Przejeżdżając dzień w dzień obok Radia i Telewizji, gdzie
wisiały ogromne plakaty reklamujące koncert, codziennie odliczałam dni do tego
wydarzenia. Jaka szkoda, że już po…
22 października we wrocławskim klubie Eter czas stanął w
miejscu. Lokal wypełnił się nastrojowymi melodiami z pogranicza jazzu, r’n’b i
soulu, które w połączeniu z niesamowicie uspakajającą barwą głosu Jose Jamesa,
stworzyły hipnotyzującą całość. Muzyka uspokajająca, może skłaniająca do snu,
ale za to jak dobrego snu… A z drugiej strony, budząca tyle emocji, że ciężko
byłoby zasnąć!
Jose James wystąpił we Wrocławiu w ramach Muzycznej Strefy
Radia RAM. Słuchaczom Radia artysty przedstawiać nie trzeba – w październiku
jego utwory oraz wywiady można było usłyszeć na antenie bardzo często. Muzyk
promuje obecnie swój album „No Beginning No End”, wydany w styczniu tego roku.
Eter był wypełniony po brzegi, zarówno parkiet, jak i
miejsca siedzące na balkonie. Obok studentów trzymających w dłoni plastiki z
piwem, zauważyć można było również osoby starsze. Dowód, że piękno muzyki Jose Jamesa trafia do
każdej grupy wiekowej. Wstępu pod samą scenę pilnowała ochrona – najlepsze
miejsca były zarezerwowane dla fotografów, i to jedynie podczas pierwszych
czterech utworów.
Jose i jego zespół wyglądali stylowo. Wokalista –
jednocześnie elegancki (koszula) i wyluzowany (ciemne okulary i czapka z
daszkiem). Nie lubię, gdy artysta skrywa oczy za okularami, na szczęście po
kilku utworach Jose odłożył je. Chociaż, po klasie, którą pokazał swym
występem, okulary nie grały już dla mnie żadnej roli, liczyła się tylko muzyka
i jego aksamitny głos.
Utwory, które zaprezentowano na żywo, były bardziej rozbudowane i
zaskakujące, niż w wersjach studyjnych, a głos Jose okazał się dużo mocniejszy
i wywołujący jeszcze więcej dreszczy. Na początku usłyszeliśmy „It’s All Over
Your Body” – ponoć ulubiony utwór artysty. Nic dziwnego, że postanowił umieścić
go na wstępie koncertowej tracklisty. Owacje publiczności potwierdziły, że był
to dobry wybór, zresztą, na każdy kolejny utwór słuchacze reagowali
entuzjastycznie. Największe oklaski zdobyła chyba wzruszająca ballada „Come To
My Door” oraz „Trouble”. Większość utworów pochodziła z ostatniej
płyty.
Jose James jest niesamowity. Jego improwizacje, skupienie i
jednocześnie bijąca od niego serdeczność wyrażana uśmiechami stworzyły niepowtarzalny
klimat. Jednak czymże byłby jego występ bez towarzyszących mu na scenie
świetnych muzyków? Każdy z nich miał na scenie swoje pięć minut (a raczej dużo,
dużo więcej). Jose James – barwa głosu niczym balsam dla duszy, japoński
trębacz Takuya Kuroda, młody,
utalentowany Kris Bowers na klawiszach, basista Salomon Dorsey (który popisał
się nie tylko grą, ale też śpiewem i oryginalną fryzurą) oraz Richard Spaven na
perkusji – zestaw doskonały. Podczas tych solowych partii poszczególnych
instrumentów Jose schodził ze sceny, pił wodę bądź zagadywał do członków
zespołu, wyglądał na bardzo zrelaksowanego. Kiedy już wracał na scenę, to
często tylko po, to aby wyśpiewać jeden wers i znowu zniknąć za kulisami.
Idealnie dawkował napięcie, a kiedy w końcu zjawiał się na scenie na dłużej,
oklaskom nie było końca. Podobnie było po utworach innych artystów,
utworach-klasykach można by rzec, jak choćby „Ain’t No Sunshine” czy „Isn’t She
Lovely”.
Jest radość ;) Dzięki Iza! |
Dwugodzinny koncert zakończył się bisem, po tym, jak
publiczność zachęcona przez Macieja Szabatowskiego z Radia RAM zaczęła nucić
nieco zmieniony fragment tekstu „Come To My Door”. Podczas bisu, ale także po
nim, Jose podpisywał płyty. Dosłownie kilka chwil po zakończeniu koncertu
muzycy zeszli do publiczności, rozmawiali i chętnie pozowali do zdjęć z fanami.
Oby więcej takich koncertów!
Relacja napisana dla Independent.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz