independent.pl |
Line-up tegorocznego One Love Sound Fest nie zaskoczył. Beenie Man, Gentelman… To już było. Spodziewałam
się, że na 10. edycję festiwalu organizatorzy zaproszą kogoś takiego, że
wszystkim szczęki opadną. Choć wielu gigantów reggae odwiedziło już nasz kraj i
można pomyśleć, że żadne nazwisko już fana reggae nie zaskoczy, to jednak
uczynienie Gentelmana gwiazdą wieczoru było według mnie pójściem na łatwiznę.
Cenię tego artystę, wiem, że na koncertach daje z siebie wszystko i ma świetny
kontakt z polską publicznością. Skąd to wiem? Właśnie stąd, że już kilka razy
miałam okazję się o tym przekonać. Zdarzało się, że artysta występował w naszym
kraju nawet kilka razy w roku. Beenie Mana również witaliśmy w Bielawie rok
temu, grał też we Wrocławiu.
Może mam zbyt wygórowane oczekiwania, może zbyt wiele
koncertów reggae już widziałam. Wiem, że jest mnóstwo osób, które w tym roku na
One Love były pierwszy raz, i takich, które Beenie Mana, Gentelmana, czy też
naszego Ras Lutę czy Dancehall Masak-rah widzieli pierwszy raz. Dla nich
festiwal na pewno był nie lada wydarzeniem. Dlatego nie podważam atrakcyjności
One Love Sound Fest ani artystów występujących zarówno na scenie głównej, jak i
soundsystemowej. Jednak ta edycja nie obudziła we mnie entuzjazmu. Może to przez
śnieg i szaroburą zimową aurę.
Gentelman gra znakomite koncerty, daje pewność, że publiczność będzie się dobrze
bawić. Świadczyć o tym mogą opinie tych, którzy w ankiecie prowadzonej na
stronie festiwalu głosowali na najlepszy występ. Póki co pierwsze miejsce
zajmuje Gentelman & The Evolution, i to zdecydowaną większością głosów.
Drugie – Beenie Man, trzecie – Ras Luta. Choć Beenie Man ani mnie
ziębi, ani parzy, a omijanie niektórych wersów i chwilami dość niechlujny śpiew
mogą drażnić, to trzeba przyznać, że jego muzyka jest tak energetyczna, że nie
sposób się nie pobujać przy dźwiękach wielkiego hitu „Gimmie Gimmie Gimmie”,
czy „I’m Okay / Drinking Rum & Red Bull”. A Gentelman śpiewający częściowo
do publiczności, częściowo do swojej żony Tamiki udzielającej się w chórkach,
jest ujmujący, ciepły i serdeczny. Działa to w dwie strony – jego publiczność jest
wyjątkowa. Wokalista pytał, które utwory chcemy usłyszeć, niektóre z nich
śpiewał w nowych, ciekawych aranżacjach. Na koniec zaśpiewaliśmy wspólnie, bez
towarzyszenia instrumentów, „Redemption Song”. Nie miało to dla mnie jednak
dużej „siły rażenia”, bo odniosłam wrażenie, że zaczerpnął ten pomysł od Maxa
Romeo, z którym w ten sam sposób zaśpiewaliśmy „Redemption Song” na One Love
2012. Choć z drugiej strony, może właśnie tworzy się pewna tradycja i za rok
zaśpiewamy ten utwór z jeszcze innym artystą?
W tym roku zupełnie odpuściłam scenę soundsystemową. I wolę nie
wiedzieć, czy jest czego żałować, bo pewnie jest…
Jak co roku, w przerwie między koncertami można było się
najeść, napić się w namiocie piwnym, kupić biżuterię, koszulki i czego tam
dusza zapragnie. Jak co roku były też gigantyczne kolejki do toalet i szatnia
na żetony. Konferansjerem festiwalu był niezawodny Mirosław „Maken”
Dzięciołowski. Trudno byłoby wybrać lepszą osobę na jego miejsce.
Więcej o Festiwalu na Independent.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz