środa, 18 kwietnia 2012

Seal IV, Warner Bros. Records, 2003.

źródło obrazka: www.en.wikipedia.org
Kilka słów o płycie. Jeśli uważać, że liczy się pierwsze wrażenie, płyta jest fenomenalna. Słuchając pierwszy raz, byłam zachwycona. Słuchając drugi raz, potwierdziłam sama sobie, że jest bardzo dobrze. Natomiast słuchając trzeci raz… Niektóre piosenki wydawały mi się nudne i podobne do siebie. Wiadomo, co świeże i nowe, to chłonę, chłonę, chłonę, a potem następuje bezlitosna krytyka.

Dlaczego w ogóle postawiłam na tę płytę? Powód był jeden: LOVE’S DIVINE. Kilka miesięcy temu przypomniałam sobie ten utwór, ni stąd, ni zowąd. Piękny tekst, cudowne wykonanie, świetny klip. I nadal pozostaje numerem jeden w tym albumie. Korzystając z tego, że mam chore gardło, a co za tym idzie – chrypkę, od wczoraj próbuję być choć trochę jak Seal, tyci tyci. Zdzieram umartwione gardło, a że domownicy gdzieś wybyli, nie hamuję się w popisach wokalnych, mając młotek za mikrofon (skąd u mnie w pokoju młotek?). Słucham oryginału, wzruszam się, śpiewam, zamyślam się, oglądam klip, i tak w kółko.

Ale nie cała płyta jest utrzymana w klimacie Love’s divne. Album rozpoczyna utwór Get it together, przy którym mam ochotę tańczyć. Potem następuje nagłe zatrzymanie i zaduma nad wspomnianym wyżej Love’s divine. Oh, jakie wspomnienia się budzą, i jaki żal za grzechy, utracone nadzieje, błędy, których już nie naprawię, bo czas poszedł do przodu, nie lecząc ale pozostawiając tylko żal. Koniec prywaty!

Po wzruszeniach następuje seria piosenek o miłości, energetycznych a jednocześnie spokojnych dzięki charakterystycznej barwie głosu Seala. Chyba w każdej pojawia się słowo LOVE. Heidi Klum musiała być wielką inspiracją dla twórczości męża ;) Niezła pościelówa Don’t make me wait.  Potem Let me roll ze świetnym męskim chórkiem (niech no ja się tylko dowiem, kto popełnił ten choir…oj, oj <3), dość wyróżniająca się od pozostałych (nie znam się, to się wypowiem, że to prawdopodobnie kawał dobrego r&b). Później beznadziejnie monotonne Touch, a następnie mój numer dwa: Where there’s gold. W refrenie Seal śpiewa tak delikatnie, że czuję, jakby jakieś piórko muskało moje ramiona, mam ochotę zamknąć oczy i lekko się uśmiechnąć. Przy czym słychać tu bas i perkusalia typowe dla jamajskich rytmów, oraz około-dancehall’ową wstawkę wokalną, więc jestem zupełnie kupiona. Seal potrafi zaśpiewać chyba wszystko. Jego śpiewanie w zależności od potrzeb staje się delikatne, mocne, matowe. 

Pod koniec albumu entuzjazm trochę słabnie. Kilka piosenek, owszem ładnych, do posłuchania, ale żeby specjalnie ich gdzieś szukać lub do nich wracać – chyba nie. Utwór zamykający album SEAL IV to remix piosenki Love’s divine - powtarzający się w kółko wers „give me love, give me love, give me love”, co jest trochę denerwujące. Ale płyta jest różnorodna, zatem dlaczego nie dorzucić trochę imprezowej nuty na koniec. Rany, z każdą minutą staję się coraz bardziej krytyczna, cóż to, cóż to?

Po zapoznaniu się z płytą pomyślałam sobie, że bardzo bym była rada, gdyby Seal nagrał duet z Sade lub Erykah Badu. Pasują do siebie idealnie (wokalnie!)

Płyta Seal IV zawiera 4 perełki. Wszystkich piosenek jest 12 (nie licząć remixu), zatem w 1/3 jest dla mnie geniuszem absolutnym. Znaczy, jest dobrze :)
Słuchać!:

2 komentarze:

  1. żalem za grzechy przekonałaś mnie do odsłuchania utworu :D i rozbudziłaś ciekawość: chcę wiedzieć wszystko o tych grzeszkach :P:) !

    OdpowiedzUsuń
  2. Młotek robiący za mikrofon - like :D

    OdpowiedzUsuń