poniedziałek, 23 kwietnia 2012

"Sto dni po ślubie", Emily Giffin, Wydawnictwo Otwarte, 2010.


Sięgnęłam po książkę Emily Giffin, ponieważ autorka jest ostatnio w Polsce bardzo popularna. Mówiąc „ostatnio”, mam na myśli zeszły rok, kiedy to przeczytałam wywiad z pisarką w jednym z moich ulubionych czasopism. Mówiła wtedy, że jej książki nie należą do literatury typowo kobiecej, bo przecież mężczyźni również rozmawiają o związkach i skomplikowanych relacjach z kobietami. To prawda, aczkolwiek zastanawiam się, ilu rzeczywiście jest mężczyzn wśród czytelników jej książek?

Sto dni po ślubie czekało na przeczytanie ponad rok, aż w końcu się doczekało i wyjechało ze mną w podróż po Europie. Kiedy już samolot oderwał się od ziemi, a ja opanowałam ekscytację, otworzyłam książkę. Niestety, przechodzące co 5 minut stewardessy proponujące hamburgera za 2 Euro i papierosy, skutecznie mnie zniechęciły do lektury. Dużo lepiej było na trasie Paryż – Wrocław, pokonywanej już samochodem. Kiedy już znudził mi się widok autostrady, przejeżdżających samochodów, rozległych pól za oknem, z przyjemnością zrobiłam drugie podejście do czytania. 

Fabuła jest banalna: Ellen jest świeżo upieczoną mężatką. Jej mąż Andy jest cudownym człowiekiem, bardzo się kochają, jest wspaniale. Na dodatek Andy jest bratem najlepszej przyjaciółki swojej żony. Wszyscy są ładni, kochający, nawet teściowie są dla Ellen obrazem tego, jak powinna wyglądać rodzina. Jednak czy małżeństwo jest naprawdę udane, jeśli wystarcza tylko jeden czynnik, aby wszystko zaczęło się burzyć? Aby zacząć zauważać, że może wcale nie żyje się tak, jak by się chciało?

Czynnikiem tym jest Leo – dawna miłość Ellen, spotkana przypadkowo na mieście. Już od pierwszych stron wiadomo, że karty książki zapewniają rozterki: zdradzić czy nie zdradzić? Iść za pożądaniem czy za ustabilizowanym życiem? Chyba każdy z nas odczuwa sentyment do swojej wielkiej, pierwszej miłości, pierwszego poważnego związku. Nie jest tak? Wydaje mi się, że nawet po wielu latach takie przypadkowe (czy na pewno?) spotkanie może wzbudzić zarówno tylko nikłe, chwilowe drżenie serca, jak i silne emocje, które powodują, że chcemy wrócić do przeszłości. 

Napisałam, że fabuła jest banalna… Patrząc z drugiej strony, jakby komuś przydarzyłaby się w życiu podobna sytuacja, stwierdziłby, że życie jest takie niesprawiedliwe i skomplikowane! Wieczory z koleżankami przy likierku obfitowałyby w obmyślanie za i przeciw, w snach pojawiałby się nie mąż, a dawna miłość… Myślę, że dla niektórych kobiet (i mężczyzn też, jeśliby zamienić role!) ta książka to rozgrzeszenie, że nieodpowiednie myśli, mowa, uczynki i zaniedbania mogą przydarzyć się każdemu. Ktoś inny pewnie powie, że to wstyd, żeby trzydziestoletnia kobieta miała takie fiubździu w głowie i zachowywała się jak nastolatka.

Historia jakich wiele, ale jak ładnie podana i wciągająca. Przypominająca, że trzymanie się za ręce jest... czymś niebanalnym w banalnej sytuacji. Moi Towarzysze Podróży co jakiś czas pytali: „I co? Zdradziła go w końcu?”, a ja chętnie odpowiem: „Przeczytaj, dowiesz się!”.

środa, 18 kwietnia 2012

Seal IV, Warner Bros. Records, 2003.

źródło obrazka: www.en.wikipedia.org
Kilka słów o płycie. Jeśli uważać, że liczy się pierwsze wrażenie, płyta jest fenomenalna. Słuchając pierwszy raz, byłam zachwycona. Słuchając drugi raz, potwierdziłam sama sobie, że jest bardzo dobrze. Natomiast słuchając trzeci raz… Niektóre piosenki wydawały mi się nudne i podobne do siebie. Wiadomo, co świeże i nowe, to chłonę, chłonę, chłonę, a potem następuje bezlitosna krytyka.

Dlaczego w ogóle postawiłam na tę płytę? Powód był jeden: LOVE’S DIVINE. Kilka miesięcy temu przypomniałam sobie ten utwór, ni stąd, ni zowąd. Piękny tekst, cudowne wykonanie, świetny klip. I nadal pozostaje numerem jeden w tym albumie. Korzystając z tego, że mam chore gardło, a co za tym idzie – chrypkę, od wczoraj próbuję być choć trochę jak Seal, tyci tyci. Zdzieram umartwione gardło, a że domownicy gdzieś wybyli, nie hamuję się w popisach wokalnych, mając młotek za mikrofon (skąd u mnie w pokoju młotek?). Słucham oryginału, wzruszam się, śpiewam, zamyślam się, oglądam klip, i tak w kółko.

Ale nie cała płyta jest utrzymana w klimacie Love’s divne. Album rozpoczyna utwór Get it together, przy którym mam ochotę tańczyć. Potem następuje nagłe zatrzymanie i zaduma nad wspomnianym wyżej Love’s divine. Oh, jakie wspomnienia się budzą, i jaki żal za grzechy, utracone nadzieje, błędy, których już nie naprawię, bo czas poszedł do przodu, nie lecząc ale pozostawiając tylko żal. Koniec prywaty!

Po wzruszeniach następuje seria piosenek o miłości, energetycznych a jednocześnie spokojnych dzięki charakterystycznej barwie głosu Seala. Chyba w każdej pojawia się słowo LOVE. Heidi Klum musiała być wielką inspiracją dla twórczości męża ;) Niezła pościelówa Don’t make me wait.  Potem Let me roll ze świetnym męskim chórkiem (niech no ja się tylko dowiem, kto popełnił ten choir…oj, oj <3), dość wyróżniająca się od pozostałych (nie znam się, to się wypowiem, że to prawdopodobnie kawał dobrego r&b). Później beznadziejnie monotonne Touch, a następnie mój numer dwa: Where there’s gold. W refrenie Seal śpiewa tak delikatnie, że czuję, jakby jakieś piórko muskało moje ramiona, mam ochotę zamknąć oczy i lekko się uśmiechnąć. Przy czym słychać tu bas i perkusalia typowe dla jamajskich rytmów, oraz około-dancehall’ową wstawkę wokalną, więc jestem zupełnie kupiona. Seal potrafi zaśpiewać chyba wszystko. Jego śpiewanie w zależności od potrzeb staje się delikatne, mocne, matowe. 

Pod koniec albumu entuzjazm trochę słabnie. Kilka piosenek, owszem ładnych, do posłuchania, ale żeby specjalnie ich gdzieś szukać lub do nich wracać – chyba nie. Utwór zamykający album SEAL IV to remix piosenki Love’s divine - powtarzający się w kółko wers „give me love, give me love, give me love”, co jest trochę denerwujące. Ale płyta jest różnorodna, zatem dlaczego nie dorzucić trochę imprezowej nuty na koniec. Rany, z każdą minutą staję się coraz bardziej krytyczna, cóż to, cóż to?

Po zapoznaniu się z płytą pomyślałam sobie, że bardzo bym była rada, gdyby Seal nagrał duet z Sade lub Erykah Badu. Pasują do siebie idealnie (wokalnie!)

Płyta Seal IV zawiera 4 perełki. Wszystkich piosenek jest 12 (nie licząć remixu), zatem w 1/3 jest dla mnie geniuszem absolutnym. Znaczy, jest dobrze :)
Słuchać!:

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

"Ekscentrycy, pasjonaci, dziwacy", red. Joanna Nikodemska, G +J, 2012.


Ekscentrycy, pasjonaci, dziwacy to zbiór artykułów, które ukazały się na łamach miesięcznika „Focus”.

Rok wydania książki to 2012, jednak poszczególne artykuły nie posiadają dat publikacji, można się tylko domyślać, że chodzi o rok bieżący i ubiegły, choć niekoniecznie. Być może artykuły są ułożone chronologicznie, ale nie wiemy tego na 100%. Mam wrażenie, że  ich kolejność jest po prostu przypadkowa, ani według tematów, ani według autorów… Ale przejdźmy do samej treści, przez którą otwierałam szeroko oczy i usta ze zdumienia, czułam respekt lub politowanie dla bohaterów, nieraz śmiałam się.

Artykuły są świetne, co do jednego. Przeczytałam wszystkie od deski do deski, nie znajdując ani jednego, który by mnie znudził. Nawet, kiedy tematyka była nie „moja” (astronomia, sport), było to podane w taki sposób, że chciałam czytać więcej i więcej! Czytając o dziwakach, łowcach przygód, pustelnikach, ekstremalnych sportach i niespotykanych religiach, odniosłam wrażenie, że moje życie jest nudne i nieatrakcyjne. Poczułam chęć zrobienia czegoś szalonego, aby kiedyś zostać bohaterką podobnego artykułu. Może kiedyś…
      
 Tematyka artykułów jest niezbyt sprecyzowana, dlatego każdy znajdzie tu coś dla siebie. A bohaterowie… No cóż, po prostu Ekscentrycy, pasjonaci, dziwacy! Poznamy wynalazcę takich przedmiotów jak „uoptymistyczniacz pozytywny”, „plastikowy plasterek cytryny do wielokrotnego użycia”, „wysokogórskie plenerowe turystyczne biurko na szelkach”. I to wszystko wymyślone przez Polaka, Juliana Antonisza. Poczytamy też o ryzykantach uprawiających BASE jumping (skoki spadochronowe z budynków, masztów, skał, szczytów i nadmorskich klifów). Dowiemy się, dlaczego niektórzy dziwacy (inaczej nie da się ich nazwać) płacą specjalnej firmie za porwanie siebie i torturowanie. „Kto się boi węży, zostaje zamknięty w pomieszczeniu z gadem”. Płacą niemałe pieniądze za to, aby poczuć adrenalinę i przekraczać kolejne bariery. „Jednemu wystarczy lot samolotem, drugi musi zasiąść za jego sterami, trzeci pragnie z niego wyskoczyć”. 

Dzięki tej książce przekonałam się, że nigdy, przenigdy nie rozpocznę wspinaczki górskiej, dowiedziałam się też, co ma wspólnego wspinaczka z trudnym szefem, uśmiałam się czytając o Kościele Latającego Potwora Spaghetti, o mistrzach świata w rzucie młotkiem do telewizora czy o kompromitujących wpadkach George’a W. Busha i innych polityków.

Mogłabym wymieniać dalej, co mnie zafascynowało, ale zamiast tego zachęcam po prostu do przeczytania zbioru artykułów. Naprawdę warto kupić tę książkę, tym bardziej, że cena nie jest wygórowana. Zebranie ponad dwudziestu artykułów w jednej publikacji to trafny pomysł. Czyta się wygodniej niż w czasopiśmie, i nie trzeba długo szukać artykułu, do którego chce się wrócić. Reportaże są na tyle wciągające i krótkie, że podsuwałam je znajomym w czasie przerwy między wykładami, czy rodzicom podczas przerwy reklamowej w tv. Grono odbiorców może być naprawdę szerokie.

Jedyny mankament: z okładki patrzy na nas pełnymi obłędu oczami Salvador Dali. Jego obecność jest myląca (chociaż owszem, był ekscentrycznym pasjonatem), w książce nie ma ani jednej wzmianki o nim. Ale mimo to nazwiska dziennikarzy, takie jak Kazimierz Pytko, Joanna Nikodemska, Max Suski – zapamiętać!

Recenzja opublikowana na Kobieta20.pl