Sięgnęłam po książkę Emily
Giffin, ponieważ autorka jest ostatnio w Polsce bardzo popularna. Mówiąc
„ostatnio”, mam na myśli zeszły rok, kiedy to przeczytałam wywiad z pisarką w jednym z moich ulubionych czasopism. Mówiła wtedy, że jej książki nie należą do literatury typowo kobiecej, bo przecież mężczyźni również rozmawiają o
związkach i skomplikowanych relacjach z kobietami. To prawda, aczkolwiek
zastanawiam się, ilu rzeczywiście jest mężczyzn wśród czytelników jej książek?
Sto dni po ślubie czekało na
przeczytanie ponad rok, aż w końcu się doczekało i wyjechało ze mną w podróż po
Europie.
Kiedy już samolot oderwał się od ziemi, a ja opanowałam ekscytację, otworzyłam
książkę. Niestety, przechodzące co 5 minut stewardessy proponujące hamburgera
za 2 Euro i papierosy, skutecznie mnie zniechęciły do lektury. Dużo lepiej było
na trasie Paryż – Wrocław, pokonywanej już samochodem. Kiedy już znudził mi się
widok autostrady, przejeżdżających samochodów, rozległych pól za oknem, z
przyjemnością zrobiłam drugie podejście do czytania.
Fabuła jest banalna: Ellen jest
świeżo upieczoną mężatką. Jej mąż Andy jest cudownym człowiekiem, bardzo się
kochają, jest wspaniale. Na dodatek Andy jest bratem najlepszej przyjaciółki
swojej żony. Wszyscy są ładni, kochający, nawet teściowie są dla Ellen obrazem
tego, jak powinna wyglądać rodzina. Jednak czy małżeństwo jest naprawdę udane,
jeśli wystarcza tylko jeden czynnik, aby wszystko zaczęło się burzyć? Aby
zacząć zauważać, że może wcale nie żyje się tak, jak by się chciało?
Czynnikiem tym jest Leo – dawna
miłość Ellen, spotkana przypadkowo na mieście. Już od pierwszych stron wiadomo,
że karty książki zapewniają rozterki: zdradzić czy nie zdradzić? Iść za pożądaniem
czy za ustabilizowanym życiem? Chyba każdy z nas odczuwa sentyment do swojej
wielkiej, pierwszej miłości, pierwszego poważnego związku. Nie jest tak? Wydaje
mi się, że nawet po wielu latach takie przypadkowe (czy na pewno?) spotkanie
może wzbudzić zarówno tylko nikłe, chwilowe drżenie serca, jak i silne emocje,
które powodują, że chcemy wrócić do przeszłości.
Napisałam, że fabuła jest
banalna… Patrząc z drugiej strony, jakby komuś przydarzyłaby się w życiu
podobna sytuacja, stwierdziłby, że życie jest takie niesprawiedliwe i
skomplikowane! Wieczory z koleżankami przy likierku obfitowałyby w obmyślanie
za i przeciw, w snach pojawiałby się nie mąż, a dawna miłość… Myślę, że dla niektórych kobiet
(i mężczyzn też, jeśliby zamienić role!) ta książka to rozgrzeszenie, że
nieodpowiednie myśli, mowa, uczynki i zaniedbania mogą przydarzyć się
każdemu. Ktoś inny pewnie powie, że to wstyd, żeby trzydziestoletnia kobieta miała
takie fiubździu w głowie i zachowywała się jak nastolatka.
Historia jakich wiele, ale jak
ładnie podana i wciągająca. Przypominająca, że trzymanie się za ręce jest... czymś niebanalnym w banalnej sytuacji. Moi Towarzysze Podróży co jakiś
czas pytali: „I co? Zdradziła go w końcu?”, a ja chętnie odpowiem: „Przeczytaj,
dowiesz się!”.
cóż ... znam osoby, które długo by się nad zradą nie zastanawiały ... niespodzianka: chodzi o facetów! niespodzianka 2: Ty również ich znasz! :D
OdpowiedzUsuń