piątek, 28 lutego 2014

Książka: Piotr Kowieski "W pogoni za Metallicą" - spisał Przemek Jurek

Zastanawiam się czasem, a nawet częściej niż czasem, czy pisanie i publikowanie relacji z koncertów ma sens. Dopadają mnie myśli, że fani są zainteresowani raczej zapowiedziami koncertów, niż sprawozdaniami z nich. Jeśli byli na koncercie, to przecież mają własne wspomnienia, po co jeszcze czytać cudze? A jeśli nie byli, to tym bardziej – po co czytać o tym, jak komuś innemu było super? Po to, żeby zdychać z zazdrości i żałować, że się nie pojechało? Po to, aby czytając relację słabego koncertu poczuć ulgę, że nie wydało się kilkudziesięciu złotych na bilet?

Pisanie sprawia mi radość i dzięki temu przeżywam dłużej koncertowe emocje, jednak czasem odnoszę wrażenie, że piszę w pustkę. Zawsze mogę powiedzieć, że robię to dla siebie, prawda? Coś w tym jest, ale gdybym myślała tak w stu procentach, nie publikowałabym moich relacji w sieci.

Zastanawiam się, snuję hipotezy, aż nagle z pomocą przychodzi… relacja z koncertu. Tak, słuchajcie! Przeczytałam relację liczącą sobie ponad 400 stron. Jasne, że nie była to relacja z jednego koncertu. Nawet człowiek wygrywający plebiscyt na lanie wody i pisaniny w stylu „masło maślane”, nie opisałby jednego koncertu na tylu stronach. Chociaż, teraz coś mi w głowie świta, była taka książka, widziałam kiedyś w księgarni… O, już wiem. Nazywa się „Koncert”, napisał ją bośniacki pisarz Muharem Bazdulj. Jej akcja dzieje się na koncercie U2 w Sarajewie w 1997 roku. Ale jest to opowieść fabularyzowana, więc nie liczy się. Dlaczego jej wtedy nie kupiłam? Nie wiem. Chociaż chyba już wiem, pamiętam. Wybrałam wtedy „Kochanowo i okolice” Przemka Jurka i coś Kurta Vonneguta, na kolejną książkę nie starczyło kasy. Słowo się rzekło, „Koncert” relacją (w takim znaczeniu jakie mam na myśli) nie jest.

Czy mówiłam coś o maśle maślanym? Albo o odchodzeniu od tematu głównego? Nie? To świetnie.

REWIND

Piotr Kowieski „W pogoni za Metallicą” (spisał Przemek Jurek)

Przeczytałam relację liczącą ponad 400 stron. Relację z koncertów Metalliki. Nie z jednego. Nie z dwóch. Z sześćdziesięciu czterech. Autorstwa tej samej osoby: Piotra Kowieskiego, z kilkoma wtrąceniami jego żony Kasi. Zafundowali mi rajd za Metallicą po prawie całym świecie, opisali każdy koncert, na którym byli, i szczerze przyznaję, że ani przez chwilę się nie nudziłam. Cieszę się, że coś takiego zostało wydane w formie książki. W jakimś stopniu jest to dla mnie terapia pozwalająca uwierzyć, że pisanie relacji z koncertów, opisywanie spotkań z innymi fanami i muzykami oraz dzielenie się emocjami ma sens i znajduje swoich odbiorców!



Koncerty, właśnie... Myślałam, że jeśli pójdę na dwadzieścia koncertów rocznie, to spokojnie będę mogła nazwać siebie maniaczką koncertową. Drodzy, nie! Piotr i Katarzyna Kowiescy -- to dopiero fani przez duże F! To nie jest tak, że zaliczają wszystkie koncerty Metalliki w Polsce. Oni zjeździli 19 krajów w pogoni za Metallicą. W pogoni za Metallicą – książka od fanów dla fanów.

Hania i Hania! fot. Kamil Bartnik
Opowieść o fascynacji muzyką, a przede wszystkim Metallicą, wciągnęła mnie od pierwszych stron. Kiedy przeczytałam, że Piotr Kowieski za czasów PRL odtwarzał muzykę na radiomagnetofonie HANIA, uśmiechnęłam się i pomyślałam: „Piątka, facet!”. Pamiętam, jak słuchałam Maanam i Hey na Hani. Z sentymentu kilka miesięcy temu przyniosłam moją imienniczkę z piwnicy, wyczyściłam i wiecie, że hula? Na dodatek Hania fajnie wychodzi na zdjęciach! Nie że ja - Hania, tylko Hania – radio ;) 


Kolejną „pionę” przybiłam przy słowach:
Wiem, że mnie rozumiecie. Nie ma to jak podzielić się opowieściami o swoich dolegliwościach z ludźmi, którzy cierpią dokładnie na to samo - chodzi o zaraźliwego bakcyla jakim jest uwielbienie do swojego idola.








Piona numer trzy to cytat: Więc jeśli wtedy [w PRL’u] nie miałeś dobrego kumpla, który kumał klimaty i potrafił cię zarazić swoim entuzjazmem [do metalu], słuchałeś Papa Dance i tyle. Sprawdziłam w domowej minikolekcji winyli – mamy płytę Papa Dance z chorobliwie beznadziejną okładką (i odpowiednio podobną muzyką): 
Winyl Papa Dance. Wierzycie w to? Bo ja nie.


Ale:
Jeśli chodzi o pierwszą płytę winylową, to absolutnie nie mam się czego wstydzić. To był album „Helicopters” zespołu Porter Band. Żelazny klasyk. Spoglądam na regał – jest, mamy! Piąteczka!
Winyl Porter Band "Helicopters"

Piątka numer pięć, czyli po piąte (ale nie przez dziesiąte): METALLICA!!!!!!

Jak bardzo rozumiem Piotra i Kasię! Nawet kostka do gry na gitarze złapana po koncercie sprawia im mega radość. Mnie też! Byłam niesamowicie szczęśliwa, kiedy złapałam kostkę na koncercie Deep Purple w zeszłym roku. A spotkanie z idolem, krótka rozmowa z nim i zrobienie wspólnego zdjęcia, to już są wyżyny dobrego samopoczucia. Lepsza może być tylko chwila, kiedy będąc na koncercie artysty któryś raz z kolei, ten artysta zaczyna cię rozpoznawać. Kowiescy opowiadają o sytuacjach, w których Lars Ulrich, James Hetfield czy Rob Trujillo – członkowie Metalliki – zaczęli kojarzyć tę parę stałych bywalców barierek pod sceną. To już jest naprawdę szczyt szczęścia, którego również doświadczyłam. Wprawdzie nie była to gwiazda takiego formatu jak James Hetfield, ale chodzi o sam fakt… Kiedyś gitarzysta jednego z zespołów zauważył mnie przed koncertem, kiedy piłam piwo przy stoliku. Zawołał „Cześć! Przyjdę z tobą pogadać po koncercie!”, a ja byłam tak zaskoczona, że zdołałam odpowiedzieć jedynie „Aaa, ok!”. Taaak, doskonale wiem, co czują autorzy W pogoni za Metallicą w takich chwilach.

Oprócz obszernych relacji z kolejnych koncertów, jest dużo kolorowych zdjęć (a całość na papierze kredowym) z koncertowych wyjazdów, koncertowych pamiątek (setlisty, koszulki, skany biletów) i ogólnie… z wszystkiego koncertowego. Znalazłam niestety kilka edytorskich niedociągnięć, w tym redakcyjnych, ale tak czy inaczej, jestem fanką takich fanów! Chętnie spotkałabym się kiedyś z Piotrem i Kasią pod sceną!


Wydawnictwo Anakonda, Warszawa 2013

Facebook: Wydawnictwo Anakonda - dziękuję!

Biorę udział w wyzwaniu

wtorek, 25 lutego 2014

Elvis mieszka u mnie w domu! - część druga

Szaleńczo mi miło, że wpis o mojej mamie i Elvisie spotkał się z zainteresowaniem. A jeśli czytelnik chce więcej, to... nie trzeba mnie długo namawiać.

Mama się dość mocno zachłysnęła tematem i z chęcią podjęła współpracę. Współpraca przebiegła pomyślnie i oto, co następuje:

Płyty winylowe Presleya - okazało się, że mama ma ich więcej, niż myślałam! Nie wiem, gdzie je pochowała, ale wpadła dzisiaj do mnie z naręczem winyli, które za chwileczkę tu przedstawię. Sama również zajrzałam do kolekcji, chociaż nie - raczej minikolekcji - naszych domowych płyt winylowych, i znalazłam kilka perełek. Na widok niektórych szczena mi opadła, ale o tym za chwilę, albo nawet w osobnym wpisie. 

Póki co Elvis.

1. Album Rock-And-Roll. Wydany - uwaga - w Bułgarii. Obecnie chodzi na Ebay'u za 25 dolarów. Zawiera utwory z lat 50. Nie wiem skąd mama go wytrzasnęła jakieś 30 lat temu, ale Polak potrafi. Jeśli się przyjrzycie, zauważycie, że usta Elvisa na okładce są przyozdobione ciemnym zygzakiem. Jak się dzisiaj dowiedziałam, była to oznaka mojej radosnej twórczości, kiedy miałam roczek czy dwa. Pewnie oberwałam za to po tyłku ;)




2. Album Elvis LIVE. Wydany we Francji prawdopodobnie w 1981 roku przez RCA Records, o ile dobrze rozumiem francuskie napisy. Mamy rodzinę we Francji, więc w tym przypadku pewnie poczta zadziałała. Suspicious Minds, Can't help falling in love, Blue Suede Shoes, czyli numery najlepsze z najlepszych.









3. Album Separate Ways. "Za tę płytę dałam prawie całą moją wypłatę jakoś na początku lat 80." - mama. "Printed in USA", przez Pickwick International, początkowo wydany w 1973 przez RCA Records. Składanka. 













4. Album Moody Blue z 1977 roku, czyli ostatni album wydany za życia Elvisa. RCA Records. "Printed in Holland", proszę, proszę ;)








5. Album The Elvis Presley Collection. Dwupłytowy, 1984. 

















To właśnie w tę płytę wpatrywała się moja mama robiąc makijaż:






Środek The Elvis Presley Collection. Meega zdjęcie!

6. Album Inspirations z 1980 roku. Piosenki religijne, bo Elvis wierzącym człowiekiem był. Choć kiedy patrzę na font wykorzystany w tytule płyty, myślę sobie, że nawet święty Boże nie pomoże...













7. Album Elvis. Worldwide Gold Award Hits, Parts 1&2 z roku 1974, RCA Records. Pomysłowa okładka według mnie. Znajduje się na niej 25 złotych płyt, na każdej z nich tytuł jednego utworu i data jego nagrania. Super sprawa :) Utwory takie jak Don't Be Cruel czy Hound Dog, czyli złoto w czystej postaci!









8. Jest jeszcze płyta 50 x The King. Elvis Presley's Greatest Songs by Danny Mirror & The Jordanaires, czyli Danny Mirror śpiewa utwory Elvisa, a przygrywa mu zespół samego króla. Made in Romania, łohohooo!












9. Proszę bardzo, zbliżamy się do końca, więc polski smaczek: Wojciech Gąssowski i Love me Tender! Gąsior na motocyklu. Pewnie gdyby było go stać, wsiadłby do cadillaca, ale cóż... Nie, nie nabijam się, ale nie marzę też o przesłuchaniu tej płyty :) Wydane przez WIFON w Opolu, 1981.













10. Na koniec płyta, która zaskoczyła mnie najbardziej, a nawet trochę rozbawiła. Karel Zich, Let me sing some Elvis Presley songs. Made in Czechoslovakia, 1983. Karel Zich jest Czechem. Pomyślcie sobie - Love me tender po czesku?! Jailhouse Rock po czesku? Póki co gramofon mam zepsuty, ale miałam nadzieję, że w necie znajdę wykonania tego mistrza. Nie myliłam się. Posłuchałam sobie In the Ghetto i Love me, a następnie trafiłam na mój hit, nie do pobicia: Blue Suede Shoes, czyli po czesku: 
Nešlap mi na sandály
Polecam! Tyle radości z powodu sandałów ;))


Wrzucam jeszcze kilka zdjęć fanowskiego albumu na cześć Elvisa, który pisała moja mama w pocie czoła na maszynie, oprawiła w twardą okładkę i pewnie podczytuje sobie czasem przed snem. Właściwie jest to biografia Elvisa. Nie przeczytałam jeszcze całego tekstu, ale po przejrzeniu fragmentów zauważam, że mama Baśka pisała bardzo emocjonalnie i szczegółowo, skupiając się jednak bardziej na życiu prywatnym Presleya i jego samopoczuciu, niż na karierze. Tak czy inaczej, włożyła w powstanie tej publikacji wiele trudu! Rok "wydania": 1983.
Okładka. Prosta i gładka, ale myślę,
że i tak oprawienie całości nieźle nadwyrężyło domowy budżet ;)


Strona tytułowa
"Dom króla" - zdjęcia wnętrz Graceland oraz Elvis z żoną i córą




Wycinek z gazety, niestety nie wiem jakiej i z którego roku... 

W Poznaniu działa chyba jedyny w Polsce Fan Club Elvisa Presleya. Cieszy się dużą popularnością, o czym świadczy liczba fanów. Są także członkowie-korespondenci, przyjmuje się dalszych chętnych, poszukuje ponadto wszystkich śpiewających, wzorujących się na Presleyu

Jacyś chętni?




RFN... ;)
Zdjęcia!



Ta gitara podróżowała wraz z nim w szoferce jego ciężarówki, wziął ją ze sobą /w lipcu 1954/ do studia Sun na nagranie swojej pierwszej profesjonalnej płyty.

Miał później wiele wspaniałych, nowoczesnych gitar, lecz nigdy nie zapomniał o staruszce, z którą rozpoczął podbój świata.
Preslei, zdjęcie nadesłane chyba z RFN... :)

Elvis rządzi!

Pamiętamy!


Sporo tekstu :) 
Minęła ósma rocznica jego śmierci, czyli wycinek z gazety z sierpnia 1985 roku, jeśli dobrze liczę

Mam nadzieję, że nie popełniłam  żadnej gafy przy opisywaniu płyt. Jeśli ktoś coś zauważy, proszę krzyczeć. Pozdrawiamy Mamę Baśkę!


niedziela, 23 lutego 2014

Książka: Markus Zusak "Złodziejka książek"

„Złodziejkę książek” przeczytałam dopiero po zobaczeniu zwiastunu ekranizacji w kinie. Trailer mnie zachęcił, ale starając się trzymać zasady „najpierw książka, potem film”, sięgnęłam po „Złodziejkę” w wydaniu papierowym. Była to bardzo dobra decyzja, bo film zbiera kiepskie recenzje. Po przeczytaniu książki, która mi się podobała, trochę boję się iść do kina. Po co psuć smak czegoś dobrego… Choć z drugiej strony, nie chcę psioczyć na film, którego jeszcze nie widziałam. Ale wróćmy do książki.

Uczynienie narratorem Śmierci jest pomysłem genialnym. To tak, jakby narratorem był sam Bóg – wszystko widzący, wszechwiedzący. Śmierć przychodzi po każdego, widzi człowieka w momencie wydawania ostatniego tchnienia, po czym zabiera jego duszę, czasem lekką jak piórko i przygotowaną na „wizytę” Śmierci, czasem ciężką, która najchętniej widząc, że Śmierć się zbliża, najchętniej dałaby jej w twarz.

Liesel jest dziewczynką, która trafia do przybranej, niemieckiej rodziny. Mama i papa mają ją wychować tak, aby z szacunkiem salutowała „Heil Hitler!” (akcja dzieje się w czasach II wojny światowej). Liesel jest posłuszna rodzicom, a jej jedyną wadą (choć w tym przypadku to kwestia sporna) jest złodziejstwo. Dziewczynka staje się złodziejką książek.

Zastanawiam się, co w tej książce jest najważniejsze. Czy właśnie książka jako przedmiot, który poniekąd pomógł przetrwać czasy wojny dorastającej dziewczynce? Czy raczej relacja głównej bohaterki z ojcem (który zresztą nauczył ją czytać!)? A może przyjaźń Złodziejki z Rudym – chłopcem o włosach jasnych jak słońce, oraz z Maxem – Żydem, który zamieszkiwał zimny kąt w piwnicy przybranych rodziców Złodziejki Książek. Gdyby połączyć te wszystkie wątki, sprowadzają się one właśnie do przyjaźni. Tak, jest to opowieść o pięknej przyjaźni, i jeszcze piękniejszej miłości do książek.

Gdybym przeczytała ją będąc nastolatką, stałaby się jedną z moich ulubionych powieści. Otworzyłaby mi oczy na istotę wojny, bo ukazuje jej atmosferę, ale nie na tyle brutalnie, aby nie była odpowiednia dla młodszego czytelnika. Jestem pewna, że byłaby dla mnie ważna. Obecnie nie odczuwam wielkiej euforii po jej przeczytaniu, bo historii o przyjaźni przeczytałam już bardzo wiele. Większe moje uznanie wzbudził styl autora, Markusa Zusaka. Co w nim niezwykłego? Odpowiem cytatem z książki: „Opowiedziałem wam o dwóch zdarzeniach z przyszłości, bo nie zależy mi na zachowaniu tajemnicy i budowaniu napięcia”. W „Złodziejce Książek” narrator za nic ma sobie chronologię. Potrafi w jednym zdaniu wyjawić, co się stanie za dwa lata, a potem, jak gdyby nigdy nic, wrócić do obecnego biegu wydarzeń. Wiele razy spotyka się retrospekcje i nawiązania do przeszłości, ale do przyszłości? Co więcej, wyjawianie tajemnic i brak budowania napięcia wcale mnie nie denerwowały, tylko jeszcze bardziej wchłaniały w historię – chciałam jak najszybciej dotrzeć do chwili, w której owe zdarzenie z przyszłości stanie się zdarzeniem obecnym.


Jest to bardzo starannie wydana książka. Wyśrodkowane niektóre fragmenty tekstu, ilustracje, przejrzystość (widać, że wydawca nie żałował papieru), dwie (!) osoby zajmujące się korektą – to przykład książki, nad którą pracowało dużo osób, dzięki czemu czyta się z jeszcze większą przyjemnością. Ubolewam tylko, że tak starannie zredagowana treść została oprawiona w okładkę filmową, zapraszającą bardziej do kina, niż do przeczytania lektury…

Warszawa, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2014
Recenzja opublikowana na DlaLejdis.pl

wtorek, 18 lutego 2014

Książka: Stephen Clarke "Merde! W rzeczy samej" + moje wspomnienia z Paryża

Byłam na wakacjach w Paryżu. Gwoli ścisłości, wcale nie w czasie lipcowych upałów, ale w marcu. Jeszcze ściślej mówiąc, nazywam pobyt w tym mieście „wakacjami” bardzo na wyrost, ponieważ spędziłam tam zaledwie dwa dni. Weekend w Paryżu – czyż nie brzmi to romantycznie? Cóż, niestety nie pamiętam, czy był to rzeczywiście weekend, czy środek tygodnia. Mniejsza o to. Pamiętam za to, że wyruszając w drogę powrotną, głowę miałam naładowaną licznymi spostrzeżeniami na temat Francji i Francuzów. Mój pobyt tam nazwałabym chętnie komedią, wcale nie romantyczną, jak przystało na Paryż. Raczej komedią pomyłek.

Spostrzeżenie nr 1: Jesteś we Francji, więc mów po francusku

Tyle światła! Marzec 2012 :)
Pierwsze, co spotkało mnie i moich przyjaciół, to prawie trzygodzinne ślęczenie w holu hotelu, w oczekiwaniu na wolne pokoje, które miały być dostępne o 11, a nie wiedzieć czemu, czekaliśmy na nie do 13 z hakiem. Może dogadalibyśmy się z obsługą hotelu sprawniej i przyjemniej, gdybyśmy nie musieli długo czekać na osobę z personelu, która potrafiłaby mówić po angielsku. Warto nadmienić, że hotel był dość elegancki, i w ciągu tych kilku godzin, kiedy siedzieliśmy w holu na walizkach, przewijali się przez niego równie eleganccy Francuzi i obcokrajowcy. A nasza czwórka, niestety, w dresach i tłustych włosach. Jak to się stało? Ano tak, że Paryż był jednym z przystanków w naszym Eurotripie. Za nami była całonocna podróż samochodem, a później promem, z Anglii. Nic dziwnego, że byliśmy źli i śpiący. Źli, śpiący, odziani w dresy i głodni! A jedyne, co mieliśmy przy sobie do jedzenia, to chipsy. Źli, śpiący, odziani w dresy Polacy, jedzący chipsy i siedzący na walizkach w paryskim hotelu. Nic dziwnego, że wszyscy wokół patrzyli na nas z politowaniem.

Spostrzeżenie nr 2: Jeśli jesteś Polakiem mówiącym po angielsku, to dla Francuza jesteś Amerykaninem

Wieczorem wybraliśmy się do francuskiej restauracji, gdzie wspaniałomyślnie zjedliśmy… włoską pizzę. Żeby nie było, zamówiłam także Ementhal za 4 euro. Domyślałam się, że chodzi o ser. Ale kiedy kelner przyniósł na ogromnej, drewnianej desce 4 plasterki cieniusieńsko pokrojonego sera z dziurami, pomyślałam, że to najdurniej wydane dwie dychy w moim życiu. Złożyliśmy zamówienie mówiąc całkiem sprawnie po angielsku, na co kelner zawołał: „America!”. Pokręciliśmy przecząco głowami. „Non? Poland?” - uśmiechnęliśmy się i tym razem pokiwaliśmy głowami. „Aaaa, Polska! Solidarnosc! Walesa! Warsovie!”. Za tę daleko idącą wiedzę o naszym kraju kelner dostał od nas spory napiwek, a niech ma!

Spostrzeżenie nr 3: Na Wieży Eiffla na pewno spotkasz Polaka. A nawet kilku

Jeśli nie masz dość cierpliwości, aby czekać na windę w kilometrowej kolejce, która zawiezie cię na szczyt Wieży, zawsze możesz pójść schodami. Tylko że na górze piękny widok przysłonią ci mroczki przed oczami, ogólna zadyszka, i będziesz błagał swoich towarzyszy o tabletkę na gardło.

Spostrzeżenie nr 4:  Jeśli poruszasz się po Francji samochodem, to po powrocie do Polski stwierdzisz, że na naszych drogach panuje niebywała kultura jazdy!

We Francji kierowca potrafi wysiąść z auta na środku ulicy (co tam, że czteropasmowa), aby nawrzeszczeć na motocyklistę, który przejechał za blisko jego samochodu. Co więcej, motocykliści, zmieniając pas, nie używają kierunkowskazów. Kierowcy krzyczą też na rowerzystów. I na innych kierowców. Może się też okazać, że droga jednokierunkowa wcale nie jest jednokierunkowa. No cóż, są takie przypadki, że córka jest starsza od matki.

Spostrzeżenie nr 5: Paryskie metro jest źródłem rozrywki na najwyższym poziomie

W polskiej komunikacji miejskiej czasem spotyka się żebrzące dzieciaki grające na akordeonie. W paryskim metrze sama z chęcią opróżniłabym portfel (gdyby tylko był czymkolwiek zapełniony!) i podarowała jego zawartość artystom, których w nim spotykałam. Inaczej ich nie nazwę, to naprawdę są artyści, których występy powinny być biletowane. Dla przykładu:
- facet, który ni z tego ni z owego zaczyna opowiadać dowcipy i anegdoty, wprawiając w serdeczny śmiech podróżujących metrem
- liczne zespoły muzyczne grające naprawdę dobrą muzykę. Niektórym brakowało jedynie perkusji do pełnego składu. Gdyby tylko metro zatrzymywało się na peronie na dłużej niż 10 sekund, jestem pewna, że muzycy ładowaliby się do niego wraz z bębnami.


Oczywiście, że to miała być recenzja książki. Miała być. Ale ten, kto tu od czasu do czasu zagląda, zna moje predyspozycje do rozpisywania się. Dobra,  chciałam tylko powiedzieć, że ucieszyłam się, kiedy sięgnęłam po jedną z książek Stephena Clarke, który w swoich powieściach opisuje losy Brytyjczyka mieszkającego we Francji. Pomyślałam sobie, że może być zabawnie, tak jak mnie było w gruncie rzeczy zabawnie w Paryżu. Niestety nie czytałam wcześniejszej „Merde! Rok w Paryżu”, ale wszystko przede mną. Tak czy inaczej, mimo że „Merde! W rzeczy samej” jest kontynuacją, to od pierwszej strony wiedziałam o co chodzi, nie odczułam żadnej dezorientacji czy poczucia, że zaczęłam poznawać historię od jej środka, a nie początku. I mimo, że spędziłam tylko 2 dni w Paryżu, to doskonale się bawiłam i wiedziałam, co czuje bohater Paul West, złorzecząc na pozostawiającą wiele do życzenia kulturę jazdy samochodem po francuskich drogach czy opowiadając o litrach wypitego francuskiego wina (nie żebym również wypiła litry… ja tylko degustowałam!).


Jednak aby książka przypadła do gustu, wcale nie musicie się wcześniej wybierać w podróż do Paryża. Lektura może być także zabawnym przedsmakiem wakacji we Francji. A jeśli wcale nie planujecie wizyty w tym kraju, to może „Merde! W rzeczy samej” kogoś do niej nakłoni, lub… wręcz przeciwnie. Jest to w końcu niezłe merde… W rzeczy samej.

Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2013
Recenzja (w wersji okrojonej, sprawozdania z mojego pobytu w Paryżu tam nie ma ;P) opublikowana na DlaLejdis.pl

czwartek, 13 lutego 2014

Elvis mieszka w moim domu!

Ostatnio recenzowałam książkę Elvis. Król rock'n'rolla. Przeczytajcie jej fragment:

Ten atak marketingowy był tak zmasowany, że jeśli któraś z fanek piosenkarza kupiła sobie po jednym gadżecie z każdego rodzaju, mogła wstając rano założyć skarpetki firmowane nazwiskiem wokalisty, podobnie jak buty, spódnicę, bluzkę, sweterek i bransoletkę, wszystko z Elvisem Presleyem, następnie włożyć chusteczkę z Elvisem Presleyem do portmonetki z Elvisem Presleyem i tak wyposażona ruszyć do szkoły. Tam mogła się powymieniać zdjęciami Elvisa z gumy do żucia, a podczas lekcji notować ołówkiem z Elvisem Presleyem. Po szkole przebrała się w bermudy z Elvisem Presleyem, dżinsy (czarne z białymi obszyciami i podobizną Elvisa na kieszeni), lub spodnie „torreadorki” z Elvisem Presleyem i napisać list do innej fanki (której adres wzięła z czasopisma w całości poświęconego Elvisowi) albo zagrać w grę o Elvisie Presleyu, popijając przy tym napój z Elvisem Presleyem. Przed pójściem spać w swej piżamce z Elvisem Presleyem mogła jeszcze sięgnąć po długopis z Elvisem Presleyem i coś skrobnąć w pamiętniku z Elvisem Presleyem, posłuchać Hound Dog ostatnie dziesięć razy i zgasić światło, by kontemplować żarzący się w mroku obrazek z jego podobizną.
(Jerry Hopkins - Elvis. Król rock'n'rolla)

Mama Basia i Elvis
Przeczytałam to i myślałam: szkurde, moja mama była jedną z nich. Wprawdzie do Polski nie docierały te wszystkie gadżety, ale jestem pewna, że w środku Baśka była (i jest) stuprocentową fanką Elvisa. Zaledwie kilka dni temu kupiła sobie płytę winylową Elvisa (którąś z kolei). Żebyście widzieli, jak się cieszyła, jaką miała frajdę! Jak delikatnie wyjmowała płytę z opakowania i sprawdzała, czy nie jest porysowana. Przez telefon wymieniała komuś z emocjami tytuły utworów zamieszczonych na płycie, ciesząc się szaleńczo. Uważam, że jest to bardzo pozytywna odmiana fascynacji, a nawet miłości do swojego idola. Trwa już tyle lat, wciąż wywołuje emocje i uśmiech, a mama przecież już po pięćdziesiątce ;)







Baśka robi makijaż zamiast w lusterko patrząc w oblicze Elvisa!
Baśka i winyl "Separate ways" z 1973 r.
Nie chodzi tylko o to, że Basia ma mnóstwo płyt Elvisa. Będąc młodą dziewczyną, na suficie w piwnicy czerwoną farbą napisała „ELVIS 8”. Ósemka mogła oznaczać 8. stycznia – dzień, w którym Elvis się urodził. Na gramofonie lakierem do paznokci napisała „ELFAN” – połączenie wyrazów Elvis i fan. Kurcze, no wystarczy spojrzeć na nią, gdy słucha „Suspicious Minds”, i wszystko staje się jasne. Mało tego, mama pamięta o każdej rocznicy śmierci Elvisa, i siłą rzeczy nasi sąsiedzi też o niej pamiętają – 16 sierpnia „Heartbreak Hotel” słuchany głośniej niż głośno wprawia w drżenie okna w całym domu, a basy rozchodzą się po jego okolicach.

- Mamo, co tu się dzieje? Impreza? – pytam przekrzykując króla.
- ROCZNICA! – odpowiada.




O tym, że Elvis nie żyje, dowiedziałam się w 1995 lub 1996 roku, czyli z „lekkim” poślizgiem, ale był taki płacz, jakby to się wydarzyło wczoraj! Chyba było dla mnie oczywiste, że skoro mama puszcza mi kasety Elvisa, to ON ŻYJE.
- Dlaczego płaczesz córcia?
- Bo Elvis umaaaaaaaaaarł!

Album o Elvisie napisany przez mamę na maszynie, ilustracje - wycinki z gazet


Płyty, kasety...

Film na video "Paradise, Hawaiian Style" z 1966 roku,
wersja francuska. Zwróćcie uwagę, jaka beznadziejna okładka!






Lubię takie zdjęcia sprzed "kilku" lat, mają swój klimat.
Pozdrawiamy Baśkę, prawda? :)

wtorek, 11 lutego 2014

Książka: Jerry Hopkins "Elvis. Król rock'n'rolla"

Mam w pokoju plakat z Elvisem Presleyem, a nie przeczytałam nawet jego biografii – pomyślałam kilka miesięcy temu. Wydawnictwo Dolnośląskie akurat wtedy wypuściło „Elvis. Król rock’n’rolla”… Dzisiaj mogę powiedzieć: mam w pokoju plakat z Elvisem Presleyem, i nawet przeczytałam jego biografię! Nie żebym chodziła z tego powodu dumna jak paw, ale cieszę się.

Autorem biografii jest Jerry Hopkins. Niektórzy mogą go kojarzyć z biografią Jima Morrisona „Nikt nie wyjdzie stąd żywy”, której jest współautorem, i którą również mam w planach przeczytać. Niebawem.

Dzięki tej książce poznałam człowieka, który nie był przystosowany do życia, a powodem tego wcale nie były odchyły psychiczne, tylko kariera. Fenomen człowieka, który był skromny i nieśmiały, do wszystkich zwracał się „tak, proszę pana”, miał kompleksy, a jednocześnie wystarczyło, że kiwnął małym palcem (dosłownie!), a rzesze fanek mdlały... 

potrafił zgiąć mały palec i pokiwać nim. Wystarczyło, że tak zrobił, i na widowni podnosił się wrzask

Mówiąc o nieprzystosowaniu do życia, mam na myśli, że będąc królem, miał swój dwór. Elvis i jego świta. Kumple, którzy dotrzymywali mu towarzystwa, załatwiali mu kobiety, zamawiali torby hamburgerów, w jego imieniu wykonywali telefony. Kiedy już zrobił karierę, Elvis nie musiał robić nic związanego ze „zwyczajnym” życiem.

Elvis to facet, który zbierał na początku bardzo niepochlebne recenzje...

Za nic nie potrafi śpiewać, ale wokalne braki nadrabia starannie wyreżyserowanymi i sugestywnymi wygibasami, które mogłyby uchodzić za aborygeński taniec godowy

...a jednak nie znajdzie się osoba, która dziś podważałaby fakt, że był królem rock’n’rolla. Nie wiedziałam też, że zagrał w bardzo wielu filmach. Znałam kilka tytułów, ale serio, ich ilość i częstotliwość nagrywania powaliła mnie. Wprawdzie większość z nich sprowadzała się do schematu: 

Elvis w motorówce. Elvis macha do dziewczyn. Elvis podjeżdża samochodem. Elvis odjeżdża samochodem. Elvis kogoś bije. Ktoś bije Elvisa. I tak na okrągło

...ale to jest właśnie ten fenomen, że za każdym razem filmy z nim biły rekordy popularności.

Trochę mało jest cytatów Elvisa i prawie wcale nie zarysowano obrazu muzycznego światka tamtych czasów, do czego przyzwyczaiły mnie inne biografie. Nie wiem też, na jakich modelach gitar grał on i jego zespół, ale nie szkodzi. Życie Elvisa było na tyle bogate, że takie „okołoelvisowe” kwestie wcale nie musiały być poruszone w książce, a i tak jest o czym, a raczej o kim, czytać.


Książka zainspirowała mnie do czegoś, co ujrzycie na Chilloucie już niedługo. Właściwie już teraz mogę powiedzieć o co chodzi. Ten plakat z Elvisem, który wisi u mnie w pokoju, tak naprawdę nie jest mój. Jest mojej mamy. Po prostu u mnie w pokoju był kawałek wolnej ściany, na której Elvis znalazł sobie miejsce. Nie znam drugiej takiej fanki Elvisa, jak moja mama. Czytając „Elvis. Król rock’n’rolla”, zakiełkowała mi w głowie myśl, żeby zebrać wszystkie płyty, kasety i rzeczy dotyczące Elvisa, które ma moja mama, i pokazać je tutaj. Bo wszystko, o czym pisze Jerry Hopkins jest prawdą, którą ja również doświadczyłam, a hasło „Elvis żyje!” jest wciąż aktualne. 

Wszystkie cytaty pochodzą z recenzowanej książki.
Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2013

Biorę udział w wyzwaniu

sobota, 1 lutego 2014

Lista zespołów, które powinny się rozpaść



Czeeeść cześć czeeeść! Zagląda tu ktoś jeszcze? 

Źle mi, że ostatnio tak mało czytałam, mało mnie tutaj. Pochłonęła mnie sesja. Przedostatnia sesja w życiu. Chyba że mi kiedyś coś odwali i znów pójdę na studia. Nie przewiduję!

Sesja zakończona szybko i pomyślnie, więc mam teraz trochę czasu na nadrobienie zaległości książkowych. Do końca lutego planuję przeczytać 5 książek.

Czy ktoś z was, słuchając jakiegoś zespołu, myśli sobie czasem „Ten zespół powinien przestać istnieć!”? Nie mówię tylko o zespołach,  których nie lubię. Często chodzi na przykład o dobrą grupę, która lata świetności ma już za sobą i powinna zejść ze sceny. „Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym” – coś w ten deseń. Piszę o tym, bo natknęłam się ostatnio na listę 10 zespołów, które powinny się rozpaść, stworzoną przez Rolling Stone na podstawie głosowania czytelników: The 10 Bands That Should Break Up.

Warto się z nią zapoznać! Oto, co następuje, od miejsca 10. do miejsca 1.:

10. Limp Bizkit – mnie to rybka. Nie znam ich muzyki. Jedyny utwór który z nimi kojarzę to Behind Blue Eyes, cover grupy The Who. W teledysku do tej piosenki wokalista Limp Bizkit bardzo pięknie całuje się z równie piękną Halle Berry. Mogę oglądać ten klip bez końca. Wykonanie też bardzo mi się podoba. O całości twórczości się nie wypowiadam, bo nie znam, nie doświadczyłam. Równie dobrze mogą dla mnie istnieć, jak i nie istnieć. 



9. The Who – przykład zespołu-legendy, który istnieje, mimo że niektórzy jego członkowie grają już w niebiańskiej orkiestrze razem z Hendrixem i Lennonem. Wokalista Roger Daltrey zapowiedział, że planują ostatnią dużą trasę koncertową w 2015 roku. Nie mam zdania. Nie są dla mnie ważni, może dlatego, że mam duże braki w poznawaniu ich twórczości.

8. Coldplay – tutaj się bardzo zaskoczyłam! Nie sądziłam, że mają tylu hejterów. Ponoć są biedniejszą wersją Radiohead. Kurcze, nie sądzę, nie podpisuję się pod tym. Lubię Radiohead, lubię Coldplay, i nie widzę powodu, aby któryś z tych zespołów miał się rozpaść. Niech grają!



7. U2 – na pewno ich obecność na tej liście niektórych zaskoczyła. Według mnie U2 są przereklamowani. Nie podoba mi się wokal Bono, choć lubię go jako człowieka. Przepięknie się wyraził kiedyś o moim ukochanym Leonardzie Cohenie w filmie dokumentalnym I’m your man, który bardzo, bardzo polecam! Z całego serca! Jeśli twórczość Cohena jest wam bliska, obejrzyjcie koniecznie. Bono mówił o Cohenie nie tylko w tym filmie. Ostatnio trafiłam na jego wypowiedź, w której określił utwór Hallelujah jako the "most perfect song in the world", i … być może miał rację? Natomiast twórczość U2 ani mnie ziębi, ani parzy. Nie przeszkadzają mi. A tutaj macie duet Leonard Cohen & U2, fragment filmu, o którym pisałam wyżej:



6. Bon Jovi – a pewnie, że mogą się rozpaść. Nie przepadam za takim poprockiem. Grzeczni chłopcy z grzecznego zespołu, grający na jedno kopyto i nie wiadomo po co.

5.  Fall Out Boy – takiego grania też nie rozumiem, więc niech się rozpadają.

4. The Rolling Stones – oni będą grać do samej śmierci Jaggera, tak sądzę. I bardzo dobrze! Póki Jagger rusza się jak Jagger, póty nie mam nic przeciwko istnieniu Stonesów. 


3. Lynyrd Skynyrd – twórcy przeboju Sweet Home Alabama. Są mi kompletnie obojętni.

2. The Beach Boys -  „Jedynym nadal występującym pod nazwą The Beach Boys członkiem oryginalnego składu jest wokalista Mike Love któremu towarzyszy Bruce Johnston i grupa stale zmieniających się młodych muzyków” – mówi Wikipedia. W takim razie, jak na mój gust, nie ma już Beach Boys. 

1. Nickelback – tak! Tak! Zasłużyli sobie na pierwsze miejsce tej listy swoją myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Według mnie powinni zająć trzy pierwsze miejsca! Co oni grają!? Po co grają!? Nie wiem! Wokalista ożenił się z Avril Lavigne i chyba coś tam razem tworzą. To straszne. Słowa, które kojarzą mi się z ich twórczością to „nic”, „mdłość”, „na jedno kopyto”, „nie rozumiem”, „szkoda czasu” i kilka innych, ale przecież szkoda czasu na wymienianie ich. Nie wrzucam też ich utworu, bo szkoda czasu słuchać. 

Co sądzicie o tej liście? Zgadzacie się z nominowanymi? A może przychodzi wam do głowy jakiś inny zespół, który powinien się rozpaść?