Mam ochotę pisać. Tyle się wydarza. Tyle okazji do odchamienia się, do spędzenia dobrego czasu. Będę pisać o tym, co mi wpadło w oko, w ucho. O książkach, koncertach, płytach, filmach, spotkanych ludziach i różnych innych rzeczach, sprawach, które mnie poruszyły. Zawsze moje, zawsze prawdziwe, zawsze subiektywne. Zapraszam J
Na początek wydarzenie, w którym miałam okazję uczestniczyć kilka tygodni temu.
KONCERT GORANA BREGOVICA z zespołem Śląsk we Wrocławiu, 23. 11. 2011 r.
Miejsce: Hala Stulecia
To artysta może się spóźniać, nie publiczność. A tu, już po 19, czyli godzinie rozpoczęcia koncertu, światła wciąż były zapalone, a ludzi przybywało. Ale nie szkodzi. Supportu nie było. Bregovic nie potrzebuje supportu, bo sam potrafi już od pierwszych dźwięków zaczarować widownię. Niesamowity Muzyk.
Wiedziałam, że będzie dobrze, ale że będzie cudownie… no, tego już się nie spodziewałam.
W połowie pierwszego utworu napłynęły mi łzy do oczu, z wdzięczności, że mogę tu być. Prawie równocześnie z nimi po całym ciele zaczęły przebiegać ciary. To piękne uczucie, jakby ktoś zaplótł mnie w pajęczynę i ciągnął do tyłu (nie umiem tego inaczej zobrazować :D). Ale przecież nie mogłam przepłakać całego koncertu!
Kiedy na koncercie niepostrzeżenie zaczynasz tupać nogą, to znaczy, że jest dobrze. A mi tupały nie tylko nogi, wręcz nie mogłam usiedzieć na miejscu (wszystkie miejsca były siedzące). Jednak przez pierwsze 45 minut nikt nie porwał się na tańczenie, więc sama też stwierdziłam, że nie będę się wychylać, chociaż aż mnie nosiło. Po około godzinie pierwsi śmiałkowie zaczęli podrygiwać gdzieś na uboczu, a z upływem czasu pod sceną skakało mnóstwo uśmiechniętych osób, w tym ja. Nie powstrzymałam się i pobiegłam pod scenę, kiedy zabrzmiały pierwsze dźwięki „Caje sukarije”, i zostałam do końca.
Bregovic z zespołem przeplatał utwory porywające, szybkie, z nieco spokojniejszymi, było nawet kilka sakralnych pieśni. A zespół Śląsk? Cóż mogę mówić, biję pokłony. Żadna, najwyższa czy najniższa tonacja, nie jest dla jego członków tajemnicą czy czymś trudnym do zaśpiewania. Nie było żadnego śląskiego „usia siusia hej!”, tylko kawał porządnej muzyki. I tańca. Ich taniec do „Prawy do lewego” czy „Gas, gas, gas” był wesoły, imponujący, no, przyjemnie się na to patrzyło.
Muzyka – majstersztyk. Nie wiem, skąd w jednej głowie tyle znakomitych pomysłów na ustawienie takiej ilości głosów i instrumentów. Zero zawahania się ze strony kompozytora, i nie znikający z twarzy uśmiech. Fantastyczna energia, wszystko było dopracowane, a dźwięki, no cóż, pieszczota dla uszu. Śpiew dwóch Bułgarek również wpasowywał się perfekcyjnie w tło. Po 1,5 godzinie Bregovic z orkiestrą i Śląskiem zszedł ze sceny, aby po chwili, przywołany przez publiczność, wrócić i grać kolejną godzinę. Tak, tak, bis trwał godzinę! Wtedy to zaśpiewaliśmy wspólnie refren do „In the death car”, co nie było specjalnie trudne ze względu na tekst :D Na koniec poszedł „Kalasnikov”, to rodacy się tak ucieszyli, że wraz z Bregovicem raz po raz krzyczeli „Hurra!” Kiedy już opadłam z sił, wróciłam do mamy, która też gdzieś tam podrygiwała przy swoim miejscu. Jakaś kobieta siedząca za nami (pozdrawiam), klepnęła nas po ramionach i powiedziała „Byłyście świetne, dziewczyny!” Pewnie też miała ochotę potańczyć, tylko trochę się chyba krępowała, niepotrzebnie. A ja po prostu nie potrafię iść na koncert, i nie tańczyć chociaż chwilę, czułabym wtedy niedosyt.
Jak mogę opisać to, co w ciągu 2,5 godzin wydarzyło się na scenie?
Magia.
Profesjonalizm.
Precyzyjność.
Czystość.
Wielki Talent.
Uśmiech.
Taniec.
Bałkańskimi rytmami zaraziłam się chyba 3 lata temu, kiedy w PRW przez godzinę czy dwie emitowano właśnie taką muzykę. Do tej pory często słucham DJ Shantel „Disko disko partizani!”, do której nie da się nie tańczyć. Natomiast sama przygoda z Goranem zaczęła się w roku 1999, kiedy to tato przyniósł do domu płytę Kayah&Bregovic. Oj, ileż ja się jej wtedy nasłuchałam! Ostatnio płyta przeżyła renesans w moich uszach, i dziś podoba mi się jeszcze bardziej. Kilka lat temu przez jakiś czas wałkowałam „In the death car” z filmu Arizona dream. Gdzieś tam przewinęły się jeszcze znane z radia utwory z Krzysztofem Krawczykiem („dam gitarę, dam samochód, żony nie dam juuu!”). Jako takiej twórczości Bregovica z zespołem Wedding and Funeral Band, przyznaję, że nie znałam, na szczęście wczoraj wszystko się zmieniłoJ
Słabe strony: Te 2, 5 godz. zleciało pięć razy szybciej, niż powinno!
Zdjęcie własne ;)
Znacie? Lubicie?
mam rozumieć, że jutro też będziemy tańczyć i tupać nóżką? thx for warning! :P
OdpowiedzUsuńa coś Ty myślała ;P
OdpowiedzUsuńMam okres ogromnej fascynacji jego muzyką i żałuję ogromnie, że mnie tam nie było! :(
OdpowiedzUsuń:)