independent.pl |
Al Di Meola ponownie zawitał do Polski. 28 października
wirtuoz gitary dał koncert we Wrocławskim Centrum Kongresowym w ramach Ethno
Jazz Festivalu. Koncert zapowiadał się bardzo ciekawie, gdyż podczas trwającej
właśnie trasy artysta prezentuje swój album „All Your Life”, zainspirowany
twórczością The Beatles. Album nagrany zresztą w Abbey Road Studios.
Gitarzyście towarzyszyli na scenie Kevin Seddiki (gitara),
Peter Kaszas (perkusja) i Fausto Beccalossi (akordeon). Myślę, że po artyście
tego formatu można spodziewać się spektakularnego występu. Do tego
przyzwyczaili polską publiczność inni gitarzyści, odwiedzający kilkukrotnie
nasz kraj, jak choćby Jesse Cook czy Tommy Emmanuel. Spodziewałam się, że
utwory The Beatles będą dodatkowym atutem tego wydarzenia, w ogóle nie brałam
pod uwagę, że wersje Ala Di Meoli mogą nie przypaść do gustu. Wprawdzie o
gustach się nie dyskutuje, ale… Ten koncert nie należał do najlepszych
gitarowych wystąpień, w jakich miałam przyjemność uczestniczyć.
To wcale nie kwestia tego, że utworów Beatlesów nie można
„ruszać”, że same w sobie są genialne i artyści, biorąc je na warsztat, sami
pod sobą dołki kopią. Serio byłam pewna, że kto jak kto, ale Al Di Meola wie,
co robi. Wiadomo, że grał bardzo dobrze, to w ogóle nie podlega dyskusji.
Jednak hasło reklamujące koncert, „Beatles & More”, sugerowało, że
usłyszymy Beatlesów. Tymczasem usłyszeliśmy rozbudowane, interesujące bo
interesujące, ale za bardzo odbiegające od oryginalnych wersji, ubarwione
wirtuozerskimi popisami gitarzysty utwory. W haśle z plakatu i ulotki
zamieniłabym „Beatles & More” na „More & Beatles”. Jakkolwiek
beznadziejnie by to brzmiało, oddawałoby precyzyjniej klimat koncertu. W kilku
utworach ciężko było się w ogóle zorientować, że to znany kawałek Beatlesów. Najbardziej
przypadły mi do gustu „I will” i „And I love Her”, które podczas wykonania Ala
Di Meoli, potrafiłam zanucić. Ktoś powie: „Halo, przecież to był koncert Ala Di
Meoli, jak chcesz usłyszeć Beatlesów to odpal płytę!”. Wiem, wiem. Zaczęłam się
zastanawiać, czy to ja nie jestem zbyt
krytyczna, ale kiedy rozejrzałam się po sali, żadna z osób, na którą
spojrzałam, nie wydawała się rozentuzjazmowana. Co więcej, publiczność przez cały czas była bardzo niemrawa.
Nieśmiałe oklaski, pojedyncze okrzyki, czasem nawet niezręczna cisza, jakby
cała sala bała się zacząć klaskać…
Al Di Meola próbował nawiązać kontakt z publicznością,
opowiadał o kolejnych utworach, jednak bez większego odzewu. W drugiej połowie
koncertu prawie całkowicie zrezygnował z opowieści i skupił się na grze. Do
większego udziału w koncercie chciał zachęcić publiczność perkusista Peter
Kaszas, wychodząc zza bębnów i klaskając. No dobrze, poklaskaliśmy z nim
chwilę, ale jak tylko przestał, publiczność także zamilkła.
Co jeszcze stało za tym, że koncertowi zabrakło „tego
czegoś”? Myślę, że mała liczba instrumentów. Mimo że akordeonista bardzo się
wczuwał i na jego twarzy widać było emocje, czasem nawet coś podśpiewywał pod
nosem i chyba nikomu nie uszła uwadze jego mimika twarzy, to jednak zabrakło mi
po prostu dźwięków. Przesłuchałam kilku studyjnych utworów z płyty, usłyszałam
w nich instrumenty smyczkowe, i myślę, że właśnie tego mi zabrakło.
Nie powiem, że koncert był zły, muzyka gitarowa na żywo
zawsze jest przyjemna dla ucha, szczególnie jeśli jest grana przez cenionego na
świecie muzyka. Myślę, że oddani fani Ala Di Meoli byli zadowoleni, jednak ci,
którzy poszli na koncert bardziej ze względu na zachęcający repertuar
Beatlesów, mogli czuć niedosyt. Dowodem tego były osoby (wcale nie pojedyncze
przypadki), które wychodziły z sali od razu po pożegnaniu się artysty z
publicznością, nie czekając na bis.
Relacja napisana dla Independent.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz