poniedziałek, 28 października 2013

Koncert: Jose James, 22.10.2013, Wrocław Eter

Przejeżdżając dzień w dzień obok Radia i Telewizji, gdzie wisiały ogromne plakaty reklamujące koncert, codziennie odliczałam dni do tego wydarzenia. Jaka szkoda, że już po…

22 października we wrocławskim klubie Eter czas stanął w miejscu. Lokal wypełnił się nastrojowymi melodiami z pogranicza jazzu, r’n’b i soulu, które w połączeniu z niesamowicie uspakajającą barwą głosu Jose Jamesa, stworzyły hipnotyzującą całość. Muzyka uspokajająca, może skłaniająca do snu, ale za to jak dobrego snu… A z drugiej strony, budząca tyle emocji, że ciężko byłoby zasnąć!

Jose James wystąpił we Wrocławiu w ramach Muzycznej Strefy Radia RAM. Słuchaczom Radia artysty przedstawiać nie trzeba – w październiku jego utwory oraz wywiady można było usłyszeć na antenie bardzo często. Muzyk promuje obecnie swój album „No Beginning No End”, wydany w styczniu tego roku.

Eter był wypełniony po brzegi, zarówno parkiet, jak i miejsca siedzące na balkonie. Obok studentów trzymających w dłoni plastiki z piwem, zauważyć można było również osoby starsze.  Dowód, że piękno muzyki Jose Jamesa trafia do każdej grupy wiekowej. Wstępu pod samą scenę pilnowała ochrona – najlepsze miejsca były zarezerwowane dla fotografów, i to jedynie podczas pierwszych czterech utworów.

Jose i jego zespół wyglądali stylowo. Wokalista – jednocześnie elegancki (koszula) i wyluzowany (ciemne okulary i czapka z daszkiem). Nie lubię, gdy artysta skrywa oczy za okularami, na szczęście po kilku utworach Jose odłożył je. Chociaż, po klasie, którą pokazał swym występem, okulary nie grały już dla mnie żadnej roli, liczyła się tylko muzyka i jego aksamitny głos.

Utwory, które zaprezentowano na  żywo, były bardziej rozbudowane i zaskakujące, niż w wersjach studyjnych, a głos Jose okazał się dużo mocniejszy i wywołujący jeszcze więcej dreszczy. Na początku usłyszeliśmy „It’s All Over Your Body” – ponoć ulubiony utwór artysty. Nic dziwnego, że postanowił umieścić go na wstępie koncertowej tracklisty. Owacje publiczności potwierdziły, że był to dobry wybór, zresztą, na każdy kolejny utwór słuchacze reagowali entuzjastycznie. Największe oklaski zdobyła chyba wzruszająca ballada „Come To My Door” oraz „Trouble”. Większość utworów pochodziła z ostatniej płyty.



Jose James jest niesamowity. Jego improwizacje, skupienie i jednocześnie bijąca od niego serdeczność wyrażana uśmiechami stworzyły niepowtarzalny klimat. Jednak czymże byłby jego występ bez towarzyszących mu na scenie świetnych muzyków? Każdy z nich miał na scenie swoje pięć minut (a raczej dużo, dużo więcej). Jose James – barwa głosu niczym balsam dla duszy, japoński trębacz Takuya Kuroda,  młody, utalentowany Kris Bowers na klawiszach, basista Salomon Dorsey (który popisał się nie tylko grą, ale też śpiewem i oryginalną fryzurą) oraz Richard Spaven na perkusji – zestaw doskonały. Podczas tych solowych partii poszczególnych instrumentów Jose schodził ze sceny, pił wodę bądź zagadywał do członków zespołu, wyglądał na bardzo zrelaksowanego. Kiedy już wracał na scenę, to często tylko po, to aby wyśpiewać jeden wers i znowu zniknąć za kulisami. Idealnie dawkował napięcie, a kiedy w końcu zjawiał się na scenie na dłużej, oklaskom nie było końca. Podobnie było po utworach innych artystów, utworach-klasykach można by rzec, jak choćby „Ain’t No Sunshine” czy „Isn’t She Lovely”.


Jest radość ;) Dzięki Iza!
Dwugodzinny koncert zakończył się bisem, po tym, jak publiczność zachęcona przez Macieja Szabatowskiego z Radia RAM zaczęła nucić nieco zmieniony fragment tekstu „Come To My Door”. Podczas bisu, ale także po nim, Jose podpisywał płyty. Dosłownie kilka chwil po zakończeniu koncertu muzycy zeszli do publiczności, rozmawiali i chętnie pozowali do zdjęć z fanami. Oby więcej takich koncertów!

Relacja napisana dla Independent.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz