Dawno nie czytałam książki,
której bohaterowie, wszyscy bez wyjątku, byli bardzo pokiereszowani przez
życie. Agresywny ojciec, chory psychicznie syn, weteran wojny w Wietnamie,
narkomanka, nieszczęśliwa młoda kobieta, depresyjny Amerykanin. W powieści
Eliny Hirvonen wszystko jest smutne, dołujące, ale zarazem pisane w sposób,
który do mnie nie trafił. Współczułam bohaterom, ale czasem miałam już dość tej
wszechobecnej beznadziei, pociętych nadgarstków, odwiedzin w szpitalach,
kulenia się w pozycji embrionalnej na łóżku. Lubię książki, w których źle się dzieje, ale tutaj czegoś mi zabrakło, jakiejś głębi.
Główna bohaterka, Anna, wspomina trudne dzieciństwo, jest w związku z facetem równie smutnym jak ona. I tak sobie wieczorami siedzą razem i płaczą,
przeżywając wszystkie patologie tego świata. Książka nie jest długa,
odpowiednia na jeden wieczór, o ile ten wieczór chcemy przeznaczyć na
zagłębienie się w wielu problemach, opowiedzianych niezbyt dogłębnie. Co za
dużo, to niezdrowo. Bo mimo trudnej sytuacji bohaterów, książka mnie nie
poruszyła. No, może oprócz dwóch wypowiedzi, które zapadły mi w pamięć, może
dlatego, że odebrałam je bardzo osobiście. Dość długi fragment, ale wkleję go tu, bo... Bo tak.
Nigdy nie umiałam jej sobie wyobrazić. Miłości, która jest tak
niepodważalna, że mogę być zapłakana i rozbita, a mimo to pewna, że ktoś będzie
mnie trzymał i chciał, bym następnego dnia obudziła się przy nim.
Moje związki opierały się na opiece i rozpaczy. Z językiem na brodzie
goniłam za narkomanami, którzy przerwali detoks, za złodziejami samochodów
oczekującymi na odsiadkę i za alkoholikami marzącymi o rewolucji. Byłam w
ustawicznej gotowości bojowej, skora do spłacania starych długów albo
poszukiwania torebki z amfetaminą ukrytej w regale z książkami. Kochałam
poczucie zagrożenia i chwile, kiedy mogłam trzymać w ramionach mężczyznę
prześladowanego przez narkotykowych wierzycieli albo przez policję, gładzić
jego przestraszoną twarz i powtarzać, że na pewno damy sobie radę. Kochałam
noce trwające dwadzieścia cztery godziny, kiedy po bójce, seksie i trawie
mogłam wysłuchiwać historii o samotności, a na końcu słów, o których marzyłam
od dziecka: „Bez ciebie nie dałbym rady nawet spróbować”.
Im bardziej ubłocony człowiek spał w moim łóżku, tym bardziej czułam
się czysta. Mogłam myśleć, że reprezentuję świat świeżego powietrza i spacerów,
zdrowych śniadań i nadziei, że w którymś momencie wszystko się ułoży. W tych
rzadkich wypadkach, kiedy próbowałam spotykać się z mężczyznami, którzy mieli
grono ułożonych przyjaciół i plany na przyszłość, czułam swoją postronność i
strach, że się wyda. Wiedziałam, że jest tylko kwestią czasu, kiedy ten
człowiek mnie przejrzy. Zobaczy rodzinę, która nigdy nie będzie zdolna do
wspólnego spędzenia udanego wieczoru z jego rodziną, i ciemny wiatr, który w
każdej chwili może porwać mnie w chaos.
Ian sprawił, że po raz pierwszy pozwoliłam sobie na bezradność i mogłam
przeżyć te wszystkie uczucia, które tłamsiłam w sobie podczas długich
wieczorów, kiedy leżałam w łóżku, wbijałam paznokcie w dłonie i przysłuchiwałam
się przez ścianę coraz donośniejszym głosom taty i Jonasza. Dlatego byłam
gotowa zrobić dla niego wszystko.*
To jest najlepszy fragment
książki. Właściwie po przepisaniu tych słów i przeczytaniu ich jeszcze raz,
stwierdzam, że dawno żaden fragment tak mnie nie poruszył. A zatem fabuła,
opowieść: nie, pojedyncze fragmenty: tak.
Jak to możliwe, że żyje się z kimś do osiągnięcia dojrzałości i wyrasta
na kogoś tak mu obcego, że nie pozostaje nic ponad dokuczliwą świadomość
wspólnych wspomnień?**
Być może, gdyby autorka skupiła
się bardziej na Annie i jej partnerze, byłaby z tego dobra, mocna historia.
* s. 88-89.
** s. 154.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz