wtorek, 26 lutego 2013

Film: „Sugar Man”, reż. Malik Bendjelloul, Szwecja, Wielka Brytania, 2012.


www.wsa.org.pl

Rodriguez pojawił się w moim życiu kilka dni temu. Najpierw zobaczyłam wpis u dziennikarza Hirka Wrony na Facebooku, że „Sugar Man to najlepszy dokument muzyczny jaki do tej pory widział”. Potem przeczytałam artykuł w „Wysokich Obcasach”. Ostatnio obejrzałam „Sugar Man” w kinie, w niedzielę film zdobył Oscara za najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny, a teraz... Teraz to już tylko muzyka Sixto Rodrigueza w moich uszach. I naiwna nadzieja, że facet sprzedający winyle przy Oławskiej we Wrocławiu, ma w swoich zbiorach płytę Rodrigueza. Chociaż to mało prawdopodobne.

I've played faggot bars, hooker bars, motorcycle funerals

Sixto Rodriguez, muzyk z Detroit, grywał w latach 70. w miejscowych pubach. Nagrał dwa albumy, które powinny odnieść sukces, jednak przepadły bez echa. Może dlatego, że miał hiszpańskie nazwisko, a przecież wtedy muzyka latynoska nie istniała. Nieoczekiwanie płyta odniosła sukces w RPA. Wszyscy znali tekst utworu „Sugar Man”. Album znajdował się w każdym domu, w którym były jakiekolwiek płyty. Wyniki sprzedaży zostawiły w tyle takie zespoły jak Rolling Stones.  Nieświadomy niczego Rodriguez po muzycznej klapie w Stanach zajął się ciężką pracą fizyczną, a środowisko muzyczne i fani zza granicy uznali go za zmarłego, przypisując mu śmierć samobójczą, jak na gwiazdę przystało.

Well, just climb up on my music,
And my songs will set you free

W filmie dokumentalnym w reżyserii Malika Bandjelloula wypowiadają się dziennikarze muzyczni, pracownicy wytwórni płytowych, a nawet murarz, pamiętający Rodrigueza z młodości. Najważniejsze są jednak dwie osoby, które postanowiły poznać losy Rodrigueza i wyjaśnić jego zagadkową śmierć.

Wielkie jest ich zaskoczenie, kiedy dowiadują się, że śmierć muzyka jest tylko legendą. Tu zaczyna się część filmu, która wyciska łzy, dodaje otuchy, ale wywołuje też uczucie niesprawiedliwości, dlaczego Rodriguez przez tyle lat nie dowiedział się, że w RPA bije rekordy popularności?!

Don't sit and wait
Don't sit and dream
Put on a smile
Go find a scene
I'm sure you'd meet
Someone who would really love you

Chwila, w której Rodriguez pojawia się w filmie już w czasach obecnych podczas kręcenia dokumentu, wcale nie pokazuje gwiazdy muzyki. Rodriguez nieśmiało zagląda przez okno, skrywa się za ciemnymi okularami, ruchy ma niepewne i nie wie, co odpowiadać na pytania. Jednocześnie wystarczy spojrzeć na jego uśmiech, aby stwierdzić, że jest niezwykle ciepły, ujmujący. Jedyne co przypomina, że jest muzykiem, to długie włosy i gitara. Może właśnie brak siły przebicia i nieśmiałość uniemożliwiły mu zdobycie sławy w Stanach?

Hello only ends in goodbye

Teoretycznie po odkryciu miejsca zamieszkania Rodrigueza nic nie stało na przeszkodzie, aby stał się gwiazdą na całym świecie. Łatwo się domyślić, że fani w RPA oszaleli na wieść, że ich idol z lat 70. nie popełnił samobójstwa. Chciałabym napisać wiele o tym człowieku, ale nie o to chodzi. Po prostu, jeśli będziecie mieli okazję, obejrzyjcie ten film. Dokument o mężczyźnie, który w Południowej Afryce witany jest entuzjastycznie niczym papież (wiem co mówię). Film ogląda się z napięciem i wzruszeniem, bo nawet wypowiadające się osoby ronią łzy. Choć z drugiej strony – wszystko z umiarem, nie jest to ckliwa historia z serii „dlaczego ja?”. Rodriguez o nic nie pyta, ujmuje pokorą. Przy napisach końcowych zwróciłam uwagę, że w kolejności występowania osób, Sixto Rodriguez jest prawie na końcu. Było to dla mnie kolejnym dowodem, że nawet w filmie o sobie samym, muzyk nie zabiega o uwagę i usuwa się w cień, tak jak to zrobił w latach 70. Tłem filmu, i jednocześnie jego bardzo ważną częścią jest muzyka Rodrigueza. Ujrzymy też krajobrazy Detroit oraz RPA, np. Kapsztadu.



Po obejrzeniu „Sugar Mana” Rodriguez nadal pozostaje dla mnie człowiekiem nieodgadnionym. Nie znam jego poglądów, mimo że znam teksty jego piosenek. Znam jego pokorę, skromność. I to mi wystarczy, mimo że nie są to cechy dzisiejszych idolów. A może właśnie z tego powodu uznaję go za kogoś wielkiego. Najlepsze scenariusze pisze życie, więc warto zarezerwować sobie jeden wieczór na poznanie historii Rodrigueza. Natomiast z jego muzyką warto pozostać na dużo dłużej.

Zastanawia mnie, ilu jeszcze jest na świecie genialnych muzyków, o których nikt nigdy nie usłyszy… Nie wiem, czy cokolwiek lub ktokolwiek jest w stanie to zmienić. Obejrzałam „Sugar Mana” w Multikinie. Cieszę się, że są ludzie, którzy zamiast projekcji 3D wybiorą film dokumentalny o mało znanym muzyku. Nie zdziwię się, jeśli za chwilę usłyszymy w radiowych stacjach muzykę Rodrigueza (w Trójce już jest). Fajne jest to, że w kinie mogę obejrzeć film, koncert czy dokument muzyczny. W marcu planuję obejrzeć w Multikinie film dokumentalny „Lemmy” o wokaliście i basiście m.in. Motörhead.

Teksty pisane kursywą to fragmenty utworów Rodrigueza. 
Recenzja opublikowana na WSA.org.pl

wtorek, 12 lutego 2013

Koncert: Guitar Day, 8.02.2013, Wrocław, Impart

8 lutego Wrocław po raz kolejny udowodnił, że jest polską stolicą muzyki gitarowej. Wrocławskie Towarzystwo Gitarowe i Biuro Festiwalowe Impart 2016 zorganizowały Guitar Day – minitargi gitarowe i koncerty gitarzystów prezentujących różne style muzyczne.

Piszę o tym z lekkim opóźnieniem, bo czekałam na zdjęcia, które miałam dostać od jednego pana, ale póki co nie doczekałam się. Jeśli na dniach je dostanę, to pewnie wrzucę na fb :)

Dla mnie był to wieczór wyjątkowy. Przysporzył mnóstwo stresu, ale i radości, miałam możliwość sprawdzenia się w zupełnie nowych dla mnie okolicznościach, w nowej roli. Eh, piszę strasznie oficjalnie, a mam ochotę wykrzyczeć po prostu: Boże, co to był za dzień! Ekscytowałam się każdą chwilą, każdym usłyszanym dźwiękiem, słowem, choć przez większość czasu nie ogarniałam, co się dzieje. Chyba wciąż nikt nie wie, o co chodzi. Już wyjaśniam! Choć pewnie i tak na nikim to nie zrobi wrażenia ;D Jako że współpracuję z WTG, miałam możliwość poprowadzenia tej imprezy, tj. zapowiadania artystów na scenie. Trochę mnie to wszystko zaskoczyło, bo nigdy nie byłam konferansjerem. Adrenalina była, wychodziłam na scenę i schodziłam z niej nieco automatycznie. Ludzie wierzą we mnie bardziej niż ja sama… i jest to szalenie miłe!

Nie wiem, czy jeszcze kiedyś poprowadzę jakiś koncert, ale przebywanie z muzykami w garderobie i przysłuchiwanie się próbom i przygotowaniom… taką przyszłością nie pogardzę! Sama możliwość porozmawiania z gitarzystami, nagradzanymi w wielu konkursach gitarowych, była dla mnie czymś szczególnym. W jednym pomieszczeniu zebrało się kilku znakomitych gitarzystów, i wszyscy naraz grali. Nie wiedziałam, którym uchem i kogo mam słuchać, bo chciałoby się wszystkich naraz, tyle pięknych dźwięków! Oglądanie występów zza sceny, z innej perspektywy – ciekawe doświadczenie.  Wieczór do zapamiętania!

Recenzji jako takiej nie będzie, bo koncerty obserwowałam zza sceny lub z garderoby, gdzie występów nie było słychać. Jedynie kilka zdań, bo przecież muszę, inaczej się uduszę ;) Lubię piosenki, i różne inne dźwięki, badum tsss.

Na scenie zaprezentowali się najzdolniejsi gitarzyści dolnośląskich szkół muzycznych. Po nich przyszedł czas na profesjonalistów.

Krzysztof Pełech, którego miałam okazję już usłyszeć na Wrocławskim Festiwalu Gitarowym podczas koncertu Tommy’ego Emanuela w zeszłym roku, tym razem zagrał w duecie z Robertem Horną.
 


Następnie zaprezentował się duet Kamil Bartnik & Bartłomiej Helwing w stylu flamenco, a towarzyszyła im wspaniała tancerka Urszula Żebrowska-Kacprzak. Kobieta w ciągu niecałej godziny przebierała się w 3 różne stroje, tupała nogami tak, że aż za sceną, w garderobie zapanowało stłumione dudnienie. Niesamowita energia!

Jako ostatni miał występować Leszek Cichoński, znany wrocławianom z Thanks Jimi Festival. Jednak rozchorował się, i w zamian na scenie Impartu zagrał Piotr Restecki. I wiecie co? Ta zmiana mnie ucieszyła, bo widziałam już jego występ na wspomnianym wyżej koncercie Tommy’ego Emmanuela, i wiedziałam, że ten facet jest znakomity. Impreza nie straciła na jakości, a może nawet zyskała? Pewnie większość kojarzy Piotra Resteckiego z finału „Must Be the Music”.  Uwierzcie, że warto się zapoznać z całą płytą „Więcej niż słowa”, wydaną w zeszłym roku. Ja swój egzemplarz już mam, dostałam od samego Artysty, nawet z autografem :) Rockandrollowy przytup i poczucie humoru gitarzysty sprawiają, że myślisz: „co za charyzma, co za talent!”. Obserwując ukradkiem zza sceny miny publiczności, zauważyłam, że… są takie jak moje, czyli uśmiech od ucha do ucha plus zsynchronizowane kiwanie głową i tupanie nogami w rytm muzyki. Był to jedyny koncert, który obejrzałam w całości, bo trema już ze mnie zeszła, mogłam odetchnąć i wreszcie w całości chłonąć gitarowe brzmienia.  A było co chłonąć. Spokojne, romantyczne „As you are”, kilka mocniejszych kawałków i świetny bis: połączenie znanych utworów w jedno. Wyobrażacie sobie „Stairway to heaven” w jednym utworze z zorbą i „Jump” Van Halena!? Wyszło świetnie, znakomite zakończenie Guitar Day!


W ostatnich dniach słucham na zmianę płyt "Rumba foundation" Jesse Cooka i "Więcej niż słowa" Piotra Resteckiego. A moja gitara stoi w kącie i się kurzy, wiadomo. Po co po nią sięgać, kiedy grają mi mistrzowie? :)

czwartek, 7 lutego 2013

"Les Farforcles czyli Nasturcje i Ćwoki oraz Farfocle Namiętności", Marcin Szczygielski, Warszawa 2009.



Znowu mi się to zdarzyło. Zaczęłam czytać drugi tom jakiejś powieści, nie wiedząc, że istnieje pierwszy. Tym razem osiągnęłam szczyt durnoty, bo pierwszy tom stał na półce, i przecież dobrze wiedziałam, że go mam, ale nie wiem, jakieś zaćmienie czy co… Co jeszcze gorsze, chodziło o twórczość Marcina Szczygielskiego, o którym rozpowiadam wszem i wobec, że go uwielbiam. No dobra, grunt, że w połowie „Farfocli namiętności” zapaliła mi się we łbie żaróweczka, że „Les Farforcles”, które dostałam na Gwiazdkę, to połączone w jednej książce dwa tomy: „Nasturcje i ćwoki” i właśnie „Farfocle namiętności”. Zaczęłam czytać od początku, bo chyba należałoby jednak zacząć od pierwszego tomu! Brawa i owacje dla mnie za ogarnięcie się.

Chwała Bogu, że wróciłam do odpowiedniej kolejności. Czytając drugi tom, czyli „Farfocle namiętności”, fabuła wydawała mi się dość prymitywna, a niezliczone literówki drażniły. Na szczęście wydane w 2009 roku „Les Farfocles” przeszły chyba porządną korektę, bo literówki owszem są, ale jest ich zdecydowanie mniej.

Zosia jest stylistką w magazynie modowym „Stylle”. Jest najmądrzejsza, najpiękniejsza, świetnie się ubiera, zawsze ma rację. Problem w tym, że… tylko ona tak myśli. Egoistka do potęgi, najczęściej wypowiadanym przez nią słowem jest „ja”. Zosia ma przyjaciółkę Agnieszkę – szarą myszę, niezbyt błyskotliwą, która sama z siebie do niczego by w życiu nie doszła, gdyby nie Zosia – tak twierdzi Zosia. Prawda jest jednak taka, że Agnieszka częściej niż Zosia wpada na fajne pomysły, odnosi sukcesy i ma bardziej poukładane życie: chłopaka, mieszkanie, samochód. Agnieszka jest asystentką Zosi i przyjaciółką z dzieciństwa. Chociaż ta przyjaźń polega na tym, że kiedy Aga wymyśli coś kreatywnego, Zosia natychmiast sprowadza ją na ziemię mówiąc, że pomysł jest beznadziejne. Często przemyślenia głównej bohaterki kończą się słowami: "Dlaczego właściwie JA wcześniej na to nie wpadłam?”, „Dlaczego właściwie JA nie mam jeszcze samochodu/mieszkania/faceta?” itd.

Pierwsza z książek, czyli „Nasturcje i ćwoki” to ponoć kryminał romantyczny. Według mnie z kryminałem nie ma nic wspólnego. Jest to raczej opowieść o dwóch babeczkach i ich perypetiach zawodowych i prywatnych. W jednej z recenzji przeczytałam, że fabuła w tej książce jest najmniej ważna, i tu mam ochotę zapytać niczym Zosia: „Dlaczego właściwie ja wcześniej na to nie wpadłam?”. Bo rzeczywiście, fabuła nie jest wymyślna, ale Szczygielski pisze w tak zabawny sposób, że wszystko inne schodzi na boczny tor. Poza tym, odnoszę już kolejny raz wrażenie, że autor zna kobiety bardzo dobrze, mimo że sam gustuje w mężczyznach. A może właśnie nie „mimo”, ale „dlatego”? Na dodatek jest świetnym obserwatorem kobiecych zachowań.

W drugiej powieści, która opowiada dalsze losy Zosi i Agnieszki, głównym wątkiem są problemy sercowe Zosi. Okazuje się, że jej chłopak spędza godziny na portalu randkowym. Łatwo się domyślić, jak reaguje Zosia: „Właściwie dlaczego JA nie mogę mieć romansu?!”. No, i się zaczyna… ;).

Szczygielski wprowadził świetnych bohaterów drugoplanowych. W pierwszym tomie jest to mama Zosi, z którą rozmowy telefoniczne kończą się najczęściej słowami „Oj, zmieniłaś się, kiedyś taka nie byłaś…”. Jeśli myślicie, że są przez to przewidywalne, to oj, mylicie się. W „Farfoclach namiętności” taką postacią jest babunia, którą Zosia musi się zaopiekować. Jej zachowanie i sposób mówienia gwarantuje wybuchy śmiechu.

Zazwyczaj czytając książkę w domu, piję herbatę. Tak było i tym razem. Niestety wzięłam łyka herbaty w nieodpowiednim momencie... Wybuchy śmiechu mają to do siebie, że są niekontrolowane. A ja strasznie chciałam go opóźnić, aby herbata nie wylądowała na książce. Chciałam najpierw ją połknąć, a potem się roześmiać, ale średnio mi się to udało, no i lekko się poddusiłam. W każdym razie, uśmiałam się niemiłosiernie, bardzo lubię poczucie humoru Szczygielskiego. Przykład - fragment opowieści Agnieszki o jej umiejętnościach jako kierowcy samochodu. Niestety, mam podobnie, jeśli chodzi o ronda: 

„Ronda to największa zaraza. Wczoraj wpakowałam się na rondo Babka i zrobiłam czternaście okrążeń. Prawie się popłakałam, bo mnie nie chcieli wypuścić, i zaczęłam się bać, że mi zabraknie benzyny, bo się lampka zaświeciła. O, nie! Ronda – nigdy. Chyba że w nocy”.

I jeszcze jeden:

„[Mówi, że] nie wyobraża sobie związku z kimś, kto uważa, że eutanazja to program przesiedlania starych ludzi z Europy do Azji. Kiwam głową i uśmiecham się z wyższością, wyraźnie dając do zrozumienia, że ja dokładnie wiem, co to jest eutanazja. Zresztą sama mam taką sukienkę w szafie, ale nie noszę jej, bo nie lubię sztucznych materiałów”.

No, to już wiecie dlaczego należy uważać z herbatą przy czytaniu Szczygielskiego.

Ach, zapomniałabym. Książka ma świetną oprawę graficzną. Pasujące do treści ilustracje z polskich pism modowych lat 40. i 50. są świetnym rozwiązaniem. Po raz kolejny jestem zadowolona po przeczytaniu powieści Szczygielskiego. Ogłaszam wszem i wobec: uwielbiam go!

sobota, 2 lutego 2013

Zapowiedź: Guitar Day, 8.02.2012, Wrocław

Moi drodzy! Pozwolę sobie zapowiedzieć fajną imprezę dla wrocławskich (i nie tylko) gitarzystów!




GUITAR DAY
8.02.2013, piątek, 17:00 - 22:00 
Impart, Mazowiecka 17
Bilety na koncerty: 15*/30 PLN
* uczniowie akademii i szkół muzycznych
Bilety do nabycia w kasie Impartu, salonach EMPIK, Media Markt, Saturn oraz na www.eventim.pl, www.biletin.pl, www.ekobilet.pl
Wstęp na Targi Gitarowe bezpłatny.


Guitar Day to połączenie koncertów z mini targami, którego ideą jest zaprezentowanie różnorodności muzyki gitarowej. To doskonały pretekst do spotkania fanów gitary, melomanów oraz praktyków - profesjonalnych gitarzystów i amatorów. To ponadto możliwość uzyskania wiedzy na temat możliwości rozpoczęcia nauki gry na tym instrumencie.


Program Guitar Day:
17:00 - 20:00 Targi Gitarowe:
prezentacje sklepów, akcesoriów gitarowych, szkół muzycznych państwowych i prywatnych, wydawnictw płytowych i nutowych, festiwali, konkursów i innych imprez tematycznych
Sala Kameralna - koncerty:
18:00 - 18:45 laureaci konkursów gitarowych
(classic) :
Karolina Drozd, Jakub Lisowski, Kacper Mroczek, Filip Optołowicz, Antoni Tomaszewski
19:00 - 19:45 Robert Horna & Krzysztof Pełech
(jazz/classic/latin)
20:00 - 20:45 Kamil Bartnik, Bartłomiej Helwing & Urszula Żebrowska-Kacprzak
(flamenco)
21:00 - 21:45 Leszek Cichoński
(blues-rock)


Więcej na gitara.wroclaw.pl

Przybywajcie!