sobota, 2 marca 2013

Koncert: Matisyahu, Wrocław, Hala Stulecia, 28.02.2013.

Independent.pl
Nie zasnę dzisiaj, nie zasnę z emocji! – powtarzałyśmy na zmianę z koleżanką po zakończeniu koncertu Matisyahu. Kilka dni po wydarzeniu wciąż jestem rozemocjonowana!

Trzeba przyznać, że koncert był bardzo dobrze wypromowany. Plakaty na przystankach, tablicach ogłoszeniowych, tramwaj z wizerunkiem Matisyahu – Wrocław od dwóch miesięcy przygotowywał fanów na występ artysty.

Supportem był rootsowy zespół Jafia Namuel, powstały prawie 20 lat temu. Mam mieszane uczucia co do ich występu. Grupa postawiła na samą muzykę, nie decydując się na zbytnią komunikację z publicznością, a przecież wiadomo, że sukces koncertu w dużej mierze zależy od tego, jak go odbiera publiczność. W związku z tym odniosłam wrażenie, że Jafia Namuel sobie, a publika sobie. W czasie dłuższych przerw między utworami słychać było rozmowy zamiast braw. Zagrali kilka utworów Boba Marleya, kilka swoich. Pod koniec ludzie trochę się ożywili, ale nie na tyle, aby grupa mogła zagrać bis. Ciągle nie mogłam od siebie odsunąć myśli, że muzycy Jafia Namuel powinni grać rocka. Może zasugerowałam się koszulkami muzyków, przedstawiającymi Jima Morrisona i Jimiego Hendrixa.

Po przerwie technicznej konferansjer zapowiedział gwiazdę wieczoru. Muszę wspomnieć, że wypowiedzi prowadzącego były najsłabszym punktem imprezy. Już zapowiadając Jafia Namuel, określił ich jako najbardziej „jamajski” zespół z Polski, po czym dodał: „Jeśli są fani, to może mnie poprawią, jeśli źle mówię…”. O Matisyahu powiedział, że wygląda jak chasyd. Rzeczywiście, gdybyśmy się cofnęli ponad rok wstecz, jego informacja byłaby aktualna. Zastanawiam się, czy pan konferansjer w ogóle wiedział, kogo zapowiada, i czy spotkał się wcześniej w garderobie z Matisyahu, który już od pewnego czasu nie nosi chasydzkiej brody i pejsów. Ponarzekałam, teraz pora na relację najważniejszej części.

Po dość długim wstępie, gdzie prym wiodły syntezatory i dochodzące nie wiadomo skąd modlitewne szepty Matisyahu, artysta wyszedł na scenę. Za duży płaszcz, ciemne okulary i czapka z daszkiem – nie wierzyłam, że w takiej stylizacji będzie nam śpiewał. Jak to tak, żebyśmy nie widzieli oczu piosenkarza? Po kilku minutach Matisyahu odłożył okulary i ściągał kolejne elementy garderoby, aż został w jeansach i T-shirt’cie.

Reggae, rock, pop, rap, modlitewne zaśpiewy, beatbox, a nawet lekka psychodelia połączona z grą świateł – Matisyahu nie ograniczał się do grania na jedno kopyto. W każdej odsłonie był bardzo dobry, a co najważniejsze, był sobą, i roztaczał wokół przekonanie, że właśnie uczestniczymy w czymś niezwykłym. Ciężko to opisać, u mnie przejawiło się tym, że na początku denerwowałam się, bo nie udało mi się stanąć w pierwszym rzędzie, że przede mną stali dwumetrowi faceci i musiałam stawać na palcach, aby cokolwiek zobaczyć – najczęściej załapywałam się na czubek głowy artysty. Po kilku utworach spłynęła na mnie fala błogości i radości, dryblasy ustąpili miejsca przed sobą, basy czuło się całym sobą, ba! Całą muzykę czuło się od stóp do głów! Nie wiem jak Matisyahu to robił, że publiczność była tak euforyczna, przecież między utworami nie mówił zbyt wiele. Wystarczyła muzyka, przekaz, uśmiech i autentyczność, a wszyscy poszliśmy za nim. Każdy, kto twierdzi, że Matisyahu na żywo to więcej niż odegranie kilkunastu piosenek na żywo, ma rację!

Matisyahu śpiewał utwory ze wszystkich swoich płyt, także z najnowszej „Spark Seeker”, która z reggae ma raczej mało wspólnego. Zaśpiewał hity „One Day”, „Jerusalem”, „Sunshine”. W zależności od utworu artysta stał w miejscu, lekko się kołysał, najczęściej jednak biegał i skakał z jednego końca sceny na drugi, a dam głowę, że gdyby scena była dwa razy większa, również wykorzystałby każdy jej skrawek na swój taniec. Niesamowite pokłady energii!

Na bis czekaliśmy długo. Podłoga Hali Stulecia trzęsła się od tupania nogami. Po chwili wyszedł gitarzysta, ale najwyraźniej zrezygnował, bo odłożył gitarę i zszedł ze sceny. Ale wrócił, wraz z całym zespołem i z Matisyahu, aby pokazać wrocławskiej publiczności, czym jest bis pełną gębą. Matisyahu ku uciesze wszystkich rzucił się w tłum, który uniósł go na rękach. Pierwszy raz widziałam coś takiego. Co innego, gdy ktoś z publiczności „pływa”, ale skoku ze sceny jeszcze nie widziałam. Jest to dla mnie wyraz zaufania do publiczności i potwierdzenia, że artysta cieszy się z koncertu tak samo jak widzowie. Piękne! Matisyahu popływał sobie na naszych rękach, usiłował nawet wstać, uśmiechał się, rzucił buty na scenę. Spodnie prawie mu spadły, ale co z tego. Myślę, że fani nie mogli sobie zażyczyć lepszego zwieńczenia koncertu. Matisyahu powrócił na scenę, aby po chwili zaprosić na nią publiczność. Kolejne emocje, pchanie się pod scenę, aby podać dłoń artyście. I wspólnie zaśpiewane „One Day”. Po tym wszystkim Matisyahu skromnie się ukłonił i zszedł ze sceny, pozostawiając na parkiecie publiczność krzyczącą „Dziękujemy!”. Jego uśmiech również zdawał się mówić „dziękuję”.

Koncertem rozpoczęto świętowanie setnych urodzin Hali Stulecia. Życzę Hali, aby wciąż była miejscem, w którym przeżywa się wspaniałe, niezapomniane muzyczne chwile.

Myślę, że Matisyahu świetnie się czuł na tym koncercie i jeszcze do nas wróci!

Recenzja opublikowana na WSA.org.pl oraz Independent.pl

2 komentarze:

  1. ech zazdroszczę, uwielbiam jego muzę i wyobrażam sobie jaka to energia. Ale image mnie zaskoczył!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na spotkaniu z fanami po koncercie Matisyahu powiedział, że może jeszcze przyjedzie w tym roku do Polski, warto się wybrać :)A wizerunek? Świetnie wygląda, bardzo młodzieńczo. Jakieś 10 lat młodziej :)

      Usuń