piątek, 29 listopada 2013

Koncert: One Love Sound Fest 2013, 23.11.2013, Wrocław

independent.pl
Line-up tegorocznego One Love Sound Fest nie zaskoczył. Beenie Man, Gentelman… To już było. Spodziewałam się, że na 10. edycję festiwalu organizatorzy zaproszą kogoś takiego, że wszystkim szczęki opadną. Choć wielu gigantów reggae odwiedziło już nasz kraj i można pomyśleć, że żadne nazwisko już fana reggae nie zaskoczy, to jednak uczynienie Gentelmana gwiazdą wieczoru było według mnie pójściem na łatwiznę. Cenię tego artystę, wiem, że na koncertach daje z siebie wszystko i ma świetny kontakt z polską publicznością. Skąd to wiem? Właśnie stąd, że już kilka razy miałam okazję się o tym przekonać. Zdarzało się, że artysta występował w naszym kraju nawet kilka razy w roku. Beenie Mana również witaliśmy w Bielawie rok temu, grał też we Wrocławiu.

Może mam zbyt wygórowane oczekiwania, może zbyt wiele koncertów reggae już widziałam. Wiem, że jest mnóstwo osób, które w tym roku na One Love były pierwszy raz, i takich, które Beenie Mana, Gentelmana, czy też naszego Ras Lutę czy Dancehall Masak-rah widzieli pierwszy raz. Dla nich festiwal na pewno był nie lada wydarzeniem. Dlatego nie podważam atrakcyjności One Love Sound Fest ani artystów występujących zarówno na scenie głównej, jak i soundsystemowej. Jednak ta edycja nie obudziła we mnie entuzjazmu. Może to przez śnieg i szaroburą zimową aurę.

Gentelman gra znakomite koncerty, daje pewność, że publiczność będzie się dobrze bawić. Świadczyć o tym mogą opinie tych, którzy w ankiecie prowadzonej na stronie festiwalu głosowali na najlepszy występ. Póki co pierwsze miejsce zajmuje Gentelman & The Evolution, i to zdecydowaną większością głosów. Drugie – Beenie Man, trzecie – Ras Luta. Choć Beenie Man ani mnie ziębi, ani parzy, a omijanie niektórych wersów i chwilami dość niechlujny śpiew mogą drażnić, to trzeba przyznać, że jego muzyka jest tak energetyczna, że nie sposób się nie pobujać przy dźwiękach wielkiego hitu „Gimmie Gimmie Gimmie”, czy „I’m Okay / Drinking Rum & Red Bull”. A Gentelman śpiewający częściowo do publiczności, częściowo do swojej żony Tamiki udzielającej się w chórkach, jest ujmujący, ciepły i serdeczny. Działa to w dwie strony – jego publiczność jest wyjątkowa. Wokalista pytał, które utwory chcemy usłyszeć, niektóre z nich śpiewał w nowych, ciekawych aranżacjach. Na koniec zaśpiewaliśmy wspólnie, bez towarzyszenia instrumentów, „Redemption Song”. Nie miało to dla mnie jednak dużej „siły rażenia”, bo odniosłam wrażenie, że zaczerpnął ten pomysł od Maxa Romeo, z którym w ten sam sposób zaśpiewaliśmy „Redemption Song” na One Love 2012. Choć z drugiej strony, może właśnie tworzy się pewna tradycja i za rok zaśpiewamy ten utwór z jeszcze innym artystą?



W tym roku zupełnie odpuściłam scenę soundsystemową. I wolę nie wiedzieć, czy jest czego żałować, bo pewnie jest…

Jak co roku, w przerwie między koncertami można było się najeść, napić się w namiocie piwnym, kupić biżuterię, koszulki i czego tam dusza zapragnie. Jak co roku były też gigantyczne kolejki do toalet i szatnia na żetony. Konferansjerem festiwalu był niezawodny Mirosław „Maken” Dzięciołowski. Trudno byłoby wybrać lepszą osobę na jego miejsce.

Więcej o Festiwalu na Independent.pl


środa, 13 listopada 2013

Muzyka, dużo muzyki :)

Dawno nic nie napisałam, oprócz relacji z koncertów… Nuda, nie? Zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle kogokolwiek interesują moje pokoncertowe wynurzenia. Czy interesowałyby mnie? Bezpieczniej byłoby nie odpowiadać na to pytanie, ale… Tak, interesowałyby mnie w kilku przypadkach:

  • wtedy, gdy byłam na koncercie, aby porównać opinie i powspominać;
  • wtedy, gdy nie byłam na koncercie, choć planowałam / zastanawiałam się / chciałam ale nie miałam kasy / za daleko / kiepski dojazd / pierdylion innych;
  • wtedy, gdy zobaczyłabym, że ktoś jara się koncertem zespołu, którego nie znam – czysta ciekawość - co to za jedni i dlaczego ich nie znam.


Dzięki koncertom poznałam wielu niesamowitych artystów, i nie chodzi mi tylko o uścisk dłoni i wymienienie kilku słów po koncercie, ale o samą twórczość. Czasem szłam na koncert nie wiedząc, kto będzie supportował gwiazdę wieczoru, po czym okazywało się, że ten support zwalił mnie z nóg i wywołał wspomniane wyżej „dlaczego do tej pory ich nie poznałam?!”

Tak że… LUDZIE, ŁAŹCIE NA KONCERTY. Mogłam napisać tylko tyle, ale wiadomo, że potok słów sam popłynął.  
A chciałam o czymś innym przecież. 
Chciałam się muzyką podzielić.

Ostatnio wróciłam do albumu, który należy do ścisłej czołówki najlepszych płyt, jakie kiedykolwiek słuchałam. Nie będę się rozpisywać, mam nadzieję, że taka rekomendacja kogoś zachęci do przesłuchania. Mad Season – Above. Jeden z tych albumów, które tak wbijają się słowem i dźwiękiem w umysł, że nic nie robisz, tylko leżysz i słuchasz. Ewentualnie siedzisz. Serio. Nie potrafiłabym np. myć naczyń lub odkurzać słuchając Mad Season.


A jeśli Mad Season, to również Mark Lanegan, który gościnnie śpiewał właśnie w Mad Season. Sprawdza się to, o czym pisałam przed chwilą. Idziesz na koncert ledwo znając twórczość artysty, a po koncercie okazuje się, że ten właśnie artysta stanie się jednym z tych, których ubóstwiasz. Rok temu ktoś zaproponował mi pójście na koncert Marka Lanegana we Wrocławiu (recenzja tutaj: Mark Lanegan - koncert), a ja nawet nie wiedziałam, że taki koncert ma być (słaba promocja itd.). Uwierzcie, że od tamtego czasu Lanegan śpiewa dla mnie przynajmniej raz w tygodniu. Początkowo słuchałam tylko płyty, którą promował w zeszłym roku, ale ostatnio poznałam więcej jego twórczości i… No cóż, znowu nasuwa się „dlaczego wcześniej tego nie znałam?!”. Album „I’ll Take Care of You” – przepiękny, i również jeden z tych, na których słuchaniu powinno się całkowicie skupić. Usiąść, myśleć, nie myć naczyń:

Znalazłam też świetny duet Moby’ego z Markiem Laneganem – o mój Boże, chyba nie muszę mówić, że ciary… Po prostu ciary (a może czary?):


A teraz coś z zupełnie innej beczki. Dość często ostatnio ćwiczę (już nie z Ewką Ch., bo kolana bolą), a jak ćwiczenia, to rozgrzewka. Przez długi czas (2 lata, może więcej), moim muzycznym numerem jeden, idealnym do rozgrzewki, był utwór Shantela „Disko Partizani”. Jeśli przepadacie za muzyką bałkańską i chcecie akurat przedsięwziąć kilka pajacyków i innych podskoków, proszę zapraszam, miłego pocenia:

Muzyka bałkańska idealna do rozgrzewki, naprawdę. Kolejny utwór Shantela, który nie schodzi z moich głośników od kilku dni:

Posłuchajcie tylko tego damskiego mlaskania, czy jak to nazwać. O, wiem: to jest melodyjne zastanawianie się na głos w rytm balkan valkan. Polecam szaleńczo.

Żeby nie było monotematycznie, oprócz pajacyków jakiś sprint też by się czasem przydał. A wtedy: Them Crooked Vultures. Poznane dzięki książce „Dave Grohl. Nirvana & Foo Fighters” (recenzja tutaj: Dave Grohl - recenzja). Ten sprint to dopiero w drugiej połowie utworu;):


Dzisiaj zupełnie przypadkiem w moich myślach pojawił się Boy George. A raczej jego muzyka, bo gdyby zjawił się w moich myślach jedynie jako mężczyzna, to trochę bym się przestraszyła. Muzycznie jest według mnie bardzo interesującą postacią. Co jak co, ale wszyscy na pewno pamiętają ten utwór, a wyglądem w nim bije na głowę wszystkie stylizacje Lady Gagi:

Jakiś czas temu Boy George przypomniał się w tym utworze, świetnym, idealnym do posłuchania właśnie teraz:


Na koniec Boy George po raz trzeci: kiedyś na zajęciach z Wiedzy o Kulturze prowadząca poleciła nam posłuchać Antony and The Johnsons. Ożesz, jaka wtedy się poczułam dumna, że już dawno miałam opanowaną większą część twórczości Antony’ego, i na pytanie „może ktoś z państwa o nim słyszał?”, mogłam powiedzieć „taaak!”. Boy George zaśpiewał piękną piosenkę z Antonym:

Ktoś czegoś posłuchał? Trzy osoby? Dwie? Anyone? Please!!!



niedziela, 3 listopada 2013

Koncert: Al Di Meola "Beatles and more", 28.10.2013, Wrocław, Hala RCTB

independent.pl
Al Di Meola ponownie zawitał do Polski. 28 października wirtuoz gitary dał koncert we Wrocławskim Centrum Kongresowym w ramach Ethno Jazz Festivalu. Koncert zapowiadał się bardzo ciekawie, gdyż podczas trwającej właśnie trasy artysta prezentuje swój album „All Your Life”, zainspirowany twórczością The Beatles. Album nagrany zresztą w Abbey Road Studios.



Gitarzyście towarzyszyli na scenie Kevin Seddiki (gitara), Peter Kaszas (perkusja) i Fausto Beccalossi (akordeon). Myślę, że po artyście tego formatu można spodziewać się spektakularnego występu. Do tego przyzwyczaili polską publiczność inni gitarzyści, odwiedzający kilkukrotnie nasz kraj, jak choćby Jesse Cook czy Tommy Emmanuel. Spodziewałam się, że utwory The Beatles będą dodatkowym atutem tego wydarzenia, w ogóle nie brałam pod uwagę, że wersje Ala Di Meoli mogą nie przypaść do gustu. Wprawdzie o gustach się nie dyskutuje, ale… Ten koncert nie należał do najlepszych gitarowych wystąpień, w jakich miałam przyjemność uczestniczyć.

To wcale nie kwestia tego, że utworów Beatlesów nie można „ruszać”, że same w sobie są genialne i artyści, biorąc je na warsztat, sami pod sobą dołki kopią. Serio byłam pewna, że kto jak kto, ale Al Di Meola wie, co robi. Wiadomo, że grał bardzo dobrze, to w ogóle nie podlega dyskusji. Jednak hasło reklamujące koncert, „Beatles & More”, sugerowało, że usłyszymy Beatlesów. Tymczasem usłyszeliśmy rozbudowane, interesujące bo interesujące, ale za bardzo odbiegające od oryginalnych wersji, ubarwione wirtuozerskimi popisami gitarzysty utwory. W haśle z plakatu i ulotki zamieniłabym „Beatles & More” na „More & Beatles”. Jakkolwiek beznadziejnie by to brzmiało, oddawałoby precyzyjniej klimat koncertu. W kilku utworach ciężko było się w ogóle zorientować, że to znany kawałek Beatlesów. Najbardziej przypadły mi do gustu „I will” i „And I love Her”, które podczas wykonania Ala Di Meoli, potrafiłam zanucić. Ktoś powie: „Halo, przecież to był koncert Ala Di Meoli, jak chcesz usłyszeć Beatlesów to odpal płytę!”. Wiem, wiem. Zaczęłam się  zastanawiać, czy to ja nie jestem zbyt krytyczna, ale kiedy rozejrzałam się po sali, żadna z osób, na którą spojrzałam, nie wydawała się rozentuzjazmowana. Co więcej, publiczność  przez cały czas była bardzo niemrawa. Nieśmiałe oklaski, pojedyncze okrzyki, czasem nawet niezręczna cisza, jakby cała sala bała się zacząć klaskać…

Al Di Meola próbował nawiązać kontakt z publicznością, opowiadał o kolejnych utworach, jednak bez większego odzewu. W drugiej połowie koncertu prawie całkowicie zrezygnował z opowieści i skupił się na grze. Do większego udziału w koncercie chciał zachęcić publiczność perkusista Peter Kaszas, wychodząc zza bębnów i klaskając. No dobrze, poklaskaliśmy z nim chwilę, ale jak tylko przestał, publiczność także zamilkła.

Co jeszcze stało za tym, że koncertowi zabrakło „tego czegoś”? Myślę, że mała liczba instrumentów. Mimo że akordeonista bardzo się wczuwał i na jego twarzy widać było emocje, czasem nawet coś podśpiewywał pod nosem i chyba nikomu nie uszła uwadze jego mimika twarzy, to jednak zabrakło mi po prostu dźwięków. Przesłuchałam kilku studyjnych utworów z płyty, usłyszałam w nich instrumenty smyczkowe, i myślę, że właśnie tego mi zabrakło.


Nie powiem, że koncert był zły, muzyka gitarowa na żywo zawsze jest przyjemna dla ucha, szczególnie jeśli jest grana przez cenionego na świecie muzyka. Myślę, że oddani fani Ala Di Meoli byli zadowoleni, jednak ci, którzy poszli na koncert bardziej ze względu na zachęcający repertuar Beatlesów, mogli czuć niedosyt. Dowodem tego były osoby (wcale nie pojedyncze przypadki), które wychodziły z sali od razu po pożegnaniu się artysty z publicznością, nie czekając na bis. 

Relacja napisana dla Independent.pl