wtorek, 24 stycznia 2012

Siostrzyca, John Harding, Wydawnictwo Mała Kurka, 2011.

Dobrze, że są obok mnie osoby, które mają ochotę dyskutować o książkach i właśnie w tym celu użyczają mi tych kilkuset stron zadrukowanego papieru i nie ustąpią, dopóki nie zdam relacji z przeczytania, bo chcą widzieć jak mi 'scenka opada' :) Żeby przeczytać Siostrzycę, odłożyłam na bok Służące, co mnie trochę bolało, bo po co tak przerywać lekturę, która podoba się bardziej niż bardzo. No ale! Siostrzyca ma szczęście, że jest dobrą książką, bo inaczej dokonałabym szeregu przedsięwzięć mających na celu strącenie kogoś w przepaść!

Spoglądasz na tytuł i zaczynasz się zastanawiać, czy w ogóle istnieje takie słowo? Siostrzyca, coś pomiędzy siostrą, a siostrzenicą. O co chodzi?

O co chodzi, przekonałam już się w pierwszym rozdziale. Otóż narratorka, nastoletnia Florence, jest tak elokwentna, że w powieści posługuje się własnym językiem. Może nie powinnam o tym pisać już we wstępie, ale mam nadzieję, że dzięki temu zachęcę do przeczytania. Słowa, jakimi posługuje się Florence, nie odbiegają aż tak bardzo od ogólnie znanych, choć czasem musiałam się na dłużej zatrzymać przy jednym zdaniu, żeby zrozumieć, co dziewczynka ma na myśli. Oto próbka słowotwórstwa Florence: Spłakała mnie cała ta wiadomość i nocą, w łóżku, od nowa nad nią łamigłówkowałam, po czym podpoduszkowałam list. Utragicznieńniespokojnień i podobnych wyrażeń jest tu wiele, a nocąchodzenie i wchowanegowanie bije wszystko na głowę (oklaski dla tłumaczki!). 

Florence jest jak na swój wiek bardzo dojrzała, w tajemnicy przed służbą domową czyta Szekspira i Edgara Allana Poe. Wraz ze swoim bratem Gilesem mieszka w mrocznym dworze Blithe, otoczonym przez park i wybudowanym nieopodal jeziora, w którym utragiczniła się ich poprzednia guwernantka. Gdyby na podstawie książki nakręcono film, daję głowę, że utrzymany byłby w czarno-białych barwach dla podtrzymania aury tajemniczości i dramaturgii.

Są czasy, kiedy dziewczęta oprócz haftowania i gotowania nie pobierają żadnej edukacji. Dlatego wizyty Flo w bibliotece mają charakter bardzo dyskretny, wie o nich tylko Giles i nowo przybyła guwernantka – panna Taylor. I właśnie od jej przyjazdu w głowie Florence pojawia się niepokój. Dziewczynka, która do tej pory większość czasu spędzała ze swoim bratem, teraz jest od niego izolowana przez guwernantkę, która udziela mu lekcji. A Giles wcale nie jest zasmucony tym faktem, co więcej, pała sympatią do panny Taylor.

Flo zauważa dziwne zachowanie guwernantki – ponoć w nocy odwiedza śpiącego Gilesa i śpiewa mu kołysanki dziwnej treści. Ponadto obserwuje Florence z wielu punktów tego ogromnego domostwa. Z jakich? Mogłabym napisać z jakich, ale przecież nie każdy musi wiedzieć, że chodzi o lustra wiszące w każdym korytarzu, których w Blithe jest wiele:) Flo jest przekonana, że guwernantka chce odebrać jej brata, i postanawia zrobić wszystko, aby do tego nie dopuścić. Pomaga jej w tym (chociaż trochę niepewny i przestraszony) Theo, chłopiec chory na astmę, zauroczony i piszący wiersze obfitujące w rymy częstochowskie, mający wieczną nadzieję na pocałunek z wybranką swego serca. Oj, bardzo się zdziwisz czytając o czynie, którego dopuściła się Florence względem swojego młodocianego adoratora! 

Flo i guwernantka toczą ze sobą wojnę, która początkowo ma charakter bardzo dyskretny – guwernantka wie, że Flo odkryła jej niecne zamiary, jednak nic z tym nie robi i tylko wzrokiem węża (jak to określa Florence) obserwuje ją z lustra i uśmiecha się z wyższością. Aż do dnia, w którym zmuszona jest puścić się w pogoń przez las za dziewczyną, która skradła jej własność. 

Po pogoni sprawy obierają taki obrót, że rzeczywiście, szczęka opada, myśli nie mogą dogonić kolejnych zdarzeń, złość dla głównej bohaterki miesza się z podziwem dla odwagi, ale przede wszystkim pojawia się niepewność, czy zdarzenia dzieją się naprawdę, czy Florence po prostu oszalała? Cała powieść ma baśniowo-fantastyczno-straszny klimat, ale końcówka niczym scena wycięta z horroru, zaskakuje najbardziej. Dzieją się tu straszne rzeczy, aż dziwne, że młodziutka Florence sama wszystko obmyśliła i patrzyła na wszystko może i z przerażeniem, ale i z zachowaniem zimnej krwi. Tak naprawdę po przeczytaniu znowu znalazłam się w punkcie wyjścia i z chęcią zaczęłabym czytać od początku.

Przyjemna, międzyegzaminacyjna odskocznia od nauki z posmakiem chloroformu i zapachem lilii oznaczającym obecność niezbyt żywej istoty… Dobiurkuj z „Siostrzycą" pod pachą, przeczytaj i podziel się przemyśleniami, czy po lekturze tej książki też zacząłeś tworzyć swoje własne słowa :)

Mocne strony: neologizmy
Słabe strony: brak równowagi w trzymaniu napięcia (przez jakiś czas dzieje się niezbyt wiele, aby pod koniec powieści wgnieść czytelnika w ziemię). Chociaż nie, to chyba nie jest do końca słaba strona :)

4 komentarze:

  1. Aaale się cieszę, że Ci się podobało i że Ci "scenka opadła" też, choć powinna opaść bardziej i walnąć o podłogę co najmniej ;) To takie rzadkie, że nam się podoba to samo, że aż ciężko mi w to uwierzyć :D

    Swoją drogą, nawet jakby Ci się nie spodobało to przepraszam baaaardzo, ale ja się nie dam strącić w przepaść! Ja mam lęk wysokości! :D

    OdpowiedzUsuń
  2. "obecność niezbyt żywej istoty" to całkiem ciekawe wyrażenie :D

    zauważam w narratorce cząstkę siebie- też dość często zdarza mi się wymyślać nowe słowa :D ju noł :) nika toicz i te sprawy :P

    OdpowiedzUsuń
  3. 'Nika Toicz' - do dziś mam tak zapisany nr do Ciebie w telefonie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wydaje mi się, że "siostrzyca" to po prostu nieco już archaiczne określenie siostry. Spotkałam się z tym w kilku książkach. Tak więc neologizmy, tworzone przez małą, upiorną Florence nie mają tu nic do rzeczy :)

    OdpowiedzUsuń