Mimo że omawiany album grupy Ziemia Kanaan miał swoją premierę ponad pół roku temu, to warto o nim napisać, nawet z „lekkim” poślizgiem.
Dawno nie słyszałam polskiego zespołu, w którego twórczość wsiąknęłam już od pierwszej piosenki. Najpierw trafiłam na znany przebój lat 70. - „Porque Te Vas”. Nie przepadam za oryginalną wersją, dziewczęcy wokal Jeanette ani mnie ziębi, ani parzy, nie dostrzegam w jej śpiewaniu żadnych emocji. Tymczasem po odsłuchaniu tego numeru w wykonaniu Ziemi Kanaan olśniło mnie. Ten utwór jest wspaniały! Jednak cover może nagrać każdy, ciekawe czy we własnych utworach zespół także ma coś do zaoferowania – pomyślałam. Przesłuchałam zatem całego albumu „Katarynka”, i jak już wspomniałam, wsiąknęłam w tę muzykę. Chociaż „wsiąkać” jakoś brzydko mi tu brzmi. Dałam się ponieść tej muzyce. O, tak ładniej.
Ziemia Kanaan powstał w Stalowej Woli. Przez ponad 10 lat swojej działalności muzycy zaliczyli sporo festiwali reggae, ich utwory były umieszczane na różnych składankach. W większości ich twórczość utrzymuje regałowy puls, ale pierwsze, co mi się nasuwa na myśl jeśli chodzi o ich muzykę, to duże urozmaicenie, świeżość, różnorodność. Nie zamknęłabym Ziemi Kanaan w jednej szufladce z Habakukiem, Parpiką Korps, Pustkami, Czerwonym Tulipanem, Daab, Maleo Reggae Rockers czy nawet Czesławem Mozilem. Dlaczego wymieniłam tak wiele grup? Każdy z tych zespołów ma w sobie coś charakterystycznego, nie grają identycznej muzyki, prawda? Właśnie stąd w moim odczuciu ta różnorodność Ziemi Kanaan – mam wrażenie, jakby inspirowali się muzyką wielu zespołów (te, które wymieniłam wyżej, przyszły mi na myśl jako pierwsze; ciekawe, czy trafiłam), zmiksowali ją ze swoimi pomysłami, i tak oto powstał album „Katarynka”. Nie zrozumcie mnie źle – nie chodzi mi o kopiowanie czyjejś twórczości.
Nigdy nie byłam w Stalowej Woli, mogę się jedynie domyślać, że grafika na okładce przedstawia to miasto, jakże kolorowe i niekojarzące się z przemysłem hutniczym. A może się mylę.
Kilka konkretów odnośnie albumu. Rzecz pierwsza: wokal, który jest moim zaskoczeniem numer jeden. Czasem zdarza mi się, słuchając jakiegoś utworu, mieć wątpliwość, czy śpiewa kobieta, czy mężczyzna. Ba, nawet jeśli wiem, że za mikrofonem stoi np. Artur Rojek, zamykam oczy i wyobrażam sobie kobietę śpiewającą „My” Myslovitz. Podobnie, kiedy śpiewa Tracy Chapman, wyobrażam sobie postawnego mężczyznę. Taki odchył, którego przyczyną są niesamowite barwy głosu. Miałam tak również w przypadku wokalisty Ziemi Kanaan – Mariusza Zarzecznego. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy na teledysku ujrzałam, że łagodny, ciepły, lekko zachrypnięty głos należy do faceta mogącego z powodzeniem być frontmanem zespołu hard rockowego! Ważną rzeczą jest dla mnie rozumienie, co wokalista śpiewa (chodzi mi o wymowę, nie o zrozumienie sensu utworów). Tutaj duży plus! Nie ma niewyraźnie zaśpiewanych wersów (nawet w bardzo trudnym utworze „Widziadła”), nierównych chórków, które też często utrudniają odbiór, i czego tam jeszcze. Wokalista mega uniwersalny, sprawdza się w bardziej reggae’owych, bujających dźwiękach, ale wydrzeć też się potrafi. Zresztą wokalnie udziela się nie tylko Mariusz Zarzeczny, ale i reszta zespołu.
Sprawa druga – to zróżnicowanie, o którym pisałam. Jest kilka utworów zaczynających się od mocnych, rockowych gitar, przechodzących w spokojniejsze, bujające reggae („Słonko”, „Kory drzewne”). Podoba mi się taka konstrukcja, chociaż na koncertach może być trochę myląca – zaczynasz pogować, aż tu nagle zdezorientowany przechodzisz do regałowego bujania. Reggae, rock, ska – czego tu nie usłyszymy? Kilka pierwszych utworów to właśnie pomieszanie reggae z rockiem, czego kwintesencją jest wychwalane przeze mnie wcześniej „Porque Te Vas” (och, te zakończenie utworu… Lepiej bym tego nie wymyśliła!). Później spokojna i melancholijna „Druga Opowieść” (usłyszymy ją także kilka minut później w chilloutowym remixie Gitbit Papilot). Jednak spokój jest tylko chwilowy, bo kolejne utwory - „Jutro Znaczy Nic”, „Jahlove” (w języku angielskim) i „Widziadła” to iście rockowe klimaty. Na końcu usłyszymy kolejny remix – tym razem utworu „Den Sowy”, otwierającego album. Muzycznemu zróżnicowaniu sprzyja też mnogość instrumentów – nie tylko gitary, ale też mandolina, akordeon, klarnet, a nawet kachon. Także remiksy, z uspokajającymi dźwiękami instrumentów dętych, urozmaicają płytę.
Minusem jest brak książeczki z tekstami piosenek. Wiem, że łączy się to z dodatkowymi kosztami, ale w przypadku tekstów, które nie wpadają w ucho aż tak, że po chwili znasz utwory na pamięć, jest to spora wada. Tym bardziej, że niektóre z nich zasługują na szczególną uwagę (jak choćby „Druga Opowieść”) i chciałoby się lepiej w nie wsłuchać mając przed oczami treść.
Powtórzę raz jeszcze: dawno nie poznałam zespołu, który tak by mnie zainteresował już po kilku dźwiękach. Nie musiałam się przekonywać do tej płyty, przetrawić jej, odłożyć na bok i wrócić do słuchania po kilku dniach. Od razu „zaskoczyło”. Pozytywnie zaskoczyło!
Agencja Artystyczna Mruku, 2013.
Agencja Artystyczna Mruku, 2013.
Recenzja napisana dla Independent.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz