycy znają się nie od dziś i dobrze im się razem gra (choć ponoć nie mieli nawet próby). Zagrali znany hiszpański utwór (wybaczcie moją ignorancję – nie pamiętam tytułu!). W każdym razie, znaleźli w muzyce złoty środek między smutkiem Polaka a wesołością Australijczyka.

Wspominałam, że Piotr Restecki zagrał „Dziwny jest ten świat” Niemena. Tommy Emmanuel również przygotował utwór znany chyba na całym świecie. Wybrał „Imagine” Lennona. Nie wiem, czy muzycy wcześniej dogadywali się w kwestii zagranych coverów, ale oba utwory, gdyby się im bliżej przyjrzeć, traktują o podobnych sprawach. Nie wiem, czy tylko ja widzę podobieństwo między słowami:

Lecz ludzi dobrej woli jest więcej
i mocno wierzę w to,
że ten świat
nie zginie nigdy dzięki nim.
Nie! Nie! Nie!
Przyszedł już czas,
najwyższy czas,
nienawiść zniszczyć w sobie.
("Dziwny jest ten świat" Czesław Niemen)
a

Imagine all the people,
living life in peace...
You may say I'm a dreamer,
but I'm not the only one.
I hope some day you'll join us,
and the world will live as one.
("Imagine" John Lennon)

Zdaje się, że Tommy Emmanuel lubi u nas grać. Obiecał, że wróci!

piątek, 9 listopada 2012

Koncert: Mark Lanegan Band, Lyenn, Duke Garwood, Creature With The Atom Brain, 6.11.2012, Wrocław, Firlej.


źródło: www.wsa.org.pl

Mark Lanegan ma w Polsce oddanych fanów. Co takiego jest w tym wokaliście, który przecież nie ma nic wspólnego z charyzmatyczną konferansjerką, i na którego koncertach interakcja słowna z publicznością właściwie nie istnieje? A jego wygląd, w szczególności twarz pozbawiona jakiejkolwiek mimiki, jest tak tajemniczy, że mógłby nawet przerażać (spójrzcie tylko na zdjęcie). Może niektórzy w osobie artysty stawiają na piedestale, oprócz samej twórczości, właśnie umiejętność komunikowania się z publicznością. W słowniku Marka Lanegana chyba nie ma takiego wyrażenia. I właśnie to, w połączeniu z jego muzyką sprawia, że jest tak intrygujący. Plus oczywiście fakt, że wydał w końcu solową płytę.

Mark Lanegan miał wyjść na scenę dopiero o 21, ale Firlej otwarto już przed 19, kiedy to rozpoczęły się występy artystów supportujących gwiazdę wieczoru (choć w przypadku Marka Lanegana określenie „gwiazda wieczoru” jakoś mi nie leży). Na początku było bardzo mało osób. A szkoda, bo to, co usłyszałam tuż przed 19, było dla mnie muzycznym objawieniem.

Lyenn, kim jesteś?! Chciałabym napisać, że ten młody facet wyszedł na scenę przy wtórze oklasków i okrzyków rozhisteryzowanych fanów, ale niestety tak nie było. Niektórzy z tej garstki osób, które kręciły się po parkiecie, chyba nawet nie zauważyli, że ktoś z gitarą podszedł do mikrofonu. Szczerze podziwiam, i trochę współczuję zespołom supportującym, szczególnie kiedy są mało znani. Wokalista Lyenn być może czuł się zażenowany ilością przybyłych na koncert, ale nie dał tego po sobie poznać. Według mnie był najlepszy z wszystkich poprzedzających koncert Lanegana. Mimo że nie towarzyszył mu zespół, jego gra na gitarze i wokal już w pierwszych sekundach mnie zahipnotyzowały. Dreszcze na całym ciele, gęsia skórka. Pochodzący z Belgii Lyenn, wspomagając swój głos jedynie gitarą, dał niesamowity występ. Ujmował szeptem, wgniatał w ziemię rozdzierającym duszę krzykiem. Jego muzyka przypominała mi trochę album „White Chalk” PJ Harvey, a wokal chwilami był podobny do głosu wokalisty Muse. Z tym że Lyenn według mnie jest dużo bardziej przejmujący. Trudno go porównać do kogokolwiek, bo jest po prostu wyjątkowy. Warto przyjrzeć się jego twórczości, na jego stronie internetowej są utwory zagrane z całym zespołem, a nie z samą gitarą, jak było na koncercie. Lyenn zdobył moje serce w ciągu około półgodzinnego grania. Zszedł ze sceny, ale w myślach wciąż odtwarzałam jego głos. Nawet kiedy pojawił się kolejny artysta, Duke Garwood, nie mogłam się w pełni skupić na jego muzyce, bo w mojej głowie wciąż huczały utwory Lyenna. 


Duke Garwood zafundował 30 minut dość eksperymentalnego bluesa, również bez akompaniamentu zespołu, ale nie wywarł na mnie tak piorunującego wrażenia jak Lyenn.

Na parkiecie w końcu zaczęło przybywać ludzi, a na scenie pojawił się belgijski zespół Creature With The Atom Brain. Rasowe, rockowe granie z wpadającymi w ucho riffami, ale czy było w tym coś oryginalnego? W ich graniu słychać wpływy gigantów rocka, a basista Jan Wygers swoim wyglądem mógłby wesprzeć szeregi ZZ Top. Muzycznie nic nowego, ale przyciągnęli pod scenę sporo osób, rozruszali i obudzili publiczność po dużo spokojniejszych, poprzednich występach.

Chwila przerwy na oddech, ludzi coraz więcej i więcej. Wreszcie Mark Lanegan wychodzi na scenę, a ja przekonuję się, że dawno nie widziałam tak wspaniałej publiczności. Myślę, że na tym koncercie nie było nikogo przypadkowego, tylko osoby naprawdę zafascynowane twórczością Lanegana. Niekończące się brawa i okrzyki w stronę wokalisty, którego spojrzenie jest tak zimne, smutne i obojętne, że nie do końca wiadomo, czy cieszy się z obecności tylu fanów.  Bez słowa wstępu zaczął śpiewać, po trzecim utworze było już pewne, że tego wieczoru poza tekstami utworów, Lanegan nie będzie miał zbyt wiele do powiedzenia. Kiedy po kilkunastu minutach grania wypowiedział śmiertelnie poważne i pozbawione entuzjazmu „Thank you”, usłyszałam obok siebie komentarz: „To się nagadał…”. Nie patrzył na publiczność, w krótkich przerwach między utworami wzrok miał wbity w podłogę, a podczas utworów kurczowo trzymał się mikrofonu. Nie było mowy o choćby cieniu uśmiechu z jego strony. Żeby nie było wątpliwości: tajemniczość tego artysty ani trochę mi nie przeszkadza, a raczej fascynuje. To ten sam rodzaj intrygi, jaką odczuwam również w przypadku Nicka Cave’a. Duet Lanegan & Cave byłby czymś niepowtarzalnym. Piszę o tym, aby jak najlepiej oddać klimat koncertu. Zobaczcie: zero kontaktu z publicznością, człowiek totalnie zamknięty w sobie, ubrany oczywiście na czarno, a reakcja odbiorców nieproporcjonalnie wręcz entuzjastyczna.


Mark Lanegan śpiewał głównie utwory z najnowszego albumu „Blues Funeral”, ale też z „Bubblegum”. Tracklista była ułożona tak, jak trzeba – kilka spokojniejszych utworów („St. Louis Elegy”, „Harborview Hospital”), następnie rockowa bomba z machaniem głowami („Methamphetamine Blues”), i znów spokojniej. Po znakomitym koncercie zakończonym bisem Mark Lanegan podpisywał płyty (istniała możliwość kupienia ich w Firleju). Niestety przy tym już mnie nie było. Ciekawa jestem, czy fanom udało się wyciągnąć z artysty nieco więcej słów, niż „Thank you”. 

Recenzja opublikowana na WSA.org.pl