sobota, 23 czerwca 2012

Koncert: WrocLove Fest: Stephen Marley, Gentleman & The Evolution, 20.06.2012, Wrocław


źródło: www.koncert.pl
20 czerwca był dniem, na który czekałam, a jednocześnie bałam się go. Tego dnia miałam egzamin licencjacki, a koncert Gentelmana stanowił najpiękniejsze zakończenie 3 lat na INiBie. Świętowaliśmy też urodziny mojej Przyjaciółki, więc kolejny powód do radości. I w końcu, było to moje pierwsze wyjście z domu i spotkanie z przyjaciółmi chyba od trzech tygodni, podczas których zamieniłam się w pilną studentkę, która udaje, że się uczy. Po egzaminie z kłębka nerwów powróciłam wreszcie do siebie i uśmiech nie schodził mi z twarzy.

Na Wyspę Słodową dotarłyśmy nieco spóźnione (po prostu nie mogłyśmy się nagadać!). Odpuściłyśmy koncert Bethel i Mesajaha, jeszcze nie raz będzie okazja, żeby ich zobaczyć na żywo. Okazało się, że Stephen Marley właśnie kończy swój koncert, uruchomiłyśmy więc turbonapęd w nogach i pobiegłyśmy pod scenę.  Oczywiście tylko tyle na ile się dało, przecież przyszłyśmy spóźnione, ale przecisnęłyśmy się trochę między ludźmi i miałyśmy całkiem dobre miejsce. Trafiłyśmy na ostatnie kilka(naście?) minut koncertu, ale zabawa była świetna. Miałam nadzieję, że Stephen zagra na koniec Could you be loved? Nadzieje się spełniły ;) Wcześniej Marley grał utwory zarówno swojego ojca (Jamming, One love, Buffalo soldier i kilka innych), jak i własne, w tym najnowszą piosenkę No cigarette smoking (in my room). Repertuar Stephena Marleya dość znacznie odbiega od roots reggae, skupia się raczej na smętnych, spokojnych melodiach. Obawiałam się, czy będzie dobrym wokalistą przy Gentelmanie, który wprost kipi energią. Ale dźwięki, które dochodziły do nas z oddali, kiedy jeszcze nie zjawiłyśmy się na Wyspie, zapewniły, że publiczność bawi się dobrze, czego zasługą były w jakimś stopniu wyżej wspomniane, dobrze znane wszystkim regałowcom piosenki Boba Marleya. Zaskoczeniem okazał się brak bisu… Okrzyki „Marley! Marley!” trwały około pięciu minut, ale zespół zaczął się zbierać ze sceny, pozostawiając nieco zniesmaczoną publiczność.

Niesmak długo nie potrwał. Po oblężeniu toi toi’ów i chwilowym ucieknięciu od ścisku, na scenie pojawił się Gentelman. I od razu energiczna petarda, skakanie na scenie, bieganie od jednego jej końca na drugi, aby śpiewać do wszystkich ludzi, a nie tylko tych, którzy mieli najlepsze miejsca pod sceną. Myślę, że Gentelman szczere lubi przyjeżdżać do Polski. Kilka razy wspominał Woodstock, co chwilę krzyczał „Polskaaaaaaa!”, jak miło w porównaniu do większości zagranicznych artystów, którzy wołają tylko „Polaaand!”. Może to szczegół, ale dla mnie istotny. Hmm, tak jakby jakiś polski wokalista grał na Jamajce i krzyczał „Jamajkaaa!”, albo grał w Niemczech i krzyczał do publiczności „Niemcyyy!” zamiast „Deutschland”. No, coś koło tego.

Kontakt z publicznością świetny. Śpiewając utwór Dem gone Gentelman wyszedł do publiczności, usiadł na barierkach i śpiewał... Cały czas się uśmiechał, rozmawiał z publicznością, bardzo, bardzo na plus!  W piosence Changes zmienił treść refrenu, śpiewając "Polska!". Dowodem na to, że lubi Polaków i polską publiczność, było zaproszenie na scenę naszego Mesajaha i wspólne zaśpiewanie piosenek Superior z repertuaru Gentelmana i Każdego dnia z repertuaru Mesajaha. Wyszła z tego fajna konfrontacja – śpiewany na zmianę refren po polsku i po angielsku do tego samego riddimu. Wystąpił również ze swoją żoną (co za głos!).  Nie krępował się też przed pociągnięciem bucha na scenie, nucąc: Legalize it, legalize it. 

                                      
Utworem, który wywołał eksplozję energii i szaleństwo publiczności, był Leave us alone. Mocna, rockowa aranżacja, mnóstwo różnobarwnych świateł, skakanie i wspólne śpiewanie refrenu, po prostu petarda, idealny numer na zakończenie koncertu i nakłonienie do nawoływania do ponownego pojawienia się na scenie. Niestety, na bisy już nie czekałyśmy, po części z obawy przed burzą, po części z niechęci do wracania z tłumem przez miasto. Wcześniejsze wyjście okazało się zbawienne – uniknęłyśmy najgłośniejszych piorunów. Ale nawet deszcz nie przeszkodził w dobrej zabawie pod sceną, i w wesołym podrygiwaniu na chodniku, gdy już wracałyśmy do domu. 

Gentelman zagrał bardzo dobry, chyba ponad dwugodzinny koncert, jednak nie najlepszy w moim życiu. Przyzwyczaiłam się do bardziej kameralnych koncertów, w mniejszych klubach, gdzie stoisz dosłownie na wyciągnięcie ręki od artysty, jest mniej ludzi, więcej miejsca do skakania i bujania (koncert reggae bez bujania – zdecydowanie NIE). Prócz tego wiadomo też, że duży koncert plenerowy w lecie gwarantuje opary nie tylko zielonego dymu (którego nie zabrakło), ale też mniej przyjemnego potu... Mimo to był to wspaniały wieczór, spędzony ze wspaniałymi ludźmi, pierwszy od wielu dni, kiedy nie musiałam stresować się czekającymi przede mną egzaminami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz