O Steel Pulse usłyszałam zaledwie kilka miesięcy temu, kiedy
natknęłam się na informację o nich w książce „Bob Marley. Nieopowiedziana
historia króla reggae”. Kilka dni temu brytyjski zespół, który rozpoczynał
karierę w latach 70., zagrał we Wrocławiu wspaniały koncert.
Z pierwotnego składu w grupie grają tylko dwie osoby –
wokalista David „Dread” Hinds i klawiszowiec (także udzielający się wokalnie)
Selwyn Brown. To oni są siłą napędową zespołu, nie ujmując oczywiście niczego
pozostałym muzykom. Przesłanie muzyki Steel Pulse brzmi: „Bez miłości nie ma
sprawiedliwości, a bez sprawiedliwości nie ma pokoju”. Ich misją, jak mówi
wokalista, jest niesienie nadziei, że wszystko będzie lepsze, kiedy ludzie
zjednoczą się w dobrej sprawie.
Obawiałam się trochę frekwencji na tym wydarzeniu. Stali
bywalcy wrocławskich koncertów reggae pewnie pamiętają, że koncerty I Jah Mana
Levi czy Tarrusa Rileya w klubie Alibi
nie cieszyły się sporym zainteresowaniem, i że w ogóle klubowe koncerty roots
reggae organizowane są na granicy opłacalności. Tym razem koncert odbywał się w
Eterze, który jest chyba większy niż Alibi, dlatego bałam się, że klub będzie
świecił pustkami. Na szczęście myliłam się.
Już na występie Positive Thursdays in Dub było sporo osób,
swoją drogą bardzo przyjemny support. Zanim Steel Pulse wyszli na scenę,
słyszeliśmy przeróbki utworów innych legend reggae, np. Boba Marleya i Maxa
Romeo.
O koncercie Steel Pulse mogę powiedzieć zasadniczo jedną
rzecz: nie wiem kiedy zleciał ten czas, mam wrażenie, że koncert był za krótki,
chociaż bisy oczywiście były. Muzycy grali raczej starsze utwory, z lat 80.,
np. „Chant a Psalm”, „A Who Responsible?”, „Man no Sober”, „Roller Skates”,
“Steppin’ out”. Usłyszeliśmy “Not King James Version” z płyty “Babilon
The Bandit” z 1986 roku, która zdobyła wtedy nagrodę Grammy za najlepszy album
reggae. Jednak w ostatnich minutach występu pokazali, że jako kompozytorzy
nadal nie próżnują, i zagrali utwór z tegorocznego singla „Put Your Hoodies On”,
którym zakończyli występ.
Wokalista i klawiszowiec, mimo że nie są już najmłodsi,
świetnie wyglądali na scenie. David Hinds nieprzypadkowo ma ksywę „Dread”. Jego
fantazyjnie ułożone, megagrube dready robią wrażenie. Ciężko uwierzyć, że już
tyle lat działa na scenie, wygląda tak młodo… Choć szczerze mówiąc, bardziej
podobały mi się momenty, kiedy za mikrofonem stał klawiszowiec Selwyn Brown,
jego śpiew bardziej mnie przekonywał.
Ze sceny płynęła pozytywna energia, jedynie saksofonista
Jerry „Saxman” Johnson sprawiał wrażenie zmęczonego i nieco znudzonego. Rozglądał
się po suficie, jednak kiedy zaczynał grać, robił to naprawdę dobrze. Nic
dziwnego, że do współpracy zapraszali go tacy artyści jak Burning Spear, Shaggy czy Ky-Mani Marley (chociaż i
tak mistrzem saksofonu pozostaje dla mnie Dean Fraser, koncertujący m.in. z
Tarrusem Rileyem). Udało mi się po koncercie porozmawiać z saksofonistą.
Przyznał, że zmęczenie z powodu długiej trasy koncertowej powoli bierze nad nim
górę. Dlatego też muzycy zaraz po koncercie pojechali do hotelu, wcześniej
oczywiście robiąc sobie zdjęcia z fanami, rozdając autografy i podpisując
płyty. W tłum poleciało także piórko do gry gitarzysty oraz tracklisty
wrocławskiego koncertu. Najlepsze pamiątki!
Iza, Han i lekko zmęczony Jerry "Saxman" Johnson |
Publiczność dopisała, myślę, że przyjechało sporo osób spoza
Wrocławia, w końcu Steel Pulse zagrali w naszym kraju tylko jeden koncert. Dla
fanów reggae słabą opcją byłoby przegapienie tego wydarzenia.
Relacja napisana dla Independent.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz