czwartek, 7 lutego 2013

"Les Farforcles czyli Nasturcje i Ćwoki oraz Farfocle Namiętności", Marcin Szczygielski, Warszawa 2009.



Znowu mi się to zdarzyło. Zaczęłam czytać drugi tom jakiejś powieści, nie wiedząc, że istnieje pierwszy. Tym razem osiągnęłam szczyt durnoty, bo pierwszy tom stał na półce, i przecież dobrze wiedziałam, że go mam, ale nie wiem, jakieś zaćmienie czy co… Co jeszcze gorsze, chodziło o twórczość Marcina Szczygielskiego, o którym rozpowiadam wszem i wobec, że go uwielbiam. No dobra, grunt, że w połowie „Farfocli namiętności” zapaliła mi się we łbie żaróweczka, że „Les Farforcles”, które dostałam na Gwiazdkę, to połączone w jednej książce dwa tomy: „Nasturcje i ćwoki” i właśnie „Farfocle namiętności”. Zaczęłam czytać od początku, bo chyba należałoby jednak zacząć od pierwszego tomu! Brawa i owacje dla mnie za ogarnięcie się.

Chwała Bogu, że wróciłam do odpowiedniej kolejności. Czytając drugi tom, czyli „Farfocle namiętności”, fabuła wydawała mi się dość prymitywna, a niezliczone literówki drażniły. Na szczęście wydane w 2009 roku „Les Farfocles” przeszły chyba porządną korektę, bo literówki owszem są, ale jest ich zdecydowanie mniej.

Zosia jest stylistką w magazynie modowym „Stylle”. Jest najmądrzejsza, najpiękniejsza, świetnie się ubiera, zawsze ma rację. Problem w tym, że… tylko ona tak myśli. Egoistka do potęgi, najczęściej wypowiadanym przez nią słowem jest „ja”. Zosia ma przyjaciółkę Agnieszkę – szarą myszę, niezbyt błyskotliwą, która sama z siebie do niczego by w życiu nie doszła, gdyby nie Zosia – tak twierdzi Zosia. Prawda jest jednak taka, że Agnieszka częściej niż Zosia wpada na fajne pomysły, odnosi sukcesy i ma bardziej poukładane życie: chłopaka, mieszkanie, samochód. Agnieszka jest asystentką Zosi i przyjaciółką z dzieciństwa. Chociaż ta przyjaźń polega na tym, że kiedy Aga wymyśli coś kreatywnego, Zosia natychmiast sprowadza ją na ziemię mówiąc, że pomysł jest beznadziejne. Często przemyślenia głównej bohaterki kończą się słowami: "Dlaczego właściwie JA wcześniej na to nie wpadłam?”, „Dlaczego właściwie JA nie mam jeszcze samochodu/mieszkania/faceta?” itd.

Pierwsza z książek, czyli „Nasturcje i ćwoki” to ponoć kryminał romantyczny. Według mnie z kryminałem nie ma nic wspólnego. Jest to raczej opowieść o dwóch babeczkach i ich perypetiach zawodowych i prywatnych. W jednej z recenzji przeczytałam, że fabuła w tej książce jest najmniej ważna, i tu mam ochotę zapytać niczym Zosia: „Dlaczego właściwie ja wcześniej na to nie wpadłam?”. Bo rzeczywiście, fabuła nie jest wymyślna, ale Szczygielski pisze w tak zabawny sposób, że wszystko inne schodzi na boczny tor. Poza tym, odnoszę już kolejny raz wrażenie, że autor zna kobiety bardzo dobrze, mimo że sam gustuje w mężczyznach. A może właśnie nie „mimo”, ale „dlatego”? Na dodatek jest świetnym obserwatorem kobiecych zachowań.

W drugiej powieści, która opowiada dalsze losy Zosi i Agnieszki, głównym wątkiem są problemy sercowe Zosi. Okazuje się, że jej chłopak spędza godziny na portalu randkowym. Łatwo się domyślić, jak reaguje Zosia: „Właściwie dlaczego JA nie mogę mieć romansu?!”. No, i się zaczyna… ;).

Szczygielski wprowadził świetnych bohaterów drugoplanowych. W pierwszym tomie jest to mama Zosi, z którą rozmowy telefoniczne kończą się najczęściej słowami „Oj, zmieniłaś się, kiedyś taka nie byłaś…”. Jeśli myślicie, że są przez to przewidywalne, to oj, mylicie się. W „Farfoclach namiętności” taką postacią jest babunia, którą Zosia musi się zaopiekować. Jej zachowanie i sposób mówienia gwarantuje wybuchy śmiechu.

Zazwyczaj czytając książkę w domu, piję herbatę. Tak było i tym razem. Niestety wzięłam łyka herbaty w nieodpowiednim momencie... Wybuchy śmiechu mają to do siebie, że są niekontrolowane. A ja strasznie chciałam go opóźnić, aby herbata nie wylądowała na książce. Chciałam najpierw ją połknąć, a potem się roześmiać, ale średnio mi się to udało, no i lekko się poddusiłam. W każdym razie, uśmiałam się niemiłosiernie, bardzo lubię poczucie humoru Szczygielskiego. Przykład - fragment opowieści Agnieszki o jej umiejętnościach jako kierowcy samochodu. Niestety, mam podobnie, jeśli chodzi o ronda: 

„Ronda to największa zaraza. Wczoraj wpakowałam się na rondo Babka i zrobiłam czternaście okrążeń. Prawie się popłakałam, bo mnie nie chcieli wypuścić, i zaczęłam się bać, że mi zabraknie benzyny, bo się lampka zaświeciła. O, nie! Ronda – nigdy. Chyba że w nocy”.

I jeszcze jeden:

„[Mówi, że] nie wyobraża sobie związku z kimś, kto uważa, że eutanazja to program przesiedlania starych ludzi z Europy do Azji. Kiwam głową i uśmiecham się z wyższością, wyraźnie dając do zrozumienia, że ja dokładnie wiem, co to jest eutanazja. Zresztą sama mam taką sukienkę w szafie, ale nie noszę jej, bo nie lubię sztucznych materiałów”.

No, to już wiecie dlaczego należy uważać z herbatą przy czytaniu Szczygielskiego.

Ach, zapomniałabym. Książka ma świetną oprawę graficzną. Pasujące do treści ilustracje z polskich pism modowych lat 40. i 50. są świetnym rozwiązaniem. Po raz kolejny jestem zadowolona po przeczytaniu powieści Szczygielskiego. Ogłaszam wszem i wobec: uwielbiam go!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz