Bardzo lubię tematykę LGBT w
literaturze pięknej. Zawsze znajduję w niej nowe aspekty miłości, odkrywania
samego siebie. Często są to historie niebanalne, kontrowersyjne, mocne, bez
owijania w bawełnę. Właśnie dlatego sięgnęłam po „Dziewczynę z portretu”.
Nie
wzięłam jednak pod uwagę tego, że akcja powieści toczy się prawie sto lat temu.
To, co kiedyś było tematem tabu, nowością, chorobliwym odchyleniem i czymś nie
do przyjęcia, dziś jest już na porządku dziennym i nikogo nie dziwi.
Jednocześnie to, co współcześnie jest rozbuchane przez społeczeństwo, kiedyś
było sprawą intymną, nie wychodzącą poza cztery ściany domu. W opowieści o
Einarze, który przemienił się w Lili, wszystko jest tajemnicą, o całej sprawie
wie tylko kilka osób. Dziś osoba pragnąca zmienić płeć sama poszłaby
opowiedzieć o tym na łamach gazet. A cały ten proces zaczął się właśnie od
Einara Wegenera, pierwszej osoby, u której przeprowadzono operację zmiany płci.
Są
lata 20. ubiegłego wieku, wczesna wiosna w Kopenhadze. Greta Wegener i jej mąż
Einar są małżeństwem od kilku lat, oboje zajmują się malarstwem. Jednego
kwietniowego dnia kobieta pozująca Grecie do portretu nie może się zjawić w
mieszkaniu małżeństwa. Zastępuje ją Einar, przecież żona musi dokończyć jak
najszybciej obraz. Nieco zbity z tropu małżonek zakłada sukienkę, pończochy,
buty na wysokim obcasie. Spokojne dotąd wspólne życie Grety i Einara w jednej
chwili, podczas malowania obrazu, bezpowrotnie się zmienia. Einar odkrywa w
sobie… kobietę. Jednorazowa sytuacja i kiepski żart („Może nazwiemy cię Lili?”*)
przeradza się w realną codzienność, nowe życie, w które oprócz Einara i Grety,
wprowadza się także Lili.
Nie
interesuję się malarstwem na tyle, żeby wiedzieć od początku, że Einar Wegener
i Greta są postaciami autentycznymi, a historia opisana przez Davida Ebershoffa
wydarzyła się naprawdę. Wprawdzie autor podkreśla, że nie jest to powieść
biograficzna, bo wiele sytuacji zostało przez niego zmyślonych, to jednak byłam
pod wielkim wrażeniem tego, co wydarzyło się na kartach książki. Na pewno nie
zostanę fanką autora. Wprawdzie perfekcyjnie oddaje ducha i krajobraz tamtych
czasów, to jednak mnogość chaotycznych zdań, powtórzeń i niedopracowanych
dialogów nieraz odwracały moją uwagę od książki. W związku z tym lektura trochę
się dłużyła. Poza tym zauważyłam sporo dygresji i retrospekcji, przez co czasem
gubiłam wątek.
Sama
osoba Einara/Lili zafascynowała mnie. Co ten człowiek musiał mieć w głowie, ile
tajemnicy w sobie skrywał, żyjąc w małżeństwie z kobietą. Ile wstydu musiał
pokonać, aby ujawnić światu swoje prawdziwe oblicze… I jak cudowną miał żonę,
która zamiast opuścić go i brzydzić się nim po „poznaniu” Lili, wspierała go
całym sercem i nadal kochała! Dla Grety Lili była inspiracją – stała się główną
modelką do jej obrazów, które zaczęły się sprzedawać jak świeże bułeczki. Z
kolei Lili zrezygnowała z zawodu malarza, oddając się w pełni swojej nowej
osobie. Właśnie najbardziej dziwiła mnie Greta. Patrząc trzeźwym okiem, nawet
na dzisiejsze czasy: czy któraś z was, dowiedziawszy się, że w waszym mężu
drzemie więcej kobiety niż mężczyzny, popychałybyście go do dalszej przemiany i
kupowałybyście mu nowe sukienki i biżuterię? Miłość Grety, zamiast wygasnąć,
jeszcze bardziej się umocniła. Jej mąż stał się przyjaciółką, z którą można
chodzić na zakupy.
Na
okładce książki „Dziewczynę z portretu” rekomendują głośny ostatnio pisarz
Michał Witkowski oraz posłanka Anna Grodzka, która urodziła się jako mężczyzna.
Trudno o lepszy wybór, tematyka oddająca ich życie, szczególnie Anny Grodzkiej.
Dodając trzy grosze ode mnie, polecam „Dziewczynę z portretu” historykom
sztuki, miłośnikom literatury, której akcja dzieje się w odległych czasach,
oraz wszystkim tolerancyjnym osobom, spragnionym niebanalnej historii miłosnej.
* s. 21.
Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl: KLIK :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz