czwartek, 5 lipca 2012

„Przypomnij sobie”, Elina Hirvonen, Wydawnictwo W.A.B., 2008.


Dawno nie czytałam książki, której bohaterowie, wszyscy bez wyjątku, byli bardzo pokiereszowani przez życie. Agresywny ojciec, chory psychicznie syn, weteran wojny w Wietnamie, narkomanka, nieszczęśliwa młoda kobieta, depresyjny Amerykanin. W powieści Eliny Hirvonen wszystko jest smutne, dołujące, ale zarazem pisane w sposób, który do mnie nie trafił. Współczułam bohaterom, ale czasem miałam już dość tej wszechobecnej beznadziei, pociętych nadgarstków, odwiedzin w szpitalach, kulenia się w pozycji embrionalnej na łóżku. Lubię książki, w których źle się dzieje, ale tutaj czegoś mi zabrakło, jakiejś głębi.

Główna bohaterka, Anna, wspomina trudne dzieciństwo, jest w związku z facetem równie smutnym jak ona. I tak sobie wieczorami siedzą razem i płaczą, przeżywając wszystkie patologie tego świata. Książka nie jest długa, odpowiednia na jeden wieczór, o ile ten wieczór chcemy przeznaczyć na zagłębienie się w wielu problemach, opowiedzianych niezbyt dogłębnie. Co za dużo, to niezdrowo. Bo mimo trudnej sytuacji bohaterów, książka mnie nie poruszyła. No, może oprócz dwóch wypowiedzi, które zapadły mi w pamięć, może dlatego, że odebrałam je bardzo osobiście. Dość długi fragment, ale wkleję go tu, bo... Bo tak.

   Nigdy nie umiałam jej sobie wyobrazić. Miłości, która jest tak niepodważalna, że mogę być zapłakana i rozbita, a mimo to pewna, że ktoś będzie mnie trzymał i chciał, bym następnego dnia obudziła się przy nim.
   Moje związki opierały się na opiece i rozpaczy. Z językiem na brodzie goniłam za narkomanami, którzy przerwali detoks, za złodziejami samochodów oczekującymi na odsiadkę i za alkoholikami marzącymi o rewolucji. Byłam w ustawicznej gotowości bojowej, skora do spłacania starych długów albo poszukiwania torebki z amfetaminą ukrytej w regale z książkami. Kochałam poczucie zagrożenia i chwile, kiedy mogłam trzymać w ramionach mężczyznę prześladowanego przez narkotykowych wierzycieli albo przez policję, gładzić jego przestraszoną twarz i powtarzać, że na pewno damy sobie radę. Kochałam noce trwające dwadzieścia cztery godziny, kiedy po bójce, seksie i trawie mogłam wysłuchiwać historii o samotności, a na końcu słów, o których marzyłam od dziecka: „Bez ciebie nie dałbym rady nawet spróbować”.
   Im bardziej ubłocony człowiek spał w moim łóżku, tym bardziej czułam się czysta. Mogłam myśleć, że reprezentuję świat świeżego powietrza i spacerów, zdrowych śniadań i nadziei, że w którymś momencie wszystko się ułoży. W tych rzadkich wypadkach, kiedy próbowałam spotykać się z mężczyznami, którzy mieli grono ułożonych przyjaciół i plany na przyszłość, czułam swoją postronność i strach, że się wyda. Wiedziałam, że jest tylko kwestią czasu, kiedy ten człowiek mnie przejrzy. Zobaczy rodzinę, która nigdy nie będzie zdolna do wspólnego spędzenia udanego wieczoru z jego rodziną, i ciemny wiatr, który w każdej chwili może porwać mnie w chaos.
Ian sprawił, że po raz pierwszy pozwoliłam sobie na bezradność i mogłam przeżyć te wszystkie uczucia, które tłamsiłam w sobie podczas długich wieczorów, kiedy leżałam w łóżku, wbijałam paznokcie w dłonie i przysłuchiwałam się przez ścianę coraz donośniejszym głosom taty i Jonasza. Dlatego byłam gotowa zrobić dla niego wszystko.*

To jest najlepszy fragment książki. Właściwie po przepisaniu tych słów i przeczytaniu ich jeszcze raz, stwierdzam, że dawno żaden fragment tak mnie nie poruszył. A zatem fabuła, opowieść: nie, pojedyncze fragmenty: tak.

Jak to możliwe, że żyje się z kimś do osiągnięcia dojrzałości i wyrasta na kogoś tak mu obcego, że nie pozostaje nic ponad dokuczliwą świadomość wspólnych wspomnień?**


Być może, gdyby autorka skupiła się bardziej na Annie i jej partnerze, byłaby z tego dobra, mocna historia.

* s. 88-89.
** s. 154.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz