wtorek, 21 lutego 2012

Reggae Live Shows w Alibi: IJahman Levi & inni. 19.02.2012, Wrocław


19 lutego w klubie Alibi odbyło się prawdziwe święto reggae. A to za sprawą światowej sławy gwiazd, które przyjechały do Wrocławia prosto z Jamajki. Swoim śpiewem i pozytywnymi wibracjami wokaliści zarażali nas ze sceny przez bite 6 godzin!

Jako pierwsza na scenę wyszła Marlene Johnson, niemiecka wokalistka. Jej muzyka to połączenie klasycznego reggae z soulową, bardzo zmysłową barwą głosu. Początkowo, słuchając jeszcze przed koncertem jej studyjnych utworów, zauważyłam podobieństwo do twórczości Nneki, jednak na żywo nie miałam już takich skojarzeń; obie artystki są jedyne w swoim rodzaju. Marlene jest bardzo naturalna, kobieca i uśmiechnięta. Namawiała publiczność do przyjścia pod scenę, jednak klub dopiero co zaczął się zapełniać i na parkiecie kołysało się w rytm reggae zaledwie kilka osób. Znany utwór And no sunshine, wykonany przez Marlene Johnson na pożegnanie wywołał gromkie brawa uznania dla piosenkarki.

Następnie na scenie zaczęli się ustawiać chłopaki ze znanego w Polsce East West Rockers. Szczerze przyznam, że znałam zaledwie kilka ich utworów, i nie zgłębiałam się w ich twórczość, bo jakoś mi te numery nie pasowały. Jednak po tym co pokazali na scenie, chylę czoła. Witając się z publicznością, powiedzieli coś w rodzaju "Wiemy jak to jest grać support, dlatego zagramy tak, aby nie przerywać wam rozmów". Już samo to stwierdzenie wywołało u mnie ciekawość, co mieli na myśli? Otóż East West Rockers tego wieczoru postawili na lekkie wyciszenie i akustyczne dźwięki. Utwory w nowych aranżacjach zabrzmiały naprawdę ciekawie, i właśnie dzięki tym wersjom zrezygnowałam z rozmowy i zasłuchałam się w Łap oddech czy Wstaję rano przy brzmieniu akustycznych gitar. 

Wreszcie przyszedł czas na gości z Jamajki! Kiedy przy mikrofonie pojawił się I-Wayne, pod sceną zrobiło się tłoczno od rozbujanych ciał. Artysta znany jest przede wszystkim z utworów Living in love i Can’t satisfy her, w których śpiewa o pieniądzach, wojnach, a nawet prostytucji. Sam wokalista swoim delikatnym głosem, uśmiechem i komplementami w stronę pięknych Polek zjednał sobie publiczność.

Fantan Mojah (fot. A. Marcinkiewicz)
Następnym wokalistą prosto z Jamajki był Fantan Mojah, który tak samo jak I-Wayne, zaśpiewał z bandem House Of Riddim. Nie wystarczy powiedzieć, że Fantan Mojah zjawił się na scenie. On na nią wtargnął, wskoczył, rzucał się po niej, a jego ciało eksplodowało energią. Zwierzę sceniczne, dynamit! To jest właśnie magia muzyki na żywo. Oglądając teledyski, trudno się zorientować, jak artysta zachowuje się na scenie. A tutaj bardzo pozytywne zaskoczenie. Fantan Mojah dawał z siebie wszystko, wykorzystując do tego swój mocny, przejmujący głos i charyzmę. Przy prawie każdej piosence zagadywał publiczność, namawiał do wspólnego śpiewania, wykrzykiwał „Jah! Rastafari!”, a nawet zaprosił na scenę dwie osoby z publiczności – chłopaka i dziewczynę, których poprosił o publiczne wyznanie sobie miłości. Magia reggae! Trochę szkoda, że publiczność zdawała się nie rozumieć wszystkiego, o czym mówił artysta między utworami. Jednak jeśli chodzi o wspólne śpiewanie – nie zawiedliśmy. Koncert był raczej kameralny, tłumów nie było, ale jednak potrafimy wspólnie zaśpiewać refren, a nawet całą piosenkę. Na zakończenie występu Fantana Mojaha na scenie znów pojawił się I-Wayne i całe Alibi wypełniło się dźwiękami One love, zaśpiewanym wspólnie z publiką. 

I Jah Man Levi (fot. A. Marcinkiewicz)
Po zaśpiewanym wspólnie hicie reggae pozostało nam tylko czekać na najważniejszy punkt wieczoru – koncert IJahmana Levi. Cóż mogę powiedzieć, występ legendy Roots Reggae był najlepszym zakończeniem Reggae Live Shows, jakie mogłam sobie wymarzyć. Człowiek niewielkiego wzrostu, ale jego muzyka – wielka i z przesłaniem. IJahman na scenie był skupiony i poważny, w kilku momentach znikał gdzieś w głąb sceny, wyglądał na pogrążonego w modlitwie. Z drugiej strony jego ciepły głos, uśmiech i spontanicznie wypowiedziane „I love you” w stronę publiczności wywołało naszą radość. Artysta zaśpiewał sporo długich utworów, między innymi Ring the alarm czy Witness, ale chyba wszyscy czekali na jeden z bardziej znanych kawałków – Jah heavy load. Po prostu nie mogło go zabraknąć. Dlatego, kiedy IJahman Levi zszedł ze sceny, brawa nie ustały, dopóki nie zjawił się ponownie z wyczekiwanym utworem. To było doskonałe zwieńczenie koncertu, a dla mnie osobiście najpiękniejsza chwila, kiedy mogłam uścisnąć dłoń tak znaczącej osobowości reggae. Potężna dawka reggae na najwyższym poziomie. One love!

Mocne strony: Jamajka!
Słabe strony: Trochę mało regałowców mamy we Wrocławiu, myślałam, że będzie więcej ludzi, ale z drugiej strony, było więcej miejsca do tańczenia dzięki temu :)


Recenzja opublikowana na portalu www.WSA.org.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz