Iść. Nie iść. Może jednak iść?
Zanim kupiłam bilety, osiemdziesiąt sześć razy zmieniałam zdanie, czy warto się zjawiać na tym koncercie. Bo przecież sesja, zaliczenia (kolokwium dzień po koncercie!), ogólny czasubrak. Ale! Nie pójdziesz, będziesz żałować. Czy aby na pewno? Amatorskie nagrania na youtube nie są zachwycające, i przecież trochę ryzykiem jest iść na koncert zespołu coverującego jedną z moich ulubionych grup muzycznych. Po co podrabiać Pink Floyd, skoro sami w sobie byli niepowtarzalni i nikt nie jest w stanie zaśpiewać jak David Gilmour? Chyba tylko dlatego, że niestety już nie usłyszymy prawdziwych Floyd’ów na żywo, więc proszę ludzie, macie podróbkę na żywo, jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma! A z drugiej strony namowy moich znajomych, którzy mieli już okazję usłyszeć Aussie Pink Floyd, robią swoje. Wystarczył jeszcze jeden niepodważalny argument – jak nie pójdę, będę żałować!
A zatem wczoraj, pogodzona z faktem, że przyjdę na kolokwium nieprzygotowana, o 20.00 zamieniłam się w oko, ucho i kłębek mieszanych emocji: ciekawości, wyczekiwania, lekkiej obawy, że coś pójdzie źle, ale i radości, która towarzyszy zawsze koncertom, na których są tysiące ludzi: jakieś takie poczucie wspólnoty, te oczy wpatrzone w Artystę, te brawa i tupanie nogami…
Proszę bardzo, pierwszy utwór i od razu wzruszenie, to się nazywa wejście, prawda? Nie, nie rozpoczęli spokojnym utworem, perkusja szalała, a ta łezka w oku to z powodu samego faktu, że tam byłam. Tak samo miałam na Bregovicu.
Zazwyczaj nie wywierają na mnie wrażenia efekty świetlne, ale tutaj to zupełnie inna bajka. The Australian Pink Floyd Show – ostatni element nazwy był wypełniony po same brzegi. Laserowe smugi światła, koła wędrujące gdzieś po ścianach Hali, dym imitujący chmury, psychodeliczne odgłosy typowe dla muzyki Pink Floyd, to wszystko sprawiało, że czułam się jak w matriksie, w niebie i w piekle zarazem, w Nibylandii, albo gdzieś w Dark Side of the Moon. Kolejny element nazwy – Australian – został podkreślony pojawieniem się w pewnym momencie na scenie ogromnego kangura. Najważniejszy element: PINK FLOYD. Oto moje przemyślenia.
Osoby, które znają jedynie utwory ze składanki typu greatest hits, mogły na początku koncertu pomyśleć, że zespół gra swoje autorskie piosenki. Rzeczywiście, na wstęp poszły melodie mniej znane, ale gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki Another Brick in the Wall, poprosiłam w duchu: nie zniszczcie tego. No i cóż, rewelacyjnie nie było, było po prostu dobrze. Chodzi mi tu głównie o wokalistów, którym jednak do Gilmoura daleko. Jeśli chodzi o oprawę, było znakomicie. Odgłos helikopterów i łuna światła krążąca po publiczności, oraz postać nauczyciela, która pojawiła się na scenie, były według mnie najlepszymi z efektów specjalnych. Zobacz w linku, bo naprawdę warto: The Australian Pink Floyd Show - Another Brick in the Wall
Szkoda, że po zagraniu chyba największego hitu zespół ogłosił przerwę… Nie lubię tego na koncertach. Kiedy już byłam przekonana, że będzie tylko lepiej, po prostu przestali grać i wrócili po kilkunastu minutach. W tym miejscu wspomnę także o kontakcie zespołu z publicznością, którego właściwie nie było. Przywitanie, zarządzenie przerwy, pożegnanie. Ale w tym aspekcie nie spodziewałam się niczego więcej, więc nie zawiodło mnie to.
Przerwa się skończyła, kończy się moje marudzenie. Druga część koncertu zdecydowanie na plus, The Great Gig in The Sky – dziewczyny z chórku (Laura Smiles, Emily Lynn, Lorelei McBroom) doskonale sobie poradziły z tym numerem, co nie było łatwe. Osoby obok mnie z uznaniem kiwały głowami. Dla zainteresowanych – oryginał utworu, w wersji Aussie nie znalazłam nagrania dobrej jakości: Pink Floyd - The Great Gig in the Sky
Uno momento, bo zaraz zapomnę o jednej z ważniejszych rzeczy. Wokal. Steve Mac, gitarzysta i wokalista, nie dość, że trochę podobny do Gilmoura, to jeszcze jego barwa głosu jest najbardziej zbliżona do oryginału. Jego wykonania podobały mi się najbardziej. Pozostali, Alex McNamara i Colin Wilson, w moich odczuciach byli poprawni. Miałam wrażenie, że śpiewają nieco płytko, że nie wkładają całego serca w to, co robią, ciut za mało emocji. Nieraz wydawało mi się, że któryś z nich na siłę chce śpiewać jak David Gilmour… Niektóre wersje naprawdę ciężko było odróżnić od tych studyjnych. Koniec końców, uważam, że zagrali bardzo dobrze, muzycznie naprawdę rewelacja. Wokal trochę gorzej, był dobry, ale zabrakło tego czegoś. Ale mimo wszystko Gilmour to Gilmour, tak? Może po prostu jestem za bardzo przyzwyczajona do jego głosu, dlatego inny głos jakoś mi nie leżał.
Nie zabrakło Us And Them, Is There Anybody Out There, High Hopes (cudo!), Shine On You Crazy Diamond, Time (rewelacyjnie im to wyszło, kupili mnie tym utworem totalnie) i świetnie zagranego na bis Run Like Hell (a może to było One Of These Days? Nie pamiętam,w każdym razie któryś z tych dwóch), z niesamowitymi efektami świetlnymi.
Jak ja uwielbiam końcówki koncertów! Wizja kończącego się widowiska napędzająca ludzi do gwizdania, tupania nogami i biegnięcia pod scenę, to jest naprawdę świetne. A mogłoby tak być od początku do końca.
Pink Floyd, jak się przekonałam na własnej skórze, jest do podrobienia, ale nie jest do przeskoczenia, jeśli wiesz o co mi chodzi. Coverować można wszystko. Można to robić dobrze. Ale oryginał zawsze pozostanie oryginałem. Pisząc to nie chcę odbierać zasług tej znakomitej grupie coverowej. Przedstawili wczoraj kawał naprawdę dobrej roboty, zagrali profesjonalnie. Nie bez powodu David Gilmour i Roger Waters wydali pozwolenie na granie utworów Legendy.
Mocne strony: Pierwszy raz spotkałam się z taką oprawą koncertu. Światła, ogromne kukły, np. nosorożec ze świecącymi oczami czy ogromna kula świetlna wisząca nad sceną. Świetny efekt wizualny.
Słabe strony: Wokal, ale tylko niekiedy
The time is gone
The song is over
Thought I'd something more to say...
The song is over
Thought I'd something more to say...
w mocnych stronach liczyłam, że umieścisz coś w stylu 'osoba, która mi towarzyszyła' :P
OdpowiedzUsuńaczkolwiek nie napisałaś tego w słabych stronach, więc źle chyba nie jest ;P
po sesji bardzo, bardzo przyda się dorato!
1. zwykłe dorato
2. zbiorowe dorato
(have to do list! ^ )
Osoba, która mi towarzyszyła, była bardzo w porządku! A wiesz, kto siedział obok nas? Nasz nauczyciel historii z podstawówki... :)
OdpowiedzUsuńBury ?! nieeee :D
OdpowiedzUsuńa pamiętam taką sytuację z gimnazjum. matematyka, algebra, wielomiany.
pani matematyczka: wyrazy, które składają się z cyferki i literki to wyrazy złożone, a wyrazy, które mają literkę bez cyferki, nazywają się tak jak wasz pan od historii!
klasa: bure?!
a chodziło o pana wolnego :D pamiętasz??:D haha :D to było śmieszne;D:P:)
Monik nie rzucaj tak nazwiskami publicznie :D
OdpowiedzUsuńA coś mi tam zaświtało jak o tym napisałaś :)