źródło: www.rockinwroclaw.pl |
Koncert, którego obawiałam się
najbardziej ze wszystkich, na których do tej pory byłam. Queen: legenda, mnóstwo utworów, które zna każdy. Nie ma osoby,
która nie znałaby We are the champions
czy Radio Ga Ga. Tak samo jak nie
istnieje osoba, która potrafiłaby zastąpić Freddiego Mercury’ego na scenie. Choćby
nie wiadomo jaką miałaby charyzmę i
głos, po prostu Freddie to Freddie, koniec. Jak tu iść bez żadnych wątpliwości
na koncert Queen, skoro z pierwotnego składu zostali tylko (albo aż) Brian May
i Roger Taylor? Więcej słów o przeżyciach z koncertu już za chwilę, najpierw
kilka informacji o zespołach, które rozpoczęły festiwal Rock in Wroclaw.
Na Stadion Miejski przybyłam
zgodnie z wytycznymi wydrukowanymi na bilecie, godzinę przed rozpoczęciem
koncertu, czyli o 17.30. Wokół stadionu kręciły się osoby sprzedające bilety,
fani Queen w nie mniej fanowskich koszulkach, ludzie starsi, młodsi. W budkach
z jedzeniem można było uraczyć się hamburgerem lub wodą mineralną za 7 zł.
Wolałam nie sprawdzać, w jakiej cenie jest piwo. Chwilę się pokręciliśmy,
szukając wejścia na nasz sektor, w końcu znaleźliśmy się na trybunach. A tam
wielkie zaskoczenie: pustki, garstka ludzi pod sceną, ochroniarze nie mający
nic do roboty. Podejrzewałam, że stadion nie będzie pękał w szwach, bo bilety
można było kupić jeszcze w dzień koncertu, ale żeby aż tak?
Ze sceny przemawiał co chwilę
dość irytujący, przeklinający konferansjer, a za nim ustawiał się pierwszy
zespół, łódzki Power of Trinity.
Zaczęli grać przed 19. Ponoć muzyka zespołu to mieszanka rocka z reggae, jednak
w moim odczuciu reggae tam wcale nie było. Mocny rock, mocny wokal, takie sobie
rymowane teksty o życiu.
Po grupie z Łodzi przyszedł czas
na występ zespołu IRA, który w tym
roku obchodzi swoje 25–lecie. Nie należę do fanów IRY, znam tylko kilka
piosenek. Zdobyć świata szczyt, Ona jest ze snu i kilka innych. Na pewno
grali lepiej w pierwszych latach swojej działalności, później nieco
złagodnieli. Artur Gadowski z zespołem zostali przyjęci bardzo pozytywnie,
publiczność pod sceną skakała, śpiewała i klaskała. Niespodzianką był utwór
zaśpiewany wspólnie z Tomkiem „Lipą” Lipnickim, znanym między innymi z zespołów
Illusion i Lipali. Ich mocne wokale bardzo do siebie pasowały, skusiłabym się
nawet na stwierdzenie, że z tego duetu to Lipnicki był lepszy. Ale może myślę
tak dlatego, że uważam śpiew Gadowskiego za nieco zbyt „nosowy”, po prostu, nie
mój typ.
Koncert zespołu MONA |
Ludzi przybywało, jedni
wychodzili coś przekąsić, inni wchodzili na płytę. Było na tyle wolnego
miejsca, że niektórzy położyli się na płycie stadionu, inni zajmowali na
trybunach lepsze miejsca, niż mieli wyznaczone na bilecie. Tymczasem na scenie
pojawił się amerykański zespół Mona.
Dlaczego ja ich wcześniej nie znałam? Nie ważne, w każdym razie czas nadrobić
zaległości. Co za moc, jaka energia, jaki wokal! Przypominali mi trochę Arctic Monkeys, The
Kooks, Kings Of Leon. Nie chodzi mi o jakąś podróbkę czy identyczne brzmienie,
bo mają mocny, własny smaczek. Najlepsi debiutanci 2011 roku według MTV Awards
(nie żeby był to dla mnie jakiś wyznacznik popularności) porwali publiczność,
której z chwili na chwilę przybywało. Wśród nich znalazło się pewnie sporo
osób, które słuchały zespołu od dłuższego czasu, ale jestem pewna, że osoby,
dla których wczorajszy koncert był pierwszą stycznością z twórczością Mony,
przyjrzą się ich muzyce bliżej, bo naprawdę warto. Charyzmatyczny wokalista
pytał, czy są tu jacyś fani oldschool rock i Johnny’ego Casha. Nie było to
przypadkowe zawołanie, skład Mony pochodzi z Tennessee, a zespół Casha swego
czasu nosił nazwę The Tennessee Three. Świetny debiut, ciekawa jestem, jak ten
zespół się rozwinie. Była to już ich druga wizyta w Polsce, czekamy na kolejną.
Na scenę wjeżdża logo zespołu Queen |
Wreszcie… Wreszcie! Zaczęło się
odliczanie do ostatniego, najważniejszego koncertu. Ludzi pod sceną ciągle
przybywało, już nie było wstydu, że Królowa zbudziła tak małe zainteresowanie w
Polsce. Trybuny się zapełniły, zapadł zmrok, rosło napięcie. Na scenie pojawiła
się ogromna kurtyna z logo zespołu. Ile bym dała, żeby widzieć, co się dzieje
tuż za nią… W końcu zabrzmiały pierwsze dźwięki, intro zespołu Queen. Kurtyna
poszła w górę… i zaczęło się! Seven Seas Of Rhye, Keep Yourself Alive, We Will
Rock You. Zatrzymam się na sekundę przy tym utworze. Wersja była
zupełnie inna, szybsza niż oryginał. Przekonało mnie to, że wokalista Adam Lambert nie ma zamiaru naśladować
Freddiego Mercury’ego. Studyjna wersja oczywiście dużo lepsza, jednak ucieszyło
mnie, że na samym początku koncertu muzycy dali do zrozumienia, że Lambert nie
zastępuje Mercury’ego. Późniejsze utwory nieco zaburzyły to myślenie, wiele numerów
zostało po prostu odśpiewanych, bez żadnych elementów dodanych od siebie.
Trzeba przyznać, że Adam ma kawał głosu, świetnie wyciąga górne partie, i
dobrze o tym wie. Z czasem końcówki utworów stały się wręcz przewidywalne,
wiadomo było, że za chwilę wokalista wydrze się wspinając na wyżyny swoich
możliwości. Brzmiało to dobrze, ale na dłuższą metę było niezbyt zaskakujące.
Słuchając kilka dni wcześniej solowych projektów tego piosenkarza, określiłam
jego głos jako typowo popowo-pospolity. Nie spodziewałam się wielkiego zachwytu
podczas koncertu, ale już po pierwszych utworach byłam pewna, że na żywo facet
brzmi dużo lepiej, niż na nagraniach internetowych, i chwała mu za to. Może to
zasługa repertuaru, jego solowe projekty są skierowane raczej do nastolatków.
W którymś momencie Adam wyszedł
na scenę odziany w obszerne czerwone futro, zaczął emanować seksapilem i
przechadzać się po scenie niczym wielki, czerwony ptak. Od razu przypomniał mi
się koncert Queen z Wembley w 1986 roku (oczywiście nagranie z dvd, wtedy nawet
jeszcze ptaszki na mnie nie ćwierkały), kiedy to Freddie Mercury wyszedł na scenę
w królewskiej, czerwonej pelerynie. Nie wiem, czy było to celowe zagranie, aby
w jakiś sposób upodobnić się do legendy, czy czysty zbieg okoliczności.
źródło: www.queenonline.com, fotografia autorstwa Emily May, córki gitarzysty Briana Maya. |
Ucieszyłam się, kiedy Roger Taylor opuścił na chwilę krzesło
perkusisty, aby zaśpiewać Under Pressure
w duecie z Adamem. Od tej pory zaczęła się piękna część koncertu, kiedy to
przekonałam się, że Adam Lambert wcale nie jest nowym liderem zespołu, w moim
odczuciu jest jedynie dodatkiem. Nie zrobili z niego gwiazdy zespołu, był
raczej gościem specjalnym. Sporo
utworów śpiewał Roger Taylor, np. A
kind of magic, These are days of our
lives – w połączeniu z filmem puszczonym na telebimach, przedstawiającym
czasy świetności zespołu, w szczególności basistę Johna Deacona – pierwsze
wzruszenie tego wieczoru. Po chwili na sam przód sceny wyszedł Brian May. Z uśmiechem na twarzy
zawołał Dzień dobry, dzień dobry Wrocław!
Wszystko ok! Zaśpiewajmy… Zaśpiewajmy…. Cały stadion entuzjastycznie
krzyczał i bił brawo, motywując do wypowiedzenia kolejnych słów po polsku, jednak
zrezygnowany Brian dokończył zdanie już po angielsku, zachęcając do wspólnego
zaśpiewania piosenki dla Freddiego. Zaczął grać Love of my life, a ja wiedziałam, że mój makijaż już nie będzie
nieskazitelny. Chwila, kiedy tysiące osób wspólnie śpiewa dobrze znany, piękny
utwór, to chwila, którą zapamiętuje się na całe życie. A kiedy pod koniec
utworu na scenie pojawiła się wizualizacja Freddiego i stadion zapełnił jego
głos, daję słowo, że polały się wiadra łez. Brian miał znakomite kilkanaście
minut na scenie, zwieńczone świetnym gitarowym solo.
Na scenę wrócił Adam Lambert z Another One Bites To Dust i Radio Ga Ga. Były to dwa utwory, które
wyszły najsłabiej, jakby wokalista w ogóle nie miał pomysłu, w jaki sposób je
zaśpiewać. Radio Ga Ga po części
zostało uratowane przez publiczność. Podwójne klaśnięcie i ręce uniesione w
górę w refrenie, plus wspólny śpiew – wielkie emocje i uczucie jedności,
wszyscy wiedzą co robić i jak śpiewać. Somebody
to love poszło lepiej, może za sprawą niezastąpionych chórków Briana i
Rogera.
Siedzieliśmy na trybunach, jednak
nie było problemu, aby w trakcie koncertu przejść na płytę stadionu. Crazy litte thing called love nie
pozwoliło usiedzieć na miejscu, zeszliśmy na dół, do ludzi, zaczęliśmy tańczyć.
Wtedy dopiero poczułam pełną piersią, że jestem tu i teraz, na koncercie Queen. Tłum, klaskanie, tańczenie,
śpiewanie, i to uczucie, że występ zbliża się ku końcowi. Chciałam wykorzystać
te ostatnie chwile jak najmocniej i jak najlepiej. Pomogły w tym utwory,
których chyba lepiej nie dało się wybrać: The
show must go on i Bohemian Rapsody,
piosenka, przy której można jednocześnie wzruszać się przy I sometimes wish I'd never been born at all, próbować dorównać
tempu przy Bis-mil-lah! We will not let you go, let me go!, wariacko tańczyć udając, że umie się
grać na gitarze, popisywać się wokalem. Muzyczne arcydzieło. Przy pierwszych
dźwiękach pomyślałam: Nie, tego nie może
zaśpiewać ktoś inny niż Freddie, can’t do this to me, baby. Połowicznie
sprawdziło się! Zaczął Lambert, dokończył Mercury z telebimów, i znów potok łez
i szczęścia. Był to hołd oddany legendarnemu wokaliście, jednak chyba nikt nie
miał wątpliwości, że to ostatni utwór. Zespół przy nieustających oklaskach
zszedł ze sceny, a ze świateł ułożyła się wielka, biało-czerwona flaga.
Trybuny wstały, ludzie krzyczeli.
Tylko właściwie kogo przywoływać? Krzyczeć Queen, Queen? Roger, Brian? A może Adam? Na to ostatnie chyba nikt o zdrowych zmysłach nie
zdecydowałby się. W rezultacie stadion wypełniły bliżej nieokreślone okrzyki i
brawa, aż w końcu zespół pojawił się na scenie, serwując rock and rollowe Tie your mother down zaśpiewane przez
Briana Maya, We will rock you (już
drugi raz tego wieczoru, tym razem wersję bardziej zbliżoną do oryginału), oraz
We are the champions. Po ostatnim
utworze pojawiła się flaga, tym razem brytyjska. Szkoda, że publiczność
zrezygnowała z kolejnego nawoływania do bisów, wszyscy zaczęli wychodzić, co
dla mnie jest trochę niezrozumiałe. Lubię stać i klaskać do oporu mając nadzieję,
że zespół jeszcze wyjdzie. Ale 3 piosenki na bis to i tak dużo, nie czułam
żadnego niedosytu czy niezadowolenia.
Tego wieczoru muzycy Queen dali z
siebie wszystko. Ciężko określić, czy jestem po stronie tych, którzy twierdzą,
że Queen bez Frieddiego to nie Queen. Brzmienia gitary Briana Maya czy chórków
Rogera Taylora nie da się podrobić. Oczywiście, Freddie Mercury był tego dnia w
moim sercu, Lambert swoim wokalem nie dorasta mu do pięt, ale przecież nie o to
chodzi. Sam się nie pchał w ten interes, nie jest też stałym członkiem zespołu,
występuje gościnnie. Zaśpiewał bardzo dobrze, czasem bez polotu i tego
„czegoś”, ale nie można mu odmówić talentu. Może irytować jego zachowanie na
scenie, pełna pewność siebie, dopracowany makijaż i farbowane włosy. Niektórzy
mówią, że Queen powinni zrezygnować z kariery muzycznej zaraz po śmierci
Freddiego. Może mają rację, ale za cenę emocji, których dostarczył mi koncert 7
lipca we Wrocławiu, nie podpisałabym się pod ich opinią. Tym bardziej, jak już
wyżej pisałam, nie miałam wrażenia, że Adam Lambert jest głównym wokalistą, nie
był numerem jeden na scenie, a Roger Taylor i Brian May nie odegrali żadnej
fuszerki, tylko porządny koncert, niezapomniane brzmienie Queen. Kto nie był z
powodu wątpliwości czy niechęci do Lamberta, niech żałuje! To nie był koncert
Lamberta, to był koncert Queen. Jeśli czegoś zabrakło tego wieczoru, to utworów
One Vision i The invisible Man, ale nie sposób zagrać wszystkiego, kiedy czas
nie jest nieograniczony. Poza tym, w One
Vision przydałaby się jednak obecność basisty Johna Deacona na scenie, jego
rola w tym utworze jest niezrównana, więc może nawet dobrze, że zrezygnowali z
tego utworu. God save the Queen!
Pierwsza odsłona festiwalu Rock
in Wrocław za nami, czekamy rok na następną edycję. Ciekawe, kogo z gigantów
rocka tym razem zaproszą? Macie jakieś typy?
PS Ponoć w Internecie nikt nie
czyta tekstów dłuższych niż dwie strony. Kto przeczytał do końca, temu stawiam
piwo ;)
Tak się zastanawiałam właśnie jak to im wyszło i odpowiedziałaś na wszystkie moje pytania. :)
OdpowiedzUsuńZastanawiam się kto będzie następny i... Nie mam pojęcia. :) Ale nim się obejrzymy minie rok i wszystko będzie jasne. ;)
czekam na piwo!
OdpowiedzUsuńkiedy to piwo?
OdpowiedzUsuńPrzestań być anonimowym to pomyślimy :)
Usuń21 yrs old Technical Writer Dolph Tear, hailing from Cottam enjoys watching movies like Yumurta (Egg) and Gambling. Took a trip to La Grand-Place and drives a Jetta. strona
OdpowiedzUsuń39 year-old Structural Engineer Hamilton Wyre, hailing from Cottam enjoys watching movies like "Sound of Fury, The" and Writing. Took a trip to Wieliczka Salt Mine and drives a Bronco. pojawiaja sie na tej stronie
OdpowiedzUsuńadwokaci rzeszow
OdpowiedzUsuń